A A+ A++

Ewa Solak: Przez lata pracował pan w korporacji, nosząc garnitur jak drugą skórę. I zostawił pan to wszystko, żeby być pszczelarzem i prowadzić pasiekę. Wiele osób uznałoby to za szaleństwo.
Tytus Woźniak: Być może. Dla mnie to też był przełomowy krok. Po życiu korporacyjnym pszczelarstwo było wejściem w zupełnie inny świat. Oczywiście, przez te kilkanaście lat z pracy doradczej miałem mnóstwo satysfakcji, ale jej tempo i stres związany z prowadzeniem własnej praktyki konsultingowej zaczął mnie przytłaczać. Co prawda, tę pracę rzucałem stopniowo, ale dziś mogę powiedzieć, że jestem rolnikiem i dobrze mi z tym. Ostatni raz służbowy garnitur założyłem w 2017 roku.

Nie żal panu kariery?
– Raczej tamtego życia. Nie. Po prostu musiałem je zmienić, bo wciąż czułem się jakby w nie swojej skórze. Miałem ogromną potrzebę obcowania z naturą. Moja rodzina pochodzi ze wsi, więc ta bliskość przyrody zawsze była dla mnie ogromnie ważna. Nie miałem tego w dużym mieście.
Pochodzi pan z Wrocławia, długo mieszkał pan w Warszawie. Jak to się stało, że znalazł się pan w Krzeszowicach?
– We Wrocławiu spędziłem 30 lat życia. Po studiach wyjechałem do Warszawy, gdzie poznałem żonę i tam zamieszkaliśmy. A w Krzeszowicach znaleźliśmy się przez pasję wspinaczkową. Jeszcze w Warszawie zacząłem szukać nowego miejsca do osiedlenia się, gdzie byłoby blisko w skałki. W grę wchodził Dolny Śląsk no i Małopolska. Kiedy tu przyjechaliśmy, urzekła nas okolica. To było jakieś dziesięć lat temu.

A skąd pomysł na pasiekę?
– Wyjazdy do pracy, do Warszawy, stawały się dla mnie coraz bardziej uciążliwe. Poza tym, mieliśmy trójkę dzieci. Znałem kilku pszczelarzy, ale początkowo traktowałem pszczelarstwo jak hobby. Jako nastolatek trochę pomagałem znajomemu przy pszczołach i poczułem jak pachnie ul, ale wiedziałem, że to tylko hobby i chcąc to robić „zawodowo”, muszę się bardzo wiele nauczyć. To się udało. Wykonywanie pracy fizycznej, ruch na świeżym powietrzu, od samego początku dawały mi kopa do działania.

Pamięta pan swój pierwszy ul?
– Oczywiście. Kupiłem go od długoletniego pszczelarza, pana Stanisława Kurka z Miękini. Wiele się od niego dowiedziałem. Przeczytanie pięciu, czy nawet dziesięciu książek na ten temat nie wystarczy. Nic w tej branży nie zastąpi praktyki. Zresztą, jak chyba w żadnej. Ale ogromnie cieszyło mnie to zdobywanie doświadczenia. To jest zupełnie inna bajka, niż praca w korporacji. Nie ma rywalizacji, jest za to serdeczność i gotowość do dzielenia się wiedzą. Bardzo to cenię. Udzielam się w Towarzystwie Pszczelniczym Barć w Krzeszowicach, jako członek zarządu, ale nie zrezygnowałem z pasji wspinaczkowej i działam też jako instruktor.

No i jest pan rolnikiem, z siedemdziesięcioma ulami. Ile pszczół żyje w każdym z nich?
– Latem jakieś 60 tysięcy w jednym. Jedna matka, około 1000 trutni, a reszta to robotnice.

Nigdy pana nie użądliły?
– To sytuacje sporadyczne, zwłaszcza, że hoduję rasę o łagodnym usposobieniu. Łagodność to ważna cecha – dla nas korzystna, choć dla pszczół gatunkowo już nie do końca. Dla nich agresja jest istotna, bo wtedy lepiej bronią swojego gniazda. Natomiast zachowanie pszczół, nawet tych łagodnych, zależy od różnych czynników, na przykład pogody. Przed burzą mogą być rozdrażnione. Bywały sytuacje, że uciekałem do samochodu, żeby się przed nimi schować. Ale to rzadkość.

Ile miodu rocznie produkują pana pszczoły?
– W zależności od pogody, jeden ul produkcyjny daje od 15 do 35 kg miodu, ale tylko część z moich uli jest produkcyjnych. To nie jest tak, że pszczoły same przynoszą miód do słoików. Tak naprawdę, pasieka to całoroczna praca. Jest jej mnóstwo, zwłaszcza wiosną i latem. Czasem zajmuje mi 16 godzin dziennie. Zimą jest spokojnie, bo pszczoły „śpią”. Przestają wylatywać na zewnątrz przy plus 10 stopniach i wtedy otaczają matkę, tworząc kłąb, w którym robotnice cały czas się poruszają, żeby ją ogrzać. Zimą pszczelarz niewiele może pomóc pszczołom, poza zapewnieniem im spokoju. Ale już w lutym trzeba pilnować, żeby nie osłabły za bardzo i w razie czego dodawać pożywienia.

Czyli?
– Wczesną wiosną ciasto z cukru pudru a potem syrop cukrowy. Jeśli jednak wszystko jest w porządku, nie ma chorób ani wyjątkowych mrozów, a rodzina pszczela posiada duże zapasy pokarmu z jesieni, to spokojnie jest w stanie dotrwać do wiosny.

Wokół pana pasieki rośnie mnóstwo roślin. To zapewne te „miododajne”?
– To dość problematyczna kwestia, bo większość z nich rośnie na ugorach, czyli działkach od lat nieuprawianych. Tu jest ich sporo. To dobra wiadomość tylko dla pszczelarzy, bo świadczy też o tym, że uprawa roli staje się coraz mniej popularna. Jeśli chodzi o Krzeszowice, to prawie zawsze sprawdza się nawłoć. Z niej później mamy nasz lokalny miód nawłociowy.

W asortymencie pana miodów są także wrzosowe, rzepakowe, lipowe…
– Żeby je wyprodukować, trzeba na kilka tygodni wywieźć wszystkie ule w miejsce, gdzie kwiaty tych roślin są dostępne. Dla przykładu, żeby zebrały nektar wrzosów, musiałem przetransportować je pod Rzeszów. U nas wrzosy w takiej ilości nie rosną. Chcąc rozstawić tam ule, musiałem mieć mnóstwo dokumentów: zgodę Lasów Państwowych, zgodę jednostki wojskowej, znajdującej się na tym terenie i wiele innych. Ale się udało.

Skąd pszczoła ma wiedzieć, że ma wrócić do swojego ula?
– Instynktowne rozpoznawanie otoczenia własnego ula i jego kolory. To dzięki temu odnajdują drogę.

W swojej pasiece stworzył pan skansen uli. Niektóre są naprawdę bardzo stare.
– Lubię historię i stworzenie takiego miejsca było jednym z moich marzeń. Wszedłem w program zagród edukacyjnych, dzięki czemu prowadzę zajęcia dla dzieci. Bardzo im się podobają, a skansen jest uzupełnieniem oferty. Podobnie jak ule kłodowe, które sam wykonałem w pniu drzewa, czy kószki – ule słomiane. Obecnie te zabytkowe nie są używane, ale dla mnie są ogromnie cenne, bo każdy z nich ma swoją historię, tworzoną przez pasjonata – pszczelarza. Niektóre są naprawdę ładne, choć w dzisiejszych czasach kompletnie niepraktyczne. Głównie przez sporą wagę – np. kłoda bartna waży około 100 kg. Inne są z desek, robione ręcznie. Dziś ule robi się np. ze styropianu, dzięki czemu są leciutkie. Maluję je na różne kolory, żeby pszczołom łatwiej było trafić do swojego domu.

Jak pana rodzina podchodzi do tej pasji?
– Dzieciom się podoba. Córka nawet zaczęła wygrywać w olimpiadach pszczelarskich, a najmłodszy syn zaczął w nich startować. Pomagają mi w pasiece oraz w zajęciach w Zagrodzie Edukacyjnej. Żona natomiast kibicuje, ale nie jest pszczołami tak zafascynowana jak ja.

Myśli pan, że dzieci będą kontynuować pana pasje?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. U mnie w rodzinie to ja jestem pierwszym pszczelarzem, ale może ktoś z kolejnego pokolenia też będzie chciał prowadzić pasiekę.

A koledzy z dawnej pracy jak zareagowali na pan decyzję?
– Wielu się zdziwiło, że zdecydowałem się tak zmienić swoje życie, bo to nie jest ich bajka. Ale czasem widzę, że moja decyzja spotyka się z uznaniem. Znajomy, Paweł, dyrektor w międzynarodowej firmie motoryzacyjnej, skomentował mój wybór tak: „Wielu mówi, ale niewielu ma odwagę…”

CV
Tytus Woźniak (l. 51)
– pasjonat pszczelarstwa oraz wspinaczki skałkowej. Ukończył Wydział Pedagogiczny Uniwersytetu Wrocławskiego, pracował jako doradca dużych firm. Siedem lat temu przeniósł się do Krzeszowic. Od kilku lat prowadzi profesjonalną pasiekę. Ma żonę i trójkę dzieci.

Przełom nr 39/2019

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKolejne 12 przypadków zakażeń wirusem SARS-CoV-2 w woj. łódzkim. Jak wyglądają powiaty?
Następny artykułNajemcy gminnych lokali mogą liczyć na pomoc