Nikt nie ma chyba wątpliwości, że skończyły się czasy radosnej samowoli na drogach. Działania władz w całej Europie idą w kierunku zaostrzania prawa, zwiększania kar i zmniejszania limitów prędkości. Zastanawia mnie, czy istnieje jakiś punkt w statystykach wypadków, którego osiągnięcie usatysfakcjonuje zarówno zwolenników rygorystycznych przepisów, jak i kierowców, którzy po prostu lubią samemu prowadzić swoje pojazdy.
Kiedy samolot zniża lot, jego wysokość dąży do okrągłego zera, choć im bliżej do płyty lotniska, tym maszyna opada wolniej. Można to przyrównać do europejskich statystyk śmiertelności ofiar wypadków. W latach 2001-2017 liczba ofiar śmiertelnych spadła na naszym kontynencie o 57,5%. Jednocześnie im bliżej zera, tym ten spadek robi się mniej widoczny. Jest to zrozumiałe – po zbudowaniu dobrej jakości infrastruktury, rozwoju technologii bezpieczeństwa w pojazdach i przy ogólnej współpracy zachodnich społeczeństw udało się tym “europejskim samolotem” zejść naprawdę nisko. Pytanie, co dalej? Szybujemy tuż nad dachami domów, czy próbujemy przyziemić?
Tutaj pokusiłbym się o jeszcze jedno porównanie, tym razem do wyczynowych motocykli wyścigowych oraz ich drogowych odpowiedników. Maszyny torowe są zazwyczaj wielokrotnie droższe, chociaż na papierze ich osiągi nie wydają się specjalnie wyższe od standardowych wersji. Po prostu walka o każdego kolejnego konia, niutonometr, kilogram, a w rezultacie urwany ułamek sekundy z czasu okrążenia, robi się coraz droższa. Wyszarpując kolejne mikrowartości, trzeba zapłacić za nie coraz więcej. Podobnie jest ze statystykami wypadków, chcąc je dalej obniżać, będziemy musieli się godzić na coraz więcej coraz bardziej dokuczliwych ograniczeń.
Zastanawiam się czy Europa będzie pod tym względem dążyć do wyśrubowanych wyników a’la MotoGP, czy zadowoli się nieco gorszymi, ale wciąż znakomitymi na poziomie WSBK. Dochodzimy do mało komfortowego punktu, w którym trzeba rozważyć wartość ludzkiego życia – nie finansową, tylko względem swobód pozostałej części społeczeństwa. Spotykają się w nim zimna statystyka, często pod postacią zupełnie niepozornych liczb oraz ludzkie dramaty – osobiste i rodzinne.
Statystyki a konkretni ludzie
Weźmy przykład Francji, która obniżyła limit na drogach poza obszarem zabudowanym do 80 km/h. Dzięki temu rok 2018 był tam pod względem liczby ofiar najbezpieczniejszy w historii – zginęło 196 osób mniej, niż rok wcześniej. Aktualnie pod naciskiem społeczeństwa władze większości francuskich departamentów przywróciły dawny limit 90 km/h, choć dalsze obniżanie, np. do 70 km/h, mogłoby przecież uratować kolejne kilka setek ludzi. 196 osób w społeczeństwie liczącym niemal 67 milionów, to statystycznie wartość niemal niezauważalna, ok 0,0003%. Jednocześnie to 196 rodzin, które kogoś straciły. 196 tragedii, 196 złamanych życiorysów partnerów, rodziców, dzieci. Jeśli to jest jakiś kompromis, to lekko nadgniły.
Niektóre kraje otwarcie mówią o tym, że ich celem jest absolutne zero ofiar na drogach. Należy do nich Szwecja, której statystyki i tak są znakomite. Dojście do “opcji zero” będzie więc wymagało coraz większego wysiłku i jeszcze bardziej radykalnych zmian w przepisach. Prawdopodobnie za jakiś czas skończy się to całkowitym zastąpieniem żywych kierowców przez systemy jazdy autonomicznej, gdyż czynnik ludzki będzie utrzymywał statystyki nawet jeśli minimalnie, to zawsze powyżej zera.
Motocykle są w tym wszystkim przysłowiowym pryszczem na pośladku. Nie dość, że statystycznie niebezpieczne dla samego kierowcy, to jeszcze totalnie nie mieszczą się w obrazku autonomicznych środków transportu przyszłości. Jest tak dlatego, że w przypadku jednośladów względy praktyczne to zaledwie ułamek ich wartości. Większość zajmuje po prostu przyjemność, którą sprawiają swoim właścicielom. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wyda pieniędzy na autonomiczny motocykl!
Pytanie bez odpowiedzi
Urzędnicy, którzy decydują o kształcie zmian w kodeksach drogowych w poszczególnych państwach stoją przed dylematami, których im nie zazdroszczę. Muszą znaleźć równowagę pomiędzy słupkami statystyk, za którymi stoją konkretni ludzie, a potrzebami reszty społeczeństwa – możliwością nie tylko sprawnego przemieszczania się, ale też odczuwania radości za kierownicą auta lub motocykla. Mam wrażenie, że partie i ruchy walczące z transportem indywidualnym w swojej narracji całkowicie pomijają właśnie ten aspekt – przyjemności z samej jazdy. Oczywiście osobiste prowadzenie pojazdu wiąże się z ryzykiem wypadku, ale coś takiego niosą za sobą również inne, ochoczo popierane aktywności.
Wracając do zadanego na wstępie pytania – czy określenie rocznej liczby ofiar śmiertelnych, z którą się pogodzimy, jest w ogóle możliwe? Czy sami specjaliści od bezpieczeństwa ruchu drogowego mają świadomość, że ich działania będą skuteczne tylko do pewnego momentu? I na koniec – czy rodziny ofiar ze zrozumieniem przyjmą informację, że ich dramat jest jednak w szerszym kontekście sukcesem całego systemu, bo procentowo znalazły się w drobnym ułamku? Mam wrażenie, że ta kwestia już na zawsze pozostanie czymś w rodzaju zbiorowego niedosytu.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS