To początek 21-dniowej kwarantanny ogłoszonej 24 marca przez premiera Narenderę Modiego. Restrykcje obowiązują 1,3 mld ludzi. W wielu miejscach kwarantannę egzekwują policjanci uzbrojeni w długie kije, którymi biją przechodniów lub przejeżdżających motocyklistów. Wszystko po to, by zazwyczaj zatłoczone ulice indyjskich miast opustoszały, zanim koronawirus przerodzi się w epidemię niemożliwą do zatrzymania. Rząd zdecydował się na restrykcje, gdy oficjalna liczba zachorowań w drugim najludniejszym państwie na świecie wynosiła zaledwie kilkaset, przy kilku ofiarach śmiertelnych.
Czytaj też: „Fake news koronowirusa” na Fox News. Jak prawica usypiała Amerykanów
– Od początku marca mieszkańcy miast należących do metropolii Delhi zabezpieczali się maseczkami, sterylizowali ręce i unikali miejsc publicznych – podkreśla Tarun. – Od 20 marca nie wychodzimy z domów. Teraz nic już nie działa, loty, pociągi, autobusy, szkoły, biura, fabryki, hotele itd. Dostępne są tylko podstawowe produkty spożywcze. Tak ma być do 14 kwietnia.
Kilka dni wcześniej Modi przekonywał, że pandemia ominie subkontynent, a drakońskie metody nie będą konieczne. Przekonywał nawet, żeby nie gromadzić w domu zapasów, bo nie będą potrzebne.
– O godz. 8 wieczorem premier Modi ogłosił kwarantannę, a o 8.30 wszyscy rzucili się do samochodów, żeby jechać i coś kupić – mówi „Newsweekowi” Michał Lasoń, od lat mieszkający w Bombaju. – Sklepy spożywcze są otwarte, choć zaopatrzenie jest bardzo złe i nieregularne. Kupuje się przed sklepami. Sprzedawcy wynoszą towary.
Najświeższe informacje o pandemii koronawirusa znajdziesz tutaj
Powaga sytuacji nie do wszystkich jednak dociera. Z Bombaju, Delhi i innych miast Indii napływają informacje o tłumach przed sklepami, a nawet o zbiorowej modlitwie muzułmanów w Karaczi.
– Rano, dzień po ogłoszeniu kwarantanny, pojechaliśmy z córką, żeby coś kupić – mówi Lasoń. – Wszędzie tłumy. Ludzie nie zwracali uwagi na środki bezpieczeństwa, nie używali masek ani nie zachowywali odległości. Później Republic TV pokazywała tłumy na bazarach, zwłaszcza tam, gdzie sprzedaje się warzywa.
Problemem zaczynają też być rosnące ceny. W Bombaju uliczny sprzedawca warzyw, u którego zazwyczaj zaopatruje się Polak, nadal ma pełne zaopatrzenie, ale ceny podniósł dwukrotnie. Tarun w Delhi też zauważył wzrost kosztu podstawowych zakupów, który go tym bardziej niepokoi, że pozostając w domu, nie zarabia.
Czytaj też: Koronawirus w Nowym Jorku. „O siódmej wieczorem Manhattan wygląda, jakby wszyscy już umarli”
Niebezpieczeństwo pozostania w miastach bez źródeł dochodu, a często i dachu nad głową, natychmiast zrozumieli pracownicy sezonowi i ludzie pracujący dorywczo, na godziny. Bardzo wielu w poszukiwaniu pracy przyjechało do miast, z których teraz stara się wydostać. Reakcją na wprowadzenie restrykcji był natychmiastowy szturm działającej jeszcze komunikacji. Tłumy ludzi usiłujących uciec z metropolii i dostać do rodzinnych miejscowości oraz wsi zalały dworce kolejowe, zanim pociągi przestały jeździć. Tysiące ludzi utknęły na peronach.
Ci, którym się to nie udało, w ostatnich godzinach funkcjonowania komunikacji stanęli przed wyborem pozostania bez szans na pracę w zatłoczonych slumsach i noclegowniach albo wyruszenia w pieszą wędrówkę do domów. Według oficjalnych statystyk takich wewnętrznych migrantów pracujących z dala od miejsca zamieszkania jest w Indiach około 9 mln. Teraz tysiące, a może dziesiątki tysięcy, pieszo przemierza kraj, stwarzając zagrożenie rozprzestrzenienia się koronawirusa. Z wieloma nie ma kontaktu.
W sytuacji bez wyjścia znaleźli się bezdomni z wielkich miast, których w samym tylko Bombaju, oficjalnie, jest od 50 do 100 tysięcy. Policjanci zaczęli przeganiać ich z miejsc publicznych, ale ci ludzie mogą jedynie przenieść się spod jednego wiaduktu pod drugi albo położyć na chodniku kilka przecznic od miejsca, z którego ich wyrzucono.
Rząd w Delhi przeznaczył równowartość ponad 22,5 mld dolarów na pomoc dla najuboższych. Dostaną po 5 kg ryżu lub pszenicy miesięcznie więcej niż zwykle, po kilogramie roślin strączkowych i dotację w wysokości 1000 rupii, czyli odpowiednik 50 zł. Władze oceniają, że wsparcia tego rodzaju potrzebować będzie ok. 800 milionów ludzi. W pierwszej kolejności pomoc otrzymają seniorzy i wdowy.
– Żyjemy w wielkim kraju, w którym wielu ludzi pracuje za dniówki, dla nich rząd organizuje dostawy żywności – podkreśla Tarun. – Władze dobrze komunikują się z obywatelami, ale biznes i rynek pracy leżą. W najgorszej sytuacji jest turystyka, tak ważna dla Indii.
Z perspektywy dużych, zorganizowanych miast, których mieszkańcy są stosunkowo zdyscyplinowani, plan walki z epidemią sprawia wrażenie wykonalnego i racjonalnego, mimo wzrostu cen czy braków w zaopatrzeniu, bądź zakłóceń w dostawie prasy, którą wielu mieszkańców Indii uważa za ważny element normalnej codzienności.
– To dopiero początek, nie wiemy, jak to dalej będzie działało. Zapewne wszystko się dotrze – uważa Michał Lasoń.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS