Taki sport rozwijał się w Czechach od 1923 r., kiedy to praski zegarmistrz i ratownik Alfred Nikodem zaprezentował zimowe pływanie w Wełtawie w centrum miasta, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Po paru latach pływało tam już kilkadziesiąt osób.
Współcześnie Czesi organizują zimą już 30 zawodów zimowego pływania, w których w sumie bierze udział ponad 600 pływaków i pływaczek. Pływa się oczywiście tylko w kąpielówkach i czepkach. Nikodemowi chodziło o to, żeby ratować zimą ludzi, szczególnie łyżwiarzy, jeżdżących po zamarzniętej Wełtawie. Jednak po drugiej wojnie światowej rzeka przestała zamarzać, co związane było z budową ostatniego progu Kaskady Wełtawy. System progów i zbiorników retencyjnych miał spowodować, że Praga już nigdy nie znajdzie się pod wodą. Jak wiadomo, niestety nic to nie dało. Krótko mówiąc, łyżwy się skończyły, ale zimowe pływanie zostało.
W odporności na zimno nie ma żadnej tajemnicy. Żeby pływać zimą długie odcinki, trzeba po prostu regularnie trenować w wodzie od jesieni do wiosny. Najpierw jedną do czterech minut, dwa-trzy razy w tygodniu. W drugim sezonie można dochodzić do 10 minut, a w trzecim roku nawet do 20 minut. W następnych latach można pokonywać zimą naprawdę długie odcinki. Trzeba też rzecz jasna umieć pływać! Dużo pracy wykonuje się nadal na basenie, gdzie można kontrolować i poprawiać technikę. Dzisiaj standardem jest analiza wideo i dobieranie indywidualnych ćwiczeń, aby zawodnik świadomie mógł eliminować techniczne błędy.
Moja droga do “dzikiego pływania” zaczęła się w Czechach. Wciągnąłem się mocno w ten sport, uprawiając go z sukcesami przez parę lat. W pewnym momencie potrzebowałem jednak już większych wyzwań niż zorganizowane, przewidywalne zawody. Zacząłem myśleć o pływaniu w wyjątkowo trudnych, zimnych i niedostępnych wodach, aby móc poznawać często cudowne miejsca z perspektywy pływaka.
Pływanie jest specyficznym sportem, człowiek ma wyjątkowe poczucie zjednoczenia się z otaczającą przyrodą. Pływak nie może robić niczego na siłę, nie może “gwałcić wody”. Nazywamy to “czuciem wody”; jest to znajdowanie miękkości i pływalności, gdy cały czas musimy dopasowywać się do warunków narzucanych przez rzekę lub morze. Pływak ma często wodę w ustach, czuje jej smak. Często porównuję moje pływanie do wcześniejszego biegania. W bieganiu czasami możemy podporządkować ciało głowie. Masz biec i koniec! W pływaniu głowa nie może zmuszać ciała. To całe ciało musi odpowiadać na bodźce zewnętrzne i całe ciało poszukuje harmonii.
Kiedy pojawił się pomysł przepłynięcia całej Wisły wpław, trzeba było zrobić jakiś test, sprawdzić, czy jest to w ogóle możliwe. Cały projekt rozwijałem od początku z Łukaszem Tkaczem, który też chciał przepłynąć całą rzekę, i ratownikiem dr. Michałem Starosolskim. Wybór padł na odcinek z Warszawy do Modlina. Ok. 30 km pływania. Nie wiedziałem wtedy nic o tej rzece, na tym odcinku. Zaskoczeniem była jakość wody – całkiem niezła organoleptycznie, bezzapachowa. Nie bardzo czysta, ale spodziewałem się czegoś gorszego. Ten odcinek, przepłynięty jesienią w wodzie o 12 st. C, przekonał mnie, że projekt jest wykonalny. Trzeba przepłynąć 1050 km począwszy od zapory w Goczałkowicach aż do Bałtyku! Rzeka do zapory w Goczałkowicach jest zbyt płytka dla pływaków. Odcinki mogą mieć różną długość, w zależności od pory roku i prądu rzeki.
W górnym biegu Wisły bałem się zanieczyszczeń. Domyślałem się, że śląskie miasta i potem przemysł Małopolski może niszczyć Wisłę. Można oczywiście sprawdzić poziom metali ciężkich w rzece i poziom zanieczyszczeń bakteriologicznych. Widzimy, że np. poziom bakterii coli dwukrotnie przekracza normę. Ale co to oznacza dla pływaka? Czy to jest zagrożenie dla skóry i błon śluzowych? Czy chodzi tylko o zagrożenie w przypadku picia wody? Na te pytania musiałem znaleźć szybko odpowiedź, więc zacząłem prowadzić konsultacje z Tomaszem Pecką, pracownikiem Instytutu Ochrony Środowiska, który interpretował wyniki analizy wody. Okazało się, że górny bieg rzeki jest brudny, ale przy pewnej odporności i determinacji można spróbować płynąć. Rzeka nie jest już tak zatruta metalami ciężkimi jak w latach osiemdziesiątych XX w.
Zaczęło się z pompą, mediami i dużą obstawą ratowniczą w listopadzie 2017 r. W trójkę (jeszcze z Markiem Grzywą) zaczęliśmy płynąć pierwszy kilkunastokilometrowy odcinek z Goczałkowic. Muszę jeszcze dodać, że na poszczególnych odcinkach mogli nam towarzyszyć dodatkowi pływacy, którzy chcieli spróbować takiego dzikiego pływania, ale nie było zbyt wielu chętnych. Przy każdym pływaku znajdował się ratownik na kajaku. Początek był dość szeroki i dodatkowo pogłębiony, ale rzeka szybko zmieniła charakter. Stała się wąska, często występowały wiry i kamienie wystające z dna. Głębokość wahała się od kilku metrów, do wypłyceń poniżej 1 metra, ale generalnie dało się płynąć. Zaraz na początku znajdują się trzy progi, na których się trochę potłukliśmy, ale nie było to coś poważnego.
Muszę zatrzymać się trochę przy temacie wirów. Często słyszymy, że są bardzo niebezpieczne i jaką mają siłę. Otóż, gdy wir tworzy się na rzece o głębokości 5-6 metrów, nie stanowi to szczególnego zagrożenia dla dobrego pływaka. Często napływaliśmy celowo na takie wzburzone wody i nigdy nie czuliśmy znacznej siły ciągu. Czasem taki wir wyrzuca pływaka w bok, czasem cofa, ale nie ma wystarczającej energii, by wciągnąć go w głąb. Normalnymi ruchami pływackimi można z niego uciec. Kłopot z wirami i prądami w rzekach wynika raczej z paniki i braku umiejętności pływackich. Wtedy człowiek łatwo może się zachłysnąć i utonąć. Oczywiście zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że wir powstał na jakiejś naturalnej lub sztucznej przeszkodzie, która stanowi już pewne zagrożenie.
Na wysokości Rudołtowic mieliśmy na mapie zaznaczony mostek. Był to punkt orientacyjny do którego chcieliśmy dopłynąć, ewentualnie zrobić tam, już po przepłyniętych kilometrach, jakiś odpoczynek. Płynąłem najszybciej i w końcu zobaczyłem ten mostek w odległości kilkudziesięciu metrów z przodu. Mój ratownik wysunął się na kajaku trochę do przodu, by sprawdzić jak minąć przeszkodę i… znikł! Jak podniosłem głowę przy “ruchu nawigacyjnym” to zobaczyłem pusty, odwrócony kajak. Nagle poczułem, że mocny prąd ciągnie mnie w kierunku kładki i nie jestem w stanie mu się przeciwstawić.
Do rzeki zostały powrzucane spore rury, przez które przepływała rzeka. Na rurach położono betonowe płyty po których jeździły kopalniane ciężarówki. Kiedy rzeka miała wysoki poziom, zaczęło powstawać podciśnienie i rury zasysały wodę z wielką siłą. Pomyślałem, że mój ratownik Michał Starosolski już nie żyje, bo nie widziałem, żeby wypłynął. Zdecydowałem, że przynajmniej ja muszę się uratować, ale zaczął mnie wciągać szybki prąd. Zdołałem się tak ustawić, że uderzyłem klatką piersiową w betonowe płyty, na granicy dwóch rur. Jedną nogę wciągnęło mi do czeluści po samą pachwinę, ale rura całego mnie nie zabrała. Zaparłem się rękami, niestety nie miałem tyle siły żeby się uwolnić i wyjść z wody.
Na moście stała pomagająca nam w odysei Agata Kozińska, która dojechała samochodem w to miejsce. Powiedziała mi później, że zupełnie spokojnie odezwałem się: “Michał już nie żyje, uratuj mnie”. Jednak wątła dziewczyna nie dawała rady mnie wyciągnąć. Na szczęście podbiegł wędkarz i w dwie osoby wyciągnęli mnie na betonowe płyty. Okazało się, że rura wypluła Michała i posadziła na drzewku, na lewym brzegu rzeki. Był mocno potłuczony, ale zasadniczo nic mu nie było. Po tym incydencie kontynuowałem przepływ, ale ciężko się kraulowało prawym ramieniem, musiałem przejść na żabkę. Klatka piersiowa na tyle bolała, że w następnym tygodniu musiałem skonsultować sprawę z lekarzami, czego nienawidzę. Złamane dwa żebra, jedno nawet w dwóch miejscach, tak brzmiała diagnoza.
Bezpieczna rzeka okazała się groźnym żywiołem. Zgłosiłem niebezpieczne miejsce zarządcy rzeki. Powiedział, że zna sprawę, ale most jest budowlą tymczasową i jest legalny. W okolicy bawi się młodzież, jeśli ktoś włoży nogę do wody, może przypłacić to życiem. Zaświtało mi wtedy w głowie, że największym zagrożeniem dla rzeki i dla człowieka na rzece może być inny bezmyślny człowiek. Na następny etap w okolicy Miedźnej zaopatrzyłem się w sonar. Kajakarz z sonarem płynął i ostrzegał, jeśli zauważył jakąś podwodną przeszkodę. Na dalszych etapach zdarzały się potłuczenia, ze względu na wypłycenia z kamieniami, ale na szczęście znacznych kontuzji nie odnotowaliśmy.
Drugi pływacki stres wiązał się z zanieczyszczeniami. Górny bieg Wisły jest najbrudniejszy. Najgorsze miejsce, to na razie ujście Pszczynki. Tam woda była słona, cuchnąca toaletą i miała jeszcze zerową widoczność. Bez ryb. Przepłynąłem ten odcinek z drugim pływakiem – Łukaszem, nic nam się nie stało, ale dwójka towarzyszących nam gościnnie pływaków miała kilkudniowe kłopoty żołądkowe. Nie byli to ludzie przyzwyczajeni do pływania na wodach otwartych. Kopalnie, np. Jastrzębska Spółka Węglowa ogłaszają na stronach internetowych, że odsalają wodę kopalnianą i dopiero wtedy wpuszczają do rzeki. Dlaczego w takim razie Wisła za ujściem Pszczynki jest taka słona? Podejrzewam, że gmina czasami nawet nie wie, co wpuszcza się do rzeki.
Kiedy jest kontrola, wszystko jest w porządku, kiedy nie ma kontroli, okresowo wpuszcza się ścieki. Dobrym przykładem jest ujście Przemszy. Tam kończyliśmy jeden z etapów, by przeżyć miłe zaskoczenie, gdy poczuliśmy świeży smak wody z tego dopływu. Kiedy tam wróciliśmy po dwu tygodniach, rzeką płynęła solanka i źle pachnący ściek. Na szczęście zaraz wpłynęliśmy w dość czyste i orzeźwiające wody prawego dopływu – Soły.
Po minięciu ujścia Soły zaczyna się Kaskada Górnej Wisły. Sześć stopni wodnych, począwszy od śluzy Dwory, i koniec za Krakowem na śluzie Przewóz. Jest to ciężkie 72 km z punktu widzenia pływaka, ponieważ na tym odcinku praktycznie nie ma prądu, więc całość trzeba płynąć używając tylko pracy własnych ramion. Podjęliśmy decyzję o przepływie systemu śluz sztucznymi kanałami. Istniała obawa, że w starorzeczu będzie za niski poziom wody.
Prawdę mówiąc, wpływając w kolejny sztuczny kanał przeżywaliśmy ciężkie chwile. Rzeka jest tam tak zamulona, że brzuch i ręce trzeba ciągnąć w jakimś okropnym szlamie. Szczególnie na początku kanałów i przy samych śluzach. Niemniej chcemy przecież przepłynąć Królową Rzek, więc system powstałych osadników nie mógł nas zatrzymać. Na tym etapie zrodziła się refleksja – czy musimy grodzić rzeki, żeby doprowadzać do takiej dewastacji przyrody? Transport rzeczny w tym miejscu właściwie nie istnieje.
W drodze do Krakowa minęła nas tylko jedna barka. Z drugiej strony to teren bardzo malowniczy, pofałdowany, świetny turystycznie. Z kolei przed Tyńcem przepłynęliśmy przez wodę, która była gorąca, mogła mieć 38-40 st. C na odcinku chyba 100 m. Może była to woda z rury, z jakichś zakładów przemysłowych lub elektrowni. Pomyślałem, że tak ciepła może być, byle nie zawierała jakichś zanieczyszczeń chemicznych, ale w jaki sposób wpływa to na ekosystem? Po tych przygodach, w Krakowie pod Wawelem dostaliśmy jeszcze od policji mandaty za pływanie. Ale może to i dobrze, bo o absurdzie napisała “Gazeta Wyborcza”.
Do kogo należą rzeki, stawy i jeziora w Polsce? Rozumiem, że czasem są prywatne, wtedy w porządku, nie mogę tam pływać. Ale czemu wszędzie w miastach i na wsiach widzę zakazy? Bo zarządca sobie nie życzy? Bo jak ktoś się utopi, to zarządca będzie miał kłopoty? To jest trochę podobne do sytuacji lasów, które należą chyba do myśliwych.
Mam swoją kolekcję mandatów za pływanie, ale nie zmienię podejścia. Zakazy nie zmniejszają liczby utonięć.
Z utonięciami trzeba walczyć ucząc pływać. W Polsce toną ludzie, którzy są trzeźwi! Tylko jedna osoba na 4-5 tonących była pod wpływem alkoholu. Myślę, że szybciej pijaka można nauczyć pływać niż oduczyć picia. Zakazy są rozumne w porcie i w okolicy urządzeń hydrotechnicznych. W niektórych miejscach można postawić tabliczkę z ostrzeżeniem, np. przekroczona norma stężenia fenoli lub “mocny nurt” – wtedy czytam i wiem co zrobić. Jeśli zakaz jest postawiony tak po prostu, to taka tabliczka mnie nie obowiązuje.
Ale wróćmy do mandatu przy Wawelu. Tak było, policja wyciągnęła całą drużynę pływacką, bo było nas wtedy wielu. Zgodnie z założeniami odysei, z Łukaszem musieliśmy zacząć dalej płynąć w miejscu, gdzie skończyliśmy wcześniejszy etap. Aby znowu nie wpaść w ręce policji, rozpoczęliśmy następny etap o piątej nad ranem bez żadnej obstawy, żeby nie rzucać się w oczy. Plan był taki, że jeżeli popłynie za nami policja, to sprintujemy, żeby jednak przepłynąć jak najdłuższy odcinek i oddalić się od prześladowców. Nikt nas jednak nie gonił. Obejrzałem sobie wszystkie mosty Krakowa płynąc na grzbiecie jak wydra. Pod koniec krakowskiej kaskady spotkała nas cofka. Trzeba było mocno popracować, żeby przebić się do ostatniej śluzy.
Zaraz za śluzą Przewóz wpadają do Wisły jakieś dwa bardzo źle pachnące dopływy, jednak rzeka zaczyna być tutaj dzika. Po kilkunastu kilometrach cudownie sama się oczyszcza. Zaczyna pachnieć, zaczynają się naturalne piaszczyste łachy. Momentami mamy wrażenie, że znajdujemy się w raju. Ciekawy etap płynęliśmy w okolicach ujścia Dunajca. Po kilku ulewnych dniach woda wezbrała osiągając stany alarmowe i rzeka była bardzo szybka. Płynęła gościnnie z nami młoda pływaczka Ola Bednarek. Trochę się martwiłem, bo wiadomo, podejmuję ryzyko, ale nie chciałem, żeby coś się stało dziewczynie. Rzeka pędziła czasem przez okoliczne pola, wylewała na drogi, czasami płynęliśmy szybkim slalomem pomiędzy drzewami. Jeden wędkarz łowił wtedy ryby na asfaltowej drodze! Może to trochę niebezpieczne, ale jest to wciągające jak kokaina. Tamtym razem przepłynęliśmy 50 km w jednym kawałku!
Zaczęła się też nowa epoka. Pływanie “a vista”. Czasami po prostu nikt nie chciał z nami jechać na następny etap. Zdecydowaliśmy się w końcu pływać bez obstawy. Do dmuchanej bojki pływackiej wkładamy teraz koszulkę, buty, coś do jedzenia i picia, telefon i hura do rzeki. Umawiamy się po trzydziestu kilometrach, wychodzimy na brzeg i autostopem wracamy do miejsca, gdzie zostawiliśmy samochód. To już prawdziwa przygoda. W okolicach Sandomierza i Annopola pływa się godzinami, nie spotykając żywej duszy. To takie uczucie jakby pływać gdzieś na Alasce. Czy ta rzeka, cała, nie powinna zostać parkiem narodowym? Czy ludzie wiedzą, że mamy tutaj taki dziki skarb? Czasami, w niektórych miejscach jesteśmy też witani jak bohaterowie, to bardzo miłe i wzruszające. Obecnie jesteśmy na wysokości Annopola. Mamy też przepłynięte odcinki poniżej, ale zasadniczo płynąc ciągiem, jesteśmy właśnie tam.
To moje pływanie powoli otwierało mi oczy na stan naszych rzek i jezior. Tutaj pisałem o Wiśle, ale mam przepłynięte odcinki w wielu rzekach, morzach, ostatnio na świeżo przepłynąłem trasę Gdynia – Hel. Spotkałem też aktywistów wiślanych i słuchałem, co mają do powiedzenia. Myślę, że sportowcy to potencjalnie wielka grupa nacisku, która może uwrażliwić się na te problemy. Mamy też w kraju ponad 10 tys. morsów. To ludzie, którzy zaczną w końcu zauważać, do jakiej wody wchodzą. Bliska mi jest idea sportu zaangażowanego. Zamiast chwalić się osiągnięciami sportowymi, które przykuwają uwagę, ale są zasadniczo puste, można tę uwagę skierować na ważne problemy związane z ochroną przyrody lub uwrażliwiać na kwestie społeczne lub potrzeby edukacyjne.
Uważam, że będzie to wielki błąd, jeśli dojdzie do kaskadyzacji całej Wisły. Z tego powodu pojechałem też porozmawiać do Siarzewa, gdzie zaplanowany jest kolejny stopień wodny. Myślę jednak, że aktywiści popełniają czasami taktyczne błędy. Kiedy zorganizowano piknik poparcia dla budowy progu w Siarzewie, oni zorganizowali kontrmanifestację. Mieszkańcom rząd zaproponował dużą inwestycję, nowy most, marinę i inne rzeczy. To oczywisty rozwój gminy. Jeśli się chce przekonać mieszkańców i władze gminy, że to zły pomysł, trzeba spokojnie rozmawiać i proponować alternatywy. Może trzeba napisać projekt, pobudzający rozwój turystyki z poszanowaniem rzeki i pomóc zdobyć na to środki?
Tymczasem odyseja trwa i jestem bardzo ciekaw, co nas jeszcze spotka w następnych rozdziałach tej historii…
Leszek Naziemiec – szef organizacji IISA w Polskę (International Ice Swimming Asociation), organizuje międzynarodowe zawody w zimowym pływaniu w Katowicach, które w 2021 r. będą miały rangę mistrzostw świata. Jako pierwszy człowiek po raz pierwszy w historii przepłynął na Spitsbergenie 1 milę. Był zastępcą kierownika wyprawy antarktycznej, podczas której, grupa zawodników ścigała się na dystansie 1 km w wodzie o temperaturze minus 1,2 st. C. Zorganizował pierwszą w historii sztafetę przez Bałtyk do Szwecji. Przygotowuje się do przepływu jeziora Titicaca. Fizjoterapeuta dziecięcy i psycholog, wykładowca AWF Katowice. Mąż, ojciec czwórki dzieci.
Artykuł pochodzi z magazynu “Dzikie życie” nr 5/299
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS