(Poniższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Fedorowicza pt. „Słynne Ucieczki Polaków 2” – wyd. Fronda)
Musi to zrobić 5 marca. Jeśli tylko będą loty. Jeśli nie, strzela sobie w łeb albo zrobi coś, za co go aresztują – dla 22-letniego podporucznika Franciszka Jareckiego ta myśl stała się już obsesją. Od pięciu miesięcy wyobrażał sobie, że taki właśnie będzie scenariusz tego dnia. Od listopada 1952 roku, gdy trafił do nowo sformowanego 28. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Redzikowie koło Słupska nie było dnia, by o tym nie myślał. Wcześniej stacjonował na warszawskim Bemowie jako pilot 31. Pułku Myśliwskiego. Już tam nie było łatwo, jednak życie w Redzikowie przypominało najgorsze więzienie. Żadnych przepustek tylko intensywne ćwiczenia, a do tego wszechobecna inwigilacja, donosicielstwo i komunistyczna indoktrynacja.
Wielu spośród ponad dwustu zamkniętych za drutami jednostki młodych ludzi zaczynało powoli wariować. Byli pilotami jednych z najnowocześniejszych wówczas na świecie myśliwskich odrzutowców, elitą elit, janczarami komunistycznego państwa sprawdzonymi przez kontrwywiad w najdrobniejszych szczegółach. A mimo to wielu z nich miało dość. Nikt nie wiedział, czy najbliższy kolega nie jest donosicielem, czy ktoś nie zostanie aresztowany następnego dnia. Szerzyły się plotki, że po przeszkoleniu zostaną wysłani na front wojny koreańskiej, by walczyć z Amerykanami i koalicją zwołaną pod flagą Organizacji Narodów Zjednoczonych. Franciszek Jarecki z Amerykanami ani z ONZ walczyć nie chciał. Wręcz przeciwnie – marzył o tym, by uciec do Ameryki ze zniewolonego przez komunistów, pełnego kłamstwa i przemocy państwa.
Polska w 1952 roku zaczynała przypominać wielki sowiecki łagier. Granice dosłownie oplecione zostały kolczastym drutem i setkami strażniczych wież, a uzyskanie paszportu graniczyło z cudem. Ryzykantów gotowych uciec z tego piekła jednak nie brakowało, a wielu z nich nosiło wojskowe mundury. W elitarnym lotniczym światku informacje o takich próbach roznosiły się szybko, tym bardziej, że każdej ucieczce towarzyszyły aresztowania, przesłuchania i jeszcze większa inwigilacja, prowadzona przez wojskowy kontrwywiad.
Gdy Jarecki stacjonował na Bemowie, z lotniska w Izbicku niedaleko Opola uciekł samolotem Jak-9 służący tam instruktor, 23-letni podporucznik pilot Edward Pytko. Najpierw skierował maszynę nad Czechosłowację by stamtąd lecieć do odległego o 400 kilometrów Berlina; chciał wylądować na lotnisku w zachodniej strefie podzielonego miasta. Jednak chwilę po przekroczeniu granicy zaczęły ścigać go sowieckie myśliwce. Klucząc w chmurach, Pytko uciekł przed pościgiem na południe. Nad terytorium Austrii dotarł na oparach paliwa. Wylądował w Wiener Neustadt, nie wiedząc, że to wciąż sowiecka strefa okupacyjna. Natychmiast został aresztowany. Miał potwornego pecha; najbliższe lotnisko na którym stacjonowali Amerykanie było zaledwie o dwie minuty lotu. Jednak teraz jego los był przesądzony. Przekazany władzom w Warszawie, został oskarżony o zdradę i skazany na karę śmierci. Wyrok został wykonany w mokotowskim więzieniu pod koniec sierpnia 1952 roku, zaledwie pięć tygodni po dramatycznej ucieczce z Izbicka.
Pytko nie był pierwszym pilotem, który próbował szczęścia. Ponad trzy lata wcześniej, w marcu 1949 roku, z lotniska w Dziwnowie zwiał na szwedzką wyspę Gotlandia 26-letni podporucznik pilot Arkadiusz Korobczyński. Urodzony w Związku Sowieckim, ale Polak z pochodzenia, po wojennej służbie w Armii Czerwonej wstąpił do polskiego wojska. Służył jako pilot w 5. Pułku Lotnictwa Szturmowego. Gdy w 1948 roku powołano Samodzielną Eskadrę Lotnictwa Marynarki Wojennej, został oddelegowany na wybrzeże. Ucieczki dokonał doskonale znanym sobie samolotem IŁ-2, szkoleniową wersją szturmowej maszyny z II wojny światowej.
Wyczyn Korobczyńskiego zaalarmował kontrwywiad, jednak dopiero nieudana ucieczka podporucznika Pytki spowodowała, że w eskadrach lotniczych rozpętało się piekło. Wojskowa Informacja wszędzie wietrzyła spiski, a pod szczególną obserwację wzięto młodych pilotów, kawalerów bez żon i dzieci, czyli takich, którzy mieli najmniej do stracenia. Należał do nich Jarecki. Jego ojciec, zawodowy oficer, poległ w wojnie obronnej 1939 roku, gdy Franek miał osiem lat. Mieszkał wtedy z matką w Stanisławowie, gdzie na własne oczy widział wejście sowieckiej armii po 17 września 1939 roku. Po wojnie repatriowali się na Śląsk, do Bytomia. Tam w 1946 roku 15-letni Franek zapisał się na kurs szybowcowy. Cztery lata później wstąpił do dęblińskiej Szkoły Orląt, którą ukończył jako prymus w ciągu trzech lat. Nagrodą był list pochwalny od prezydenta Bolesława Bieruta oraz radio. „Bierzmy przykład z Jareckiego!”, głosiła ścienna gazetka w Dęblinie.
Takich jak on propaganda PRL przedstawiała jako nową elitę „ludowego” wojska. Byli pokoleniem od wczesnej młodości poddanym komunistycznej indoktrynacji i kultowi Stalina. Mieli być janczarami nowego reżimu, bezwzględnymi wrogami Stanów Zjednoczonych i zachodnich demokracji, gotowymi wykonać każdy rozkaz dowódców. Jarecki rozumiał, że ludzie w wieku jego matki tracą nadzieję widząc, jakiej ideologicznej obróbce poddawani są ludzie w jego wieku. On sam mógłby uchodzić za ideał komunistycznego żołnierza – karnego, doskonale wyszkolonego obrońcy nowego ustroju. Tak jednak nie było; przełożeni nigdy do końca nie dowiedzieli się, jakie tajemnice kryje głowa młodego podporucznika.
Jak naprawdę wygląda komunistyczne wojsko, Jarecki przekonał się na Bemowie. Gdy tylko trafił do elitarnego 31. Pułku, przełożeni natychmiast zażądali, by pisał donosy na swoich kolegów. Młodzi mężczyźni, którzy jeszcze niedawno razem kończyli dęblińską szkołę, mieli teraz obserwować się nawzajem i o wszystkim meldować dowódcom i kontrwywiadowi. Nie było wyjścia – kto nie pisał raportów, szybko mógł pożegnać się z wymarzoną służbą. Jarecki pisał więc, starając się nie zaszkodzić nikomu lub zaszkodzić jak najmniej. Nie wiedział jednak, jak zostaną wykorzystane te informacje. Z każdym dniem był coraz bardziej wewnętrznie rozdarty.
Kilka miesięcy po ucieczce Pytki Jarecki dostał przydział do 28. Pułku w Redzikowie. Szybko stało się jasne, że z tego miejsca łatwo się nie wyrwie. Wojna w Korei wkraczała w kulminacyjną fazę, która z dnia na dzień mogła przekształcić się w nuklearną apokalipsę. Przekonanie o nadchodzącej III wojnie światowej było powszechne. Wstrzymano wszystkie przepustki, a liczba lotów szkoleniowych została radykalnie zwiększona. Kiedy zbrojny konflikt między supermocarstwami wydawał się nieunikniony, młodzi piloci szukali odpowiedzi na pytanie kto byłby zwycięzcą – Zachód czy komunistyczny reżim? Azjatycki konflikt pokazywał, że sprawa nie jest przesądzona.
Samolotem, który mógł przeważyć szalę zwycięstwa w powietrzu, był odrzutowy myśliwiec MIG-15. Na takiej właśnie maszynie, wyposażonej w silnik o większym ciągu wersji „bis”, latał w Redzikowie ppor. Jarecki. Pojawienie się MiG-ów w Korei w listopadzie 1950 roku spowodowało szok w wojskach aliantów. Amerykanie oczyścili wcześniej niebo z nielicznych i przestarzałych północnokoreańskich samolotów i czuli się panami w powietrzu. Do utrzymania przewagi wystarczyły im samoloty P-51 Mustang, F-80 Shooting Star i F-84 Thunderjet oraz brytyjskie Gloster Meteor. Trzy ostatnie, chociaż o napędzie odrzutowym, były konstrukcjami jeszcze z czasów II wojny światowej, z prostymi skrzydłami i słabymi osiągami.
Pierwsze starcia z MIG-ami pokazały ogromną przewagę sowieckiej broni. „Piętnastki” górowały we wszystkim: szybkości, pułapie, przyśpieszeniu i prędkości wznoszenia. Miały dużą przewagę w starciach z myśliwcami aliantów, ale prawdziwą grozę budziły wśród załóg bombowców. Czarnym dniem był czwartek 12 kwietnia 1951 roku, gdy MIG-i strąciły dziewięć maszyn B-29. Dopiero sprowadzenie na front koreański amerykańskich samolotów F-86 Sabre o osiągach porównywalnych z MIG-ami 15 wyrównało szanse w powietrznej walce.
Miejscem stałych pojedynków MIG-ów 15 z F-86 stały się tereny nad granicą Chin i Korei, u ujścia rzeki Jalu do Morza Żółtego. Nazwano je „Aleją MIG-ów”. Dlaczego właśnie tam? Wiele wskazywało na to, że za sterami maszyn w barwach północnokoreańskiego i chińskiego lotnictwa zasiadają doświadczeni sowieccy piloci. Oficjalnie Związek Sowiecki nie był stroną w wojnie koreańskiej, Stalin chciał więc uniknąć sytuacji, że jakaś maszyna zostanie strącona za liniami aliantów, a piloci dostaną się do niewoli. MIG-i miały więc atakować jedynie nad terenami opanowanymi przez komunistyczną Koreę i blisko chińskiej granicy, za którą mogły się schronić przed amerykańskim pościgiem. Drugą, równie ważną dla Stalina sprawą było niedopuszczenie do sytuacji, by któraś ze strąconych przez Amerykanów maszyn wpadła w ich ręce. Dlaczego MIG-15 miał pozostać tajemnicą? Powodów było kilka. Zewnętrznie nie różnił się konstrukcją od F-86 Sabre, oba samoloty były niemal bliźniaczo do siebie podobne. Wynikało to z faktu, że przy ich projektowaniu wykorzystano te same doświadczenia niemieckich konstruktorów z czasów II wojny światowej. Inżynierowie przechwyceni przez amerykański i sowiecki wywiad w czasie „zimnej wojny” pracowali teraz dla obu stron. Z tego właśnie powodu pierwsze powojenne prototypy odrzutowych myśliwców powstałe w USA i ZSRR do złudzenia przypominały takie maszyny jak Focke-Wulf Ta-183 czy Messerchmitt Me-1101. Tym, co najbardziej interesowało wywiady obu krajów, były techniczne szczegóły.
Doskonałe osiągi MIG-om 15 dawała nie tylko dopracowana „niemiecka” aerodynamika, ale także silniki. Paradoksalnie, były to konstrukcje… brytyjskiej firmy Rolls Royce. Lewicowy rząd Clementa Attlee zgodził się na sprzedaż kilkudziesięciu sztuk Sowietom, którzy natychmiast skopiowali je w setkach egzemplarzy, nie płacąc za licencję. Wprowadzili też kilka udoskonaleń, które pozostawały tajemnicą. Zdumienie Amerykanów budziło przede wszystkim pojawienie się nad Koreą setek MIG-ów. Maszyny, chociaż zaawansowane technicznie, produkowane były w ZSRR niemal taśmowo, na znacznie większą skalę, niż F-86 w USA. Jak oni to robili? Konstrukcja musiała być wyrafinowana, a jednocześnie prosta.
W październiku 1951 roku w ręce Sowietów wpadł pierwszy F-86 Sabre zestrzelony w powietrznym pojedynku. Tymczasem Amerykanie wciąż nie mieli nawet kawałka MIG-a 15. MIG-15 bis, którym latał Jarecki miał boczny numer 346. Do produkcji takich maszyn przygotowywała się dopiero fabryka WSK Mielec, gdzie od 1952 roku wytwarzano kopie starszej wersji MIG-a 15 pod licencyjną nazwą Lim-1. Porucznik wiedział, jak cenną zdobyczą byłaby dla Amerykanów jego maszyna. Dla niego byłaby nie tylko narzędziem ucieczki, ale także przepustką do USA. Gdzie jednak szukać Amerykanów? Wiele wskazywało na to, że takim miejscem może być odległa o niespełna 170 kilometrów od Redzikowa niewielka duńska wyspa Bornholm.
Jarecki lecąc w lutym 1953 roku wojskową „Dakotą” do Stargardu podsłuchał rozmowę sowieckich oficerów. Mówili, że na wyspie stacjonują amerykańskie myśliwce i są na niej wojskowe lotniska oraz inne instalacje. Podporucznik pilnie wpatrywał się w okno szukając zarysów Bornholmu i pasów startowych. Nic nie dostrzegł, jednak w tym samym miesiącu wpadł mu w ręce „Sztandar Młodych” ze szczególnym rysunkiem. Była to mapa Bornholmu na której siedział tłusty facet z napisem „USA” i kobieta z napisem „Dania”. Otoczeni byli wianuszkiem bomb atomowych. „Tu uwijemy sobie gniazdko” – mówił podpis. To była typowa antyzachodnia propaganda, jednak dla młodego porucznika stanowiła kolejny trop, że na Bornholmie może być jakieś wojskowe lotnisko. A to oznaczało, że można tam wylądować odrzutową maszyną.
Przez kolejny miesiąc Franciszek Jarecki wielokrotnie odtwarzał w głowie możliwe scenariusze ucieczki. Wymyślona wcześniej abstrakcyjna data powoli zaczynała zmieniać się w realną możliwość. Teraz wszystko zależało od tego, czy w wyznaczonym dniu będzie odpowiednia pogoda dla lotów. Gdy rankiem 5 marca wyjrzało słońce podporucznik wiedział, że nie ma już odwrotu.
(…)
Reszta tekstu do przeczytania w książce „Słynne Ucieczki Polaków 2”.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS