A A+ A++

Wydawałoby się, że czasy morowego powietrza już dawno minęły, bo ostatnie wielkie epidemie przetaczały się przez Nowy Sącz w XIX wieku. Zarazy z okresu staropolskiego budziły strach i przerażenie. Słusznie, bowiem miasto było dziesiątkowane po przejściu tych chorób. Tak było w połowie XVII w.

Jeszcze 5 sierpnia 1652 roku było miasto zupełnie spokojne, a Sandeczanie, pocieszając się, wmawiali w siebie, że może miasto zaraza ochroni, skoro je dotąd ochrania, dawno już nawiedziwszy inne miasta – cieszyli się zdrowem położeniem wśród miernych wzgórz i czystych rzek – sądzili, że zaraza o wzgórza się rozbije lub wsiąknie w wilgoci – pisał ks. Jan Sygański w XIX w.

Niestety w wigilię świętego Wawrzyńca (9 sierpnia) do Sącza dotarło morowe powietrze. Życie w mieście zamarło. Władze i ławnicy odroczyli wszystkie sprawy aż do Trzech Króli kolejnego roku (6 stycznia 1653 r.). Rozporządzenie to nie obejmowało świeżych spraw kryminalnych. Jedną z pierwszych ofiar miała być Pani Gadowiczowa, która nagle zasłabła i umarła. Zanim wyzionęła w męczarniach ducha, widziała też śmierć swojego dziecka.

Ludzie byli powszechnie przekonani, że szalejąca śmierć jest karą bożą. Stanisław Olszyński, będący w tym ciężkim czasie burmistrzem, płacił grabarzom, aby chowali zapowietrzonych, jak nazywano ofiary epidemii. Najpierw pochowali Majchrową, bednarkę, i dom jej, wraz z sierotami zawarli zabijając hakami drzwi i okna – pisano. Pozostałe dzieci tej kobiety były karmione przez okna, jednak nie wszystkie się uchowały. Podobnie zabito dom niejakiego Cichego, a kowal miał pełne ręce roboty, żeby produkować sprzęt do zabezpieczania takich budynków.

Zdjęcie ilustracyjne. Pożar, który wybuchł w Nowym Sączu w kwietniu 1894 roku, zniszczył całą północno-zachodniej części miasta, w tym budynek poczty, kamienice w rynku. Zniszczony został również doszczętnie Ratusz, okoliczne domy, klasztor jezuicki, gimnazjum, synagogi, młyn. Fot. archiwum prywatne / Twój Sącz

Ludzie wreszcie zrozumieli, że środki zaradcze są na nic. Rada Miasta przeznaczyła fundację na nabożeństwo u oo. franciszkanów, gdzie przed ołtarzem Przemienienia Pańskiego, mieli się modlić o uchronienie mieszczan od morowego powietrza. Sygański pisał dobitnie relacjonując te dni: Ludzie padali jak muchy, mianowicie ubodzy, nie mogący się ustrzec zetknięcia. Za bramami miasta po kilkoro tego leżało, a miasto żywiło ich chlebem.

Jak na złość swoistego rodzaju strajk podjęli grabarze – nie chcieli chować ofiar zarazy, bowiem nie mieli z tego niczego. Kazali sobie płacić, ale również przynosić gorzałkę i mięso. Ze zgrozą patrzono na ich zachowanie. Do tego jeden z nich wykopał czaszkę swojego syna i pił z niej wódkę ze swoim kompanem.

Panował chaos a w ludziach budziły się zwierzęce instynkty. W Starym Sączu uduszono chorego, żeby zabrać mu majątek. Ludzie byli chytrzy, zepsuci, liczyli, że na cudzym nieszczęściu się wzbogacą. Wobec takich zachowań ustanowiono straż miejską, nad którą czuwał burmistrz. Kat i inni strzegli skrzyń z cennymi materiałami oraz dokumentami, a dzwonnik miał dozór na kolegiatę. Uczniowie szkoły przy kolegiacie również zostali zamknięci i żywiono ich przez okna. Rajcy nie widzieli poprawy sytuacji, umierało coraz więcej ludzi. Znowu postanowili ofiarować pewną kwotę na nabożeństwo przed ołtarzem św. Kunegudny, zapewne w Starym Sączu.

Jedyną osobą, która w wypadkach morowej zarazy, nawiedzającej tak często nasze miasto, lub w innych chorobach dawał pomoc lekarską, był cyrulik, ale i ten zwykle, dla podniesienia swych dochodów, nierównie bardziej zajmował się handlem – pisał Sygański. Ludzie obawiali się chorób czego wyraz dawali w swoich testamentach. Rzeźnik Jan Obłąk napisał: Ponieważ gniew i pomsta Boga Wszechmogącego za grzechy narodu zasłużoną chłostą wiele części królestwa polskiego karze – a pomiędzy niemi miasto Nowy Sącz, gdzie od zarazy gwiazdy pomoru tyle ludu gaśnie.

Obłąk pisał, że został niemal sam i ufa tylko Bogu. Zapewne z tego powodu podzielił swój majątek tak, że 50 złp oddał na złocenie ołtarza MB Pocieszenia w kościele Świętego Ducha, sam zaś pragnął spocząć w kryptach. Ludzie byli bardzo hojni, a chcieli dzielić się nie tylko z kościołem ale też z ubogimi. W ten sposób np. państwo Wojciechowscy zapisali na norbertanów ogród od strony Kamienicy (dziś pod skarpą przy bulwarze Narwiku).

W styczniu 1653 r. w mieście było 62 rzemieślników, a więc o połowę mniej niż dwa lata wcześniej. Ci, którzy ocaleli z pomoru nie chcieli płacić podatków – nie było ich na nie stać. Zaraza zabrała 1500 osób różnych stanów i godności. Zmarli księża: Stanisław Niedziałkowicz, Jędrzej Nalepowicz i Kasper Wąsowicz z zakonu norbertanów. Zmarł Florian Benedyktowicz – malarstwa słynny mistrz.

Druk wydany w Krakowie w 1613 roku przez Sebastiana Petrycego Instructia abo nauka, jak się sprawować czasu moru.

Morowe powietrze wróciło w 1853 r. Burmistrzem był już wówczas Stanisław Kopeć. Pierwsze ofiary padły znowu w przyrynkowym domu wspomnianego Gadowicza. Wszystkie domy wokoło zostały zabite, odizolowane. Kwarantanna trwała do Wielkanocy. Zabroniono chować umarłych przy kolegiacie, ale na specjalnym cmentarzu morowym. Przekupny grabarz mimo to wykopywał ciała mieszczan za pieniądze i przenosił pod kościół. Niczemu dobremu to nie służyło. Został zresztą za to ukarany. Po tej zarazie wykazano, że w mieście i przedmieściach było aż 80 pustostanów – o 29 więcej niż w 1651 r.

Historia epidemii w naszym mieście sięga głębokiego średniowiecza. Zmieniały się czasy, ale nie metody – stosowano kwarantannę, a chorych chowano na specjalnych cmentarzach. Dziś pozostały po nich nieliczne ślady, jak krzyże czy kapliczki.

Łukasz Połomski
Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułMI: S11 Koszalin – Bobolice w realizacji (komunikat)
Następny artykułZmiany w ustawie o wspieraniu termomodernizacji i remontów 2020