W czwartek. Miałam bardzo silny kaszel. A że wcześniej byłam na oddziale wewnętrznym szpitala w Puszczykowie, gdzie przebywała m.in. zmarła później na koronawirusa kobieta, nie mogłam lekceważyć objawów.
Gdy przyjechałam na Szwajcarską, w izbie przyjęć było naprawdę mnóstwo ludzi – większość z nich ze zrozumiałych względów mocno zaniepokojona, może nawet trochę nerwowa. Część miała jakieś objawy, jak np. kaszel. Ale część trafiła tutaj tylko dlatego, że skierował ich pracodawca – albo wrócili z zagranicy, albo też mieli z kimś kontakt i powiedziano im wyraźnie, że bez zaświadczenia nie mają się co pokazywać w firmie. I w tych warunkach byłam pełna podziwu, z jakim poświęceniem i w jak ogromnym tempie i pod presją pracują wszyscy lekarze i pielęgniarki. I to właśnie oni na pierwszym etapie podejmują ważne decyzje. Muszą rozpoznać, kto ma np. zwykłe przeziębienie, a kto musi trafić na oddział i mieć zrobiony wymaz czy badania. Naprawdę mówię to z pełnym przekonaniem: przy tej liczbie pacjentów dają z siebie wszystko.
Na testy czeka się dłużej, niż mówią
Ale na wynik testu na koronawirusa czekała pani aż 90 godzin. To o wiele dłużej niż mówi rząd?
Ten czas rzeczywiście dłużył się w nieskończoność. Mówiono nam ogólnie, że jest jakaś zmiana aparatu, ale trudno mi oceniać szczegółowo. Ale ten czas pokazuje wyraźnie, że trwa to faktycznie o wiele dłużej, niż oficjalnie się mówi.
Proszę w prostych słowach opowiedzieć, jak wygląda życie na takim oddziale?
Mówiąc obrazowo, człowiek siedzi w izolatce i czeka. Spędziłam ostatnio w szpitalach trochę czasu i nie da się tego z niczym porównać. Tu nikt z rodziny nie przyniesie czegoś ciepłego z bufetu, ulubionego soku, nie skorzystamy z kuchni czy lodówki dla pacjentów albo czajnika, aby zrobić sobie herbatę. Oczywiście w żaden sposób nie chcę, by ktoś to odebrał, że się użalam. Ale jak padło pytanie, to odpowiadam, że tak to właśnie wygląda. Człowiek otrzymuje trzy posiłki dziennie, czasem lekarz czy pielęgniarka zza szyby zapyta, czy wszystko jest w porządku, i to wszystko. Nie ma mowy o rozmowie, bo ze zrozumiałych względów nawet nie śmiałam nikomu zajmować czas, a już w kolejne dni czułam się lepiej.
Ale miała pani telefon, bo czasami coś na Facebooku się pojawiało?
Tak miałam telefon, ale jeśli np. ktoś trafiłby tu bez ładowarki, to kontakt byłby już niemożliwy. Człowiek przecież trafia tutaj w bardzo różnych okolicznościach. Czasami tylko z tym, co miał na sobie, jak było to w moim przypadku. Kto więc po raz pierwszy znalazł się w takiej sytuacji, może czuć się różnie. Tak po ludzku – to nie są łatwe sytuacje, zwłaszcza gdy czekamy kolejną dobę na wynik testu. Morale pacjenta naprawdę może spaść. Przecież nie mamy z nikim kontaktu, choć… przez szybę widziałam patrole mundurowe. W takich okolicznościach ktoś mógłby wpaść na szalony pomysł, by przez okno podać np. ładowarkę do telefonu.
Lekarze byli wzruszeni
W weekend poznaniacy się zmobilizowali i organizowali dostawę wody dla szpitala. Takie akcje są potrzebne?
Moim zdaniem tak, jeśli tylko są robione z głową. Powiem na swoim przykładzie, że trafiłam do izolatki tylko z małą butelką wody. A przecież trudno było przewidzieć, jak długo tam zostanę. Spodziewałam się, że to będzie kilka godzin, ale nie kilka dni. Dlatego sama zaapelowałam na portalu społecznościowym, że to nie tylko mi by się przydało. Innym ważnym produktem są np. chusteczki nawilżające. Na oddziale ze zrozumiałych względów epidemiologicznych nie ma ręczników i takie higieniczne rzeczy okazują się potrzebne. Tak samo myślę, że personel medyczny był z tych akcji bardzo zadowolony, byli autentycznie wzruszeni. Oczywiście trzeba mieć na uwadze to, że niektórzy z nich pracują w tych jednorazowych kombinezonach czasem po kilka godzin i zdejmują je tylko wtedy, gdy naprawdę muszą, np. skorzystać z toalety. Myślę, że zatem nie ma sensu przywozić im posiłków, które nie są zabezpieczone i mogą zebrać jakieś wirusy. Takie akcje muszą być prowadzone roztropnie i w porozumieniu ze szpitalem. Ale ludzie pokazali, że mają w sobie wiele wrażliwości i empatii, a co ważne umieją się zorganizować.
To jest wielka ulga na sercu, gdy po 90 godzinach – czyli prawie po czterech dobach – człowiek dowiaduje się, że wszystko jest dobrze?
Do szpitala zakaźnego nie trafiają zdrowi ludzie. Są zatrzymywani przede wszystkim ci z tzw. grupy ryzyka, a więc np. seniorzy, czy ci, którzy zmagają się z innymi dolegliwościami zdrowotnymi, jak to było w moim przypadku. Ten mój uporczywy, silny kaszel ustąpił dość szybko. Personel nawet żartował, że jestem pierwsza, co ozdrowiała, zanim wyniku się doczekała. Ale ja miałam świadomość, że przez wcześniejszy pobyt w szpitalu w Puszczykowie mogłam być ogniwem dalszego ciągu koronawirusa, jeśliby go stwierdzono. Tym bardziej że przecież w weekend okazało się, że pielęgniarka z tego szpitala zachorowała.
Dlatego od samego początku nie chciałam z niczym zwlekać. Już w ubiegły poniedziałek powiadomiłam o wszystkim szkołę w Puszczykowie, gdzie chodzą moje dzieci. Wiele osób mi dziękowało, bo we wtorek nie posłali na lekcje swoich dzieci. Tym samym niektóre rodziny były dwa dni do przodu z akcją „zostań w domu”, zanim rząd zamknął wszystkie placówki oświatowe.
Tak ważne jest zatem to, żebyśmy nie lekceważyli ostrzeżeń i ograniczali ryzyko do minimum. Bo musimy sobie wszyscy zdawać sprawę, że żaden system opieki zdrowotnej nie jest przygotowany na taką pandemię.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS