Olsztyńska telewizja pokazała ubiegłoroczny film Józefa Burniewicza i Basi Fedoniuk o chłopakach z Zatorza, gdzie jestem jednym z bohaterów. W przygotowaniu jest druga część – o dziewczynach z Zatorza. A na razie o tym u mnie…
— Jak to wyraża?
— Chodzi za mną i się uśmiecha.
— A ty?
— A ja nic!
I snując plany, oświadczył, że w przyszłości będzie miał żonę i troje dzieci. To drugie pod warunkiem, że się oboje na to zgodzą. Tu wracam do wspomnień. I my, chłopaki z Zatorza, mieliśmy jakieś swoje sympatie, ale tak daleko idących planów na przyszłość sobie nie przypominam.
Pamiętam, jak za najmłodszych lat kpiły z nas rówieśniczki, kiedy rodzice zakładali nam „niemęski” strój: rajstopy na gumki i guziki. I jak myśmy nabijali się z nich, kiedy przerabiały sobie buciki na szpilki, zakładając na obcas gumki z kapsla od butelki do oranżady. Poruszanie się w tym obuwiu było czynnością karkołomną, ale czego nie robi się dla mody!
Na naszym podwórku przy ulicy Jagiellońskiej ustaliliśmy coś w rodzaju strefy wpływów obu płci. Ta obszerniejsza należała do chłopaków, którzy toczyli tam zacięte boje piłkarskie. Nieco z boku, w sąsiedztwie trzepaka, było miejsce, gdzie gromadziły się dziewczyny. Grały w gumę, skakały przez sznurek albo plotkowały, powierzając sobie dziewczyńskie tajemnice, do których my nie byliśmy
dopuszczani. Dodam, że na drzewa dziewczyny wspinały się nie gorzej od nas.
To co nas wtedy łączyło, to wspólna gra w siatkówkę albo w zbijaka. Siatka, składająca się z dwóch połączonych ze sobą siatek do ping-ponga, była rozpinana pomiędzy dwoma drzewami. Grając w zbijaka, staraliśmy się nie wkładać w rzut piłką w ich kierunku całej siły, żeby nie doznały krzywdy.
Z dziewczynami wyprawialiśmy się też na Podkówkę, jezioro za Stadionem Leśnym albo na przystań Warmii. Na przystani była trampolina, z której, popisując się przed nimi, skakaliśmy na główkę. Szczytem takich popisów było przepłynięcie wpław z przystani na plażę miejską, poza wyznaczoną strefę. Pewnego dnia kupiłem na bazarze ognistorudą perukę i w tejże fryzurze, obserwowany przez koleżanki, ruszyłem żabką w kierunku plaży. W drodze dopadła mnie milicja wodna. Wyobraźcie sobie minę jednego ze strażników wód lądowych, który spróbował mnie, struchlałego ze strachu, wyciągnąć z jeziora, chwytając za perukę, która została mu w ręku. Chodziłem u pań w glorii sławy co najmniej dwa tygodnie.
Przed dziewczynami popisywaliśmy się też jazdą na rowerze — na jednym kole albo „bez trzymanki”. Któregoś dnia jeden z kolegów wyprowadził z garażu skuter OSA ojca, zrobił dwa kółka wokół podwórka, po czym woził nim dziewczyny i to on stał się bohaterem sezonu. I nawet mój aparat fotograficzny Smiena i prowizoryczna ciemnia fotograficzna, do jakiej zapraszałem rówieśniczki, aby im pokazać, jak na papierze powstaje obraz, nie robiły na nich takiego wrażenia, jak ów kolega, który woził skuterem OSA z Zatorza dziewczyny.
Dość wcześnie poznaliśmy różnicę pomiędzy chłopcem a dziewczyną. Uświadamiało nas podwórko, a dokładnie siedmioletnia Izka z biednej rodziny, która chadzała bez majtek i za garść „mordoklejek” podnosiła spódniczkę, żeby pokazać swoje wdzięki.
Nie spotkałem też już nigdy innej Małgorzaty z czwartej klasy szkoły podstawowej, która była moją rywalką w konkursie poetyckim, jaki z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia ogłosiła nasza polonistka. Mocno się nabiedziłem, aby go wygrać. Kiedy wreszcie przyszedł dzień, gdy należało zaprezentować swoje wypociny, przeczytałem z dumą na forum klasowym swój wiersz. Była w nim mowa o pierwszej gwiazdce i śnieżynce. Jednak kiedy Małgorzata przeczytała swój wiersz o narodzinach Jezuska, zrozumiałem, że nie mam do niej startu. Był piękny i wzruszający.
Humor poprawił mi się znacznie, kiedy obejrzałem kalendarz na rok następny, który przyniósł do domu tata. Na pierwszej stronie widniał ów zwycięski wiersz Małgosi, autorstwa znanego poety. Nazajutrz pokazałem go triumfatorce.
— Świnia! – wyjąkała!
— Co, chcesz, żeby nikt się nie dowiedział? — Przed tydzień co dzień kanapkę i odrabianie za mnie prac domowych! – zażądałem. — I żeby wszyscy w klasie wiedzieli, że układam wiersze nie tylko z okazji, ale też, że biorę za to pieniądze. Nawet nie negocjowała.
Wieść o tym, że jestem poetą, rozniosła się po całej szkole. Zamówień na wiersz dla zakochanych było sporo. Właściwie to Małgorzacie zawdzięczam, że rozwinąłem swój talent.
A teraz historia smutna z pomyślnym zakończeniem. Było to w dniu zakończenia roku szkolnego. Jedna z koleżanek, mocno zapłakana, pokazała nam świadectwo, z którego wynikało, że nie zdała do następnej klasy.
— Starzy mnie zatłuką! — ryczała.
W naszym męskim gronie odbyła się pospieszna narada. W jej wyniku zamknęliśmy nieszczęsną na klucz w naszej piwnicy, żeby największą burzę przeczekała, a potem jakoś to będzie. Przez ten czas donosiliśmy jej jedzenie. Tymczasem cała olsztyńska milicja została postawiona na nogi. Po trzech dniach koleżanka wymiękła. Kiedy ją wypuściliśmy, była brudna i brzydko pachniała. A to dlatego, że zapomnieliśmy o napojach. Wypiła przez gumową rurkę kilka szklanek wina, które w baniaku trzymał mój tata. Nieszczęsne stworzenie wzbudziło litość swoich rodziców i — jak się okazało — delikwentka nie poniosła żadnej kary. W przeciwieństwie do nas, podwórkowych kidnaperów.
Z dziewczynami z Zatorza w wieku młodzieńczym poznawaliśmy się bliżej na prywatkach („ten pierwszy raz”), z tanim winem, przy muzyce z gramofonu „Bambino”. O dziewczyny się walczyło z chłopakami z innych dzielnic.
Z tamtych lat pamiętam, że dziewczyny też chciały nam się podobać, a zarazem rywalizowały między sobą. Wyrażało się to między innymi w noszeniu lepszych ciuchów, niż miały ich koleżanki. Hitem mody były spódnice bananówki, kolorowe bluzki czy też drewniane buty wysadzanie złotymi gwoździami, tak zwane klumpy. Pamiętają je zapewne ówczesne dziewczyny z Zatorza — Teresa Abramska, później obrończyni praw zwierząt, prezes stowarzyszenia „Nasze Jakubowo” i organizatorka festynów Zdzisława Łukaszewska czy też moja koleżanka szkolna, dzisiaj działaczka społeczna Teresa Pokora-Wierzbicka. Lub też Halina Ławczyńska, kronikarka dawnego i dzisiejszego Zatorza. Wiele z nich, jak pisze Izabela Brycka na jednym z portali społecznościowych, choć minęło tyle lat, nadal się przyjaźni.
Tu wrócę jeszcze do piłki nożnej i zaciętych bojów, jakie toczyliśmy ze sobą na podwórku. Te mecze śledziła z niepokojem jedna z dziewcząt z Zatorza Irena, bo okna domu jej rodziny wychodziły na podwórko, a piłka często zmierzała w ich kierunku. I od czasu do czasu było słychać brzęk rozbitej szyby. Irena miała uzdolnienia wokalne, później została piosenkarką, a po kilka latach przeprowadziłem z nią wywiad. Mieszka nadal na Zatorzu, w tym samym miejscu.
— Całe dzieciństwo i młodość na ulicy Słowackiego. Mąż z Limanowskiego — pisze o sobie na portalu „Legenda starego Zatorza” Krystyna Jurczak. — Zostały wspomnienia i zdjęcia.
Władysław Katarzyński
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS