Rzut oka na prasę codzienną uzmysławia, jak często publicyści, pisząc o epidemii koronawirusa, z miasta Wuhan, w chińskiej prowincji Hubei, nawiązują do pandemii grypy z lat 1918-1920, zwanej popularnie hiszpanką. Przypomnijmy: zachorowało wówczas ok. pół miliarda osób, co stanowiło 1/3 populacji świata. W Europie zmarło 20 mln ludzi; na całym świecie – 50 mln, a niektóre źródła mówią o 100 mln. Nawet ta pierwsza z wymienionych liczb przewyższyła wysokość ofiar I wojny światowej, która pochłonęła 14 mln istnień ludzkich.
Wobec pandemii
Pod koniec września 1918 r. miasto Filadelfia zorganizowało paradę, ignorując ostrzeżenia przed szalejącą od kilku miesięcy hiszpanką. Uroczystość przyciągnęła 200 tys. mieszkańców, którzy zgromadzili się, aby oglądać widowisko. Trzy dni później każde łóżko w 31 szpitalach w Filadelfii było wypełnione chorymi i umierającymi pacjentami. Do końca tygodnia zmarło ponad 4500 osób. Zanim zamknięto miasto, było już za późno. W następnym miesiącu odnotowano ponad 10 tys. ofiar. Nie nadążano z grzebaniem zmarłych. W pewnym momencie na pochówek czekało 500 zwłok, niektóre przez ponad tydzień.
Nie wszędzie ojcowie miast podeszli tak nonszalancko do szerzącej się pandemii. W Tucson w Arizonie komisja zdrowia zabroniła ludziom przebywania w miejscach publicznych bez masek ochronnych. W San Francisco burmistrz oraz biznesmeni, związkowcy i medycy podpisali wspólnie całostronicowe oświadczenie z wielkim hasłem „Noś maskę i uratuj życie”. Nie wiedzieli, że maski oferują niewielką ochronę. Po zamknięciu szkół, nauczyciele zgłosili się na ochotnika jako kierowcy karetek pogotowia, operatorzy telefoniczni, dostawcy żywności. W Albuquerque, w Nowym Meksyku, gdzie zamknięto szkoły i teatry, miejscowa gazeta napisała: „duch strachu unosi się nad całym miastem”. Dziś wielu z nas, idąc opustoszałymi ulicami, ma chyba podobne odczucia.
W wielu miejscach nie spieszono się z zamykaniem sklepów, teatrów i restauracji. Przedsiębiorcy nie przejmowali się pierwszymi objawami infekcji u pracowników. Według miejscowej gazety w Seattle „każdy pracownik, który pociąga nosem, otrzymuje zastrzyk z surowicy… wydmuchuje nosy i wraca do pracy”, pomimo wezwań urzędników zdrowia miasta, aby takie osoby zwalniać do domu.
Zobacz też: Cztery grzechy władzy przeciw gospodarce
Miasto na medal
Wzorowo zachowało się St. Louis. Jeszcze przed zgłoszeniem pierwszego przypadku grypy hiszpańskiej w mieście, komisarz ds. zdrowia dr Max Starkloff trzymał w pogotowiu lokalnych lekarzy i napisał artykuł wstępny w „St. Louis Post-Dispatch” na temat znaczenia unikania tłumów. Kiedy tylko wirus grypy, która wybuchła w pobliskich koszarach wojskowych, zaczął się rozprzestrzeniać na ludność cywilną, miasto natychmiast zamknęło szkoły, place zabaw, biblioteki, sale sądowe, a nawet kościoły. Publiczne spotkania ponad 20 osób zostały zakazane. Kiedy infekcje zaczęły się rozprzestrzeniać, tysiące chorych leczono w domu dzięki zbudowanej sieci pielęgniarek-wolontariuszek. Nie oznacza to, że St. Louis przeżył epidemię bez szwanku. Do końca sezonu grypowego miasto odnotowało 31 500 chorób i 1703 zgonów. Zachowanie rajców St. Louis stało się jednak wzorem dla innych miast. W sumie w Stanach Zjednoczonych zmarło na grypę ok. 675 tys. osób.
Jesienią 1918 r. Stany Zjednoczone doświadczyły poważnego niedoboru personelu medycznego z powodu wcześniejszych wezwań lekarzy i pielęgniarek do służby wojskowej. Gdy liczba chorych rosła, Czerwony Krzyż desperacko wezwał nieprzeszkolonych wolontariuszy do pomocy w ośrodkach ratunkowych. W październiku 1918 r. Kongres zatwierdził budżet w wysokości 1 miliona dolarów dla amerykańskiej publicznej służby zdrowia na rekrutację 1000 lekarzy i ponad 700 pielęgniarek.
Czytaj też: Biznes po koronawirusie. Dwa scenariusze
Hiszpanka z USA
Kiedy świat wkraczał w ostatni rok I wojny światowej, w hrabstwie Haskell w stanie Kansas, w styczniu 1918 r. do miejscowego lekarza zgłosił się pacjent z typowymi objawami grypy. Po nim zaczęli przybywać następni. Od marca zaczęto notować niepokojący wzrost liczby osób chorych na influencę, bo tak początkowo nazywano hiszpankę. W obozach szkoleniowych Camp Feston i Fort Riley, gdzie przebywali rekruci z hrabstwa Haskell przygotowywani do wysłania na front we Francji, do końca marca zachorowało 1600 rekrutów, z których zmarło 79 osób. Choroba szybko rozprzestrzeniała się, atakując zatłoczone miasta, fabryki, więzienia, szkoły. Chorowali biedni i bogaci. Choć głównie ludzie młodzi. Ponad połowa ofiar miała 20-40 lat. Średni wiek osób, które zginęły podczas pandemii, wynosił 28 lat.
Rzadziej atakowała dzieci. Ale szczególnie litościwa była dla ludzi powyżej 65 roku życia. Aż 99% wśród osób starszych, którzy zachorowali na hiszpankę, przeżyło. Całe szczęście „targetem” dzisiejszej pandemii nie są dzieci i młodzież. „Co dziwne i być może zaskakujące, w przypadku koronawirusa dzieci wydają się być mniej narażone na schorzenie, a u już zakażonych choroba przebiega łagodniej niż u starszych”, stwierdził dr James McCaw z Uniwersytetu w Melbourne.
Amerykańscy chłopcy, przysłani do Francji, aby uwolnić nieszczęsny kontynent od grozy śmierci władającej nim od bez mała czterech lat, sami stali się nieświadomą swej roli „bombą biologiczną”, przynoszącą jeszcze więcej śmierci i bólu. „Bombardowanie” Europy zaczęło się we francuskim Breście w kwietniu 1918. Bowiem tu zacumowały pierwsze statki zza Atlantyku. Wtedy też we Francji pojawiły się przypadki la grippe, bo tak tutaj nazywano tę amerykańską chorobę. W maju brytyjska marynarka wojenna powiadomiła o 10 tys. chorych marynarzy Royal Navy.
Jedną z ofiar influency był też brytyjski premier i przywódca wojenny David Lloyd George. 11 września 1918 r. premier przybył do Manchesteru, aby otrzymać od rajców klucze do miasta. Atmosfera była radosna, również z tego względu, że z frontu dochodziły wieści o kolejnych sukcesach aliantów. Pracownicy fabryk amunicji oraz urlopowani żołnierze zgromadzili się tłumnie, aby obserwować przejście premiera ze stacji kolejowej Piccadilly na plac Alberta. Wieczorem polityk miał już wysoką gorączkę i cierpiał na ból gardła. Następne 10 dni spędził w izbie chorych w ratuszu w Manchesterze, podłączony do respiratora. Lloyd George, wówczas 55-letni, przeżył, ale inni nie mieli tyle szczęścia. Hiszpańska grypa pochłonęła życie prawie 250 000 Brytyjczyków.
Hiszpanka mimo, że Am … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS