Po długiej, ciężkiej chorobie zmarł Krzysztof Penderecki – jeden z najwybitniejszych polskich muzyków, światowy autorytet w dziedzinie muzyki klasycznej. Był profesorem i rektorem Akademii Muzycznej w Krakowie. Jeden z największych współczesnych kompozytorów. Miał 86 lat.
Dlaczego Krzysztof Penderecki uciekł z mieszkania Tadeusza Kantora? Jaki ma drugi zawód i czy planował emeryturę? Wybitny kompozytor, urodzony w Dębicy, świętował 22 listopada w Filharmonii Podkarpackiej swoje 81. urodziny uroczystym koncertem, podczas którego kompozytor dyrygował wykonaniem m.in. swojej II symfonii “Wigilijnej”. Przypominam wywiad, który wtedy z nim przeprowadziłam.
Krzysztof Penderecki w Rzeszowie w 2015 r. JERZY CHABA
Krzysztof Penderecki: Dębica to dla mnie smutne miejsce
MAGDALENA MACH: Jakim miejscem jest Dębica: takim, do którego wraca pan z sentymentem, czy takim, które zostało gdzieś w przeszłości?
KRZYSZTOF PENDERECKI: – To smutne miejsce, kojarzy się z 1 listopada. Moja cała rodzina jest na cmentarzu dębickim. Nie mam wiele czasu w ciągu roku, ale zawsze staram się tu być 1 listopada. Ale to także miejsce mojej młodości. Tu pierwszy raz dostałem do ręki skrzypce, bardzo chciałem zostać skrzypkiem, pierwsze moje koncerty odbyły się właśnie w Dębicy. Mój ojciec grał na skrzypcach i fortepianie. Był w Dębicy adwokatem, przez ponad 20 lat był też dziekanem rady adwokackiej w Rzeszowie, często tu z nim przyjeżdżałem. Mam trochę przedwojennych wspomnień z Dębicy, ale jest ich niewiele. Te najważniejsze są związane z wojną. Dębica to było żydowskie miasto, nas, katolików, było mniej niż jedna trzecia. Dziadek wybudował w Dębicy bank, był jego pierwszym dyrektorem, to było centralne miejsce w miasteczku. A za płotem stał dom modlitwy chasydów. Jak Niemcy przyszli, wyrzucili nas z domu, bo był największy i najważniejszy. Dali nam jakieś mieszkanie w rynku. Po drugiej stronie ogrodu było getto. A potem wydarzyła się tragedia z wywiezieniem, mordowaniem… Pamiętam wszystko, to było okropne. Różne rzeczy działy się w Dębicy. Powieszono na rynku dwóch oficerów AK. Mówili oczywiście, że to banda UPA, ale to byli oficerowie AK. Myśmy to z bratem widzieli. Nie mam najlepszych wspomnień, wracam tylko na groby…
Czy eksperymenty z awangardą mają związek z tym, że pańskim wujem był Tadeusz Kantor?
– Tadeusz Kantor to kuzyn mojej mamy, mój dziadek był jego ojcem chrzestnym. Jeździliśmy do niego, do Wielopola Skrzyńskiego za moich wczesnych lat, a potem Tadeusz chodził do gimnazjum w Tarnowie i często przyjeżdżał do nas. Wpływu jego sztuki na mnie chyba nie było, bo przyznam się – choć znałem jego malarstwo od dziecka, a nawet mieliśmy dwa jego obrazy, to ja tego zupełnie nie rozumiałem. Kiedy miałem 17 lat, zdałem maturę i pojechałem do Krakowa uczyć się muzyki. Przez krótki okres mieszkałem u Kantora w domu. Pamiętam do dziś, jak się tam strasznie bałem, choć przecież nie byłem już dzieckiem. Na ścianach nie było nic, tylko stare zepsute parasole. Kantor miał taki okres w twórczości, że na obrazach były stare parasole, z wystającymi drutami. Takie właśnie wisiały na ścianach w jego mieszkaniu, żadnych obrazów, odrapane, brudne ściany i te parasole. Niesamowite wrażenie. Uciekłem stamtąd.
Tadeusz Kantor TADEUSZ ROLKE
Ma pan w swoich żyłach mieszankę krwi ormiańskiej, niemieckiej, a pana rodzina mieszkała pod Stanisławowem…
– Jeszcze bardziej na południe, na przedmieściu Rohatynia. Na pewno więc jakaś domieszka krwi ukraińskiej też jest. Jeden z moich dziadków jest nie wiadomo jakiego pochodzenia, więc pewnie był Ukraińcem, tylko wtedy nie mówiło się o tym głośno. Pojechałem tam kiedyś na koncert i przyszło 35 Pendereckich. Nazwisko nadal tam istnieje, ale Pendereccy pożenili się z Ukrainkami i w drugim, trzecim pokoleniu nikt z nich nie mówił po polsku.
Czy cechy tych różnych narodowości dochodzą do głosu?
– Kundle są zawsze bardzo inteligentne i odporne na choroby, my też mamy takiego kundla w domu, jest wspaniały. Ja jestem taki kundel… Bo rzeczywiście: babcia była Ormianką, dziadek Niemcem. Ale jak wybuchła wojna, to udawał, że nie zna niemieckiego, od tamtej pory ani słowem się po niemiecku nie odzywał, a wcześniej czytał mi całego Karola Maya po niemiecku i tłumaczył. Jak dzisiaj to pamiętam. Dziadek, choć nie był Polakiem, był wielkim patriotą polskim. Wszyscy jego synowie, moi wujowie, byli w Legionach; jeden zginął na Pawiaku, drugi w Katyniu.
Skoro mowa o genach: podobno poznał pan młodą, bardzo zdolną pianistkę z Kresów o nazwisku Penderecka…
– Skończyła kijowskie konserwatorium. Spotkałem ją po moim koncercie na Wschodzie: przyszła do mnie 20-letnia dziewczyna i powiedziała, że nazywa się Penderecka. Zrobiłem wielkie oczy, ba, przestraszyłem się nawet: Matko Boska, może jakieś stare grzechy…? Okazało się, że pochodzi z mojej rodziny, która tam została, urodziła się tam, gdzie mój ojciec. Teraz mieszka w Dębicy, uczy w szkole, jest cenioną pianistką.
Czy to prawda, że zdarzało się panu kończyć partytury niemal przed samym koncertem…?
– To było Credo. Helmuth Rilling zamówił ten utwór na Oregon Bach Festival w 1998 r. Przyleciałem tam na koncert, a utwór ciągle jeszcze nie miał końca. Pisałem przez trzy dni, w zamknięciu, donosili mi tylko kanapki. Potem szybko to przepisali i odbyło się wykonanie. Ale to nie był pierwszy raz. Szczególnie w mojej młodości, niesfornej troszeczkę, często tak robiłem. Bo jak mam już w głowie utwór, to napisanie go jest żmudną pracą, a nie żadną przyjemnością.
Calycanthus luslaviciensis to także jedno z pańskich dzieł?
– A! Po polsku to kielichowiec, krzew bardzo pięknie kwitnący. A przez krzyżówkę, do której doszło u mnie w parku, w Lusławicach, jeden krzew ma inny kolor. Taki występuje tylko tu, bo wszędzie na świecie kwitnie na bordowo, a tylko u mnie – na jasnoczerwono. Rozmnożyliśmy go i jest nowy podgatunek, lusławicki. Bardzo się nim cieszę. Mam w Lusławicach bardzo dużą kolekcję drzew i krzewów. Było 1700, myślę, że teraz jest o wiele więcej, bo już straciłem rachubę. Dendrologia to mój drugi zawód.
Komponowanie ogrodu przypomina komponowanie muzyki?
– To jest dla mnie w pewnym sensie pisanie partytury muzycznej. Tak jak przy pisaniu symfonii pojawia się motyw, trzeba dokładnie wiedzieć, jakie on będzie miał znaczenie w całości, czy warto go powtórzyć, czy rozwinąć. Tak samo posadzenie jednego drzewa pociąga za sobą kolejne decyzje: dosadza się albo takie same drzewa, albo inne i tak powstaje cała struktura ogrodu. Bardzo lubię barok, dlatego mój ogród ma charakter barokowy. Jest bardzo duży – ma 30 ha, dwa labirynty, w jednym już zaczynam się gubić i przyznam się, że muszę pytać mojego ogrodnika, bo to jest bardzo duży labirynt, zajmuje pół hektara.
Lusławice to miejsce sprzyjające tworzeniu?
– Gdy mam mało czasu, a mam napisać coś ważnego, to jadę do Lusławic, tam w dwa tygodnie mogę napisać cały utwór. W Krakowie pisałbym pół roku, bo tu ciągle się coś dzieje, ktoś coś chce, dzwoni. W Krakowie mam swój stół do pracy, a w Lusławicach mogę pracować w różnych miejscach, głównie w parku. Napisałem tam bardzo dużo ważnych utworów. Nigdzie indziej nie sadzę też drzew. Mieszkałem przez siedem lat w Ameryce, mieszkałem w Austrii, w Essen, w Berlinie – ale nigdy nie sadziłem drzew, bo to nie byłyby moje drzewa. Jest taki dowcip żydowski: Żydzi modlą się w synagodze o deszcz, do rabina podchodzi chłopiec i mówi: – Rebe, dlaczego modlimy się o deszcz, skoro pada? – Ale to nie jest nasz deszcz, nasz jest w Jerozolimie – odparł rabin. Ot i to. Moje drzewa są w Lusławicach…
W Lusławicach zbudował pan też szkołę. Kolejne dzieło dla potomności?
Centrum w Lusławicach fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta
– Europejskie Centrum Muzyki to jest mój spłacony dług. Wykształciłem się w Polsce, okazało się, że całkiem nieźle. Ale sam nigdy nie miałem czasu pracować jako pedagog i – nie powinienem tego mówić głośno – nie bardzo mnie to interesowało. Po prostu nie mogłem zrozumieć, że ktoś nie potrafi zapisać muzyki. Denerwowali mnie ci studenci. Ale w pewnym wieku człowiek patrzy wstecz. Chciałem coś zostawić w Lusławicach, nie tylko dwór i park. Koniecznie chciałem otworzyć centrum muzyczne dla młodzieży, z salą koncertową, orkiestrą dziecięcą. Starałem się o to 14 lat. To wcale nie było takie proste. Teraz mamy tu kursy, w zeszłym roku odbyło się 70 koncertów. Nasze centrum oddziałuje na otoczenie: niedaleko Lusławic, w sąsiedniej wiosce, była mała szkoła muzyczna, na 30 uczniów. Po powstaniu centrum w Lusławicach w następnym roku do tej szkoły było 350 zgłoszeń. Warto było to zrobić.
Czego sobie pan życzy na 81. urodziny?
– Życzę sobie czegoś, co nie da się spełnić: więcej czasu. Chciałbym być częściej w Lusławicach i w domu, w Krakowie, chciałbym nie mieć na głowie znowu terminów, znowu nowych utworów, które muszę pisać. Oczywiście sam się na to zgadzam, a potem żałuję…
Ale na emeryturę pan się chyba nie wybiera?
– No, 81 lat to jeszcze za wcześnie.
Też tak myślę.
– Poczekam jeszcze ze 20 lat…
ROZMAWIAŁA MAGDALENA MACH
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS