Zobacz, jak powstawała płyta Macieja Zakrzewskiego “Time to Time”
– Najbardziej mnie bawi często powtarzana fraza, że organista pięknie… śpiewa! W Polsce utarło się przekonanie, że muzyk liturgiczny przede wszystkim prowadzi śpiew, co w dobie nagłośnienia i mikrofonów bywa niestety bardzo komiczne. Tymczasem koncertujący organista to taki sam artysta jak pianista czy skrzypek, tyle że posiadający dużo większe możliwości ekspresyjne – mówi Maciej Zakrzewski, organista, kompozytor i improwizator.
Trójmiasto – koncerty muzyki poważnej
Ewa Palińska: Pamiętasz swoją pierwszą lekcję gry na organach?
Maciej Zakrzewski: Powiedzmy, że pamiętam swoją pierwszą lekcję gry na instrumencie. Całkiem przypadkową zresztą. Pochodzę z małej miejscowości, w której, jak to zwykle bywa, za muzykę odpowiada… organista. Ulegając namowom moich sióstr, rodzice kupili całkiem sprawny jak na tamte czasy keyboard i zaprosili naszego organistę do “udzielania lekcji”. Jako pięciolatek nie byłem wliczony w poczet szkolonych w tej ciekawej sztuce, więc siedziałem na schodach za zamkniętymi drzwiami i podsłuchiwałem. Los chciał, że mama się nade mną zlitowała i zapytała organistę, czy i ja mógłbym się przypatrywać. Koniec końców, miesiąc później zostałem jedynym, który nadal chciał grać na “klawiszach”, po czasie odsuwając na bok wprawki i podpatrując różne ciekawe połączenia akordów, które prowadziły mnie wprost do cudownej sztuki improwizacji, o której istnieniu nie miałem pojęcia. Po prostu grałem…
Miałeś wtedy muzycznych idoli?
Jak wspomniałem, uczyłem się u organisty, więc to on i instrument, przy którym zasiadał, stali się moimi największymi autorytetami. Nie znałem fortepianu, nigdy go nie słyszałem, nikt we wsi nie grał poza organistą. Było to oczywiście przekleństwem dla mojej licznej rodziny, bo w każdą niedzielę słuchała dwóch mszy: tej w kościele i… mojej kopii w domu na keyboardzie. Już od dzieciństwa bardziej pociągała mnie gra ze słuchu, w tym harmonizacja i improwizacja. Nie znosiłem ćwiczyć wprawek, prostych utworów. Całą moją energię pochłaniało tworzenie i powtarzanie tego, co usłyszałem. Być może z tego powodu, być może diagnozując jakiś talent, organista podpowiedział rodzicom, abym spróbował zdać egzamin do szkoły muzycznej. I stało się. Pamiętam jak dziś. Na egzaminie zaśpiewałem “Wlazł kotek”, a komisja chciała mnie wysłać na skrzypce, bazując na fakcie, że mam słuch i czysto śpiewam. Ja jednak nie dałem się namówić, upierając się przy jedynym instrumencie klawiszowym, który wtedy dostępny był w szkole muzycznej I stopnia – fortepianie.
Wspomniałeś, że pasjonowała cię sztuka improwizacji, a w szkole chyba zbyt wielkiej swobody w tym względzie nie miałeś.
Oj tak! Nie bardzo lubiłem ćwiczyć etiudy Raube czy sonatinki Clementiego, tak że o mały włos moja muzyczna przygoda nie skończyła się klapą. Pewnego razu wydarzył się jednak cud – dostałem do przygotowania pierwszy utwór, który prawdziwie mnie zafascynował. Była to “Pastereczka” Lutosławskiego. Od tej pory moje relacje z panią od fortepianu znacznie się poprawiły i to ona kilka lat później zapytała: “nie chciałbyś zdawać na organy do szkoły muzycznej II stopnia? Jutro są egzaminy wstępne w Krakowie…”. Zdębiałem… organy! Pamiętała! Po latach zrozumiałem, że dzięki mojemu pierwszemu nauczycielowi gry otworzyłem się na improwizację, a dzięki pani od fortepianu pokochałem muzykę współczesną, w którą wprowadziła mnie twórczość Witolda Lutosławskiego. Dziś wiem, jakim skarbem jest dobry nauczyciel.
Klarnet, obój, fagot – wiele osób nie ma pojęcia, jak te instrumenty wyglądają. Organy zna niemal każdy, a jednak wiedzę na ich temat tak naprawdę mamy znikomą bądź wypaczoną.
Najbardziej mnie bawi często powtarzana fraza, że organista pięknie… śpiewa! W Polsce utarło się przekonanie, że muzyk liturgiczny przede wszystkim prowadzi śpiew, co w dobie nagłośnienia i mikrofonów bywa niestety bardzo komiczne. Tymczasem koncertujący organista to taki sam artysta jak pianista czy skrzypek, tyle że posiadający dużo większe możliwości ekspresyjne.
Poznaj z nami organy Archikatedry Oliwskiej
Opowiedz nam zatem, proszę, czym są organy piszczałkowe i na czym polega ich fenomen.
Organy to tak naprawdę zbiór różnych instrumentów, różnych barw, które niczym w orkiestrze symfonicznej łączą się ze sobą w pełni brzmienia. Organy należą do ciekawej grupy instrumentów – “dęte klawiszowe” i tu jest pogrzebana cała tajemnica. Gramy na instrumencie dętym za pomocą rąk (i nóg), wpuszczając powietrze do tysięcy piszczałek, zamkniętych w szafie organowej. Kreujemy dźwięk poprzez dotyk (a nie, jak w wypadku fortepianu, uderzenie). Historia tego instrumentu jest długa i ciekawa, a zaczyna się już w starożytności. Organy bardzo długo nie były związane z muzyką liturgiczną, a i później przechodziły różne przeobrażenia. Podczas rewolucji francuskiej na organach wykonywano hymny podczas uroczystości państwowych, następnie instrumenty te zawładnęły salami koncertowymi oraz… kinami (organy kinowe obok piszczałek oferowały też możliwość gry na instrumentach perkusyjnych). Tak bogata spuścizna uświadamia nam, jak wiele możemy wyrazić poprzez dźwięki wydobywane z tego wszechstronnego instrumentu, który – obok możliwości uprawiania sztuki akompaniamentu liturgicznego – stanowi wspaniałe narzędzie artystycznego przekazu.
Kursy muzyczne w Trójmieście
Czym różne instrumenty różnią się od siebie i dlaczego swoją ostatnią płytę zdecydowałeś się nagrać w bazylice archikatedralnej w Łodzi?
Wszystko zależy od czasu ich powstania, a co za tym idzie – także panującej stylistyki, estetyki i filozofii muzyki. Organy różnią się wielkością, liczbą głosów (ich jakością), intonacją, barwami, a obecnie także możliwościami szybkiej zmiany barw, którą daje nam wbudowany komputer. Ogromne znaczenie ma także akustyka, a więc miejsce, w którym znajduje się instrument. Nigdy nie komponuję przy komputerze, więc barwowo, przestrzennie moja muzyka rodzi się w głowie, w wyobraźni, dzięki czemu od samego początku wiedziałem, co będzie ważne w procesie nagrywania materiału. Poszukiwania idealnego instrumentu do nagrań były długie i mozolne. Wybrałem na zasadzie eliminacji. Za organami z katedry łódzkiej przemawiały trzy rzeczy – monumentalne brzmienie o możliwościach symfonicznych, subtelne barwy poszczególnych głosów solowych oraz ekstremalnie duży pogłos, który w moich utworach jest niezbędnym czynnikiem kreacji artystycznej. To była prawdziwa przyjemność, choć nie brakowało przygód. Bazylika archikatedralna znajduje się w centrum Łodzi, w związku z czym towarzyszył nam gwar nocnego życia w mieście, śpiewy świętujących kibiców Widzewa, odgłosy przejeżdżających, ostatnich wieczornych tramwajów, karetek gnających na sygnale do potrzebujących pomocy… Taki mamy głośny współczesny świat – uleczyć możemy go chyba tylko ciszą.
Na twojej najnowszej płycie zarejestrowałeś autorski materiał. Skąd czerpiesz inspirację?
Inspiracja to bardzo niepopularne zjawisko w kręgach naukowych, bez którego nie można mówić o sztuce. Od czasów Darwina ludzie kierują się założeniem, że wszystko należy umieć wyjaśnić, choć jest to przecież niemożliwe. A jako że inspiracja to zjawisko wymykające się wszystkim rutynowym tabelkom, to bardzo szybko zepchnięto je na margines analizy muzycznej. Tymczasem inspirować może wszystko i tak też jest w moim życiu. Bezcenne są chwile samotności spędzone na łonie natury lub w ciszy domowego zakątka. W inspiracji tak naprawdę chodzi o to, by dopuścić do głosu swoje wewnętrzne, głębokie doświadczanie świata, które nieustannie zagłusza powszechne przekonanie o konieczności gromadzenia wiedzy, informacji. Wydaje mi się, że ważna jest tu równowaga między tym, co poznane, a tym, co prawdziwie doświadczone. Wiedza się zmienia, dlatego pokładanie w niej nadmiernej wiary jest drogą donikąd.
Posłuchaj fragmentu jednej z wcześniejszych płyt Macieja Zakrzewskiego, na której znalazły się symfonie organowe Liszta i Widora.
Płyta nosi tytuł “Time to time”. Odwołujesz się do korelacji muzyki i czasu?
Jest to bardziej złożony temat. Czas jest zjawiskiem fascynującym, o którym z przekorą pisał Tomasz Mann w “Czarodziejskiej górze”. Po teorii względności zaczęliśmy bardziej przyglądać się umiejscowieniu człowieka w czasie. A “czas” się zmienia. Powiedzieć, że przyspiesza, to nie powiedzieć nic. Dziś czas liczy się w efektywności, lecz tak naprawdę cała sztuka jest załamaniem ciągłości czasu, jest operowaniem, imaginacją czasoprzestrzeni. Jak się okazuje, nie jest to fizycznie niemożliwe, bo według ostatnich doniesień w kosmosie… czas płynie wolniej! Tytuł płyty CD “Time to time” – od czasu do czasu – ma znaczenie symboliczne. Z jednej strony odnosi się do procesu tworzenia dzieła, które powstaje w różnych odstępach czasowych, nieskrępowane koniecznością zrealizowania zadania w sztywnych ramach, z drugiej zaś strony nawiązuje do filozofii czasu w muzyce – jej przemijania, ulotności, czasowości. Wszystko zależy od odpowiedzialności, odwagi i muzycznej intuicji wykonawców.
Intuicji? Możesz to rozwinąć?
To bardzo złożone i ciekawe zagadnienie. Do niedawna pewna moda wykonawcza odmawiała muzyce przedromantycznej jakichkolwiek zalążków operowania czasem, sugerując, że całe piękno tkwi w symetrii, proporcjach itp. Jednakże kolejne odkrycia – w tym przypadku przede wszystkim traktaty – wyposażyły wykonawców w wiedzę na temat tego, jak wielką wagę miało posługiwanie się niuansami związanymi z czasem w muzyce, dzięki czemu powrócono do pewnej intuicyjnej kreacji dzieła muzycznego. Bądź co bądź – interpretowanie muzyki w bardzo dużej mierze opiera się na intuicji, poprzez którą wyraża się cały bagaż naszej wewnętrznej wrażliwości, a więc wszystko to, co pragniemy przekazać za pomocą sztuki dźwięków.
Czy współcześnie – parafrazując Feyerabenda – “wszystko ujdzie” i artysta może w dowolny sposób wyrażać to, czego tylko zapragnie?
Myślę, że tak, jednak powinno zostać spełnionych kilka warunków. Po pierwsze – artysta musi pamiętać, że sztuka istnieje dzięki współobecności twórcy i odbiorcy, a więc podział na kreatora i podziwiającego może przekreślić nasze działania artystyczne. W gruncie rzeczy chodzi przecież o to, żeby w przekonujący sposób przemawiać, manifestować swoje uczucia. Po drugie – powinien zadać sobie pytanie, czy jego celem jest imponowanie innowacyjnością, czy też szukanie połączenia duchowego z odbiorcą. To ważna kwestia. Wiele razy słuchając nowej muzyki, oglądając współczesne dzieła, w moim wewnętrznym dialogu pojawia się w końcu zdanie: “no rozumiem, o co ci chodzi, ale dlaczego mnie to nie rusza?” Wreszcie, po trzecie – prawdziwy artysta posiada imperatyw twórczy, w którego naturze nie leży chęć czystego szokowania. Awangarda się skończyła, wyczerpując znamiona innowacyjności. To naturalny proces. Bardzo przypomina mi to przełom późnego renesansu i początku baroku, a więc czas fascynujących eksperymentów muzycznych, które nie stały się jednak zasadą kompozytorską na całe stulecia.
Jesteś muzycznym ekshibicjonistą? Odkrywasz przed słuchaczami wszystkie karty czy jest coś, czego za pomocą muzyki nie odważyłbyś się wyrazić?
Podejście do sztuki, jej rozumienie, odczuwanie co jakiś czas się zmienia. Obserwuję to zjawisko u siebie i zawsze nie mogę się nadziwić, jak wiele nowych przestrzeni, tajemnic nagle staje przede mną otworem. Jednak z gruntu rzeczy można by powiedzieć, że raczej jestem ekshibicjonistą, gdyż samą sztukę w całości traktuję jako rodzaj oddania się, poddania się namiętnościom tyleż ziemskim, ile metafizycznym. W równej mierze. W tak zwanym “wolniejszym” okresie staję się na nowo melomanem (jakbym zupełnie nie mógł żyć bez muzyki) i niemal zawsze dostrzegam, jak pewna naturalna emocjonalność przemawia do mnie od pierwszych dźwięków utworu.
Co jest ważniejsze podczas publicznych występów – realizm czy kreacja?
Tak naprawdę muzyk, w dużej mierze, jest aktorem. Przyswaja tekst, interpretuje go, stara się zrozumieć, dotrzeć do sedna, ale ostatecznie musi go poczuć. Emocje, które chcemy wyrazić poprzez dźwięki, muszą zostać prawdziwie doświadczone, niekoniecznie nazwane. Musimy stać się muzyką, a nie tylko stać obojętnie i wszystko kontrolować. Oczywiście liczą się niuanse. Przekroczenie pewnej granicy staje się uciążliwe i znów – jak w aktorstwie – widz nie może dostrzec, że coś gramy, że coś sobie wymyśliliśmy, bo wówczas cały przekaz jest stracony. Myślę, że naszym zadaniem jest utrzymanie pewnej magii, tajemniczości sztuki, by ta mogła oddziaływać na życie innych. Na przykład niezmiernie drażni mnie w kinematografii, bardzo modne ostatnio, “niechlujne” operowanie kamerą, które ma stwarzać wrażenie pewnego “realizmu”. Moim zdaniem przez to pęka ta słynna “bańka mydlana”, za pomocą której fikcja wdzierała się w nasze jestestwo, niejednokrotnie odmieniając życie codzienne. Realizm, jako styl, jest w pewnej mierze zaprzeczeniem twórczości, która egzystuje na zupełnie innej orbicie. Mogę zatem powiedzieć, że za pomocą muzyki nie odważyłbym się wyrażać czegoś, co nie jest warte sztuki dźwięków – przyziemności.
Nie zazdrościsz czasem artystom grającym na innych instrumentach możliwości wchodzenia w interakcję z publicznością? Ty, grając z kościelnego chóru, chyba nie masz ku temu zbyt wiele okazji?
Nie zawsze tak jest. Są miejsca – jak np. Frombork czy kościoły ewangelickie, gdzie publiczność mnie otacza, gdzie liczne balkony chórów okalają organistę czy wręcz – jak w niektórych świątyniach – instrumenty umieszczone są nad głównym ołtarzem! Tak zupełnie szczerze, to nie zazdroszczę innym artystom, gdyż z natury jestem introwertykiem. Sytuacja wyobcowania, samotność, gdzieś w górze, w dźwiękach, jest dla mnie bardzo komfortowa. Moi bliscy wiedzą, że mam naturę kota – długo jestem nieśmiały, nieufny, stwarzam wrażenie niedostępnego, ale gdy już pokocham – to na zabój! Swoją drogą niezwykle stresują mnie wywołania na scenę po wykonaniach moich utworów przez innych muzyków. Tylko raz zdarzyło mi się spontanicznie podbiec do solistki, ale wtedy jej śpiew był tak cudowny – przypomniał mi pierwotne brzmienie, które usłyszałem przed rozpoczęciem pisania utworu. Pewnie dlatego też zdecydowałem się prowadzić bloga – internet bywa wspaniałym narzędziem dla introwertyków!
Jakie jest twoje największe muzyczne marzenie?
Marzeń – także tych muzycznych – wciąż mam wiele. Dotyczą miejsc, w których chciałbym wystąpić, form i gatunków, które chciałbym skomponować. Jednak takie największe marzenie – to by sztuka, a w niej także muzyka, ponownie miała szczególne znaczenie w życiu społecznym, narodowym. Marzą mi się prawdziwe wiadomości kulturalne na wzór wiadomości sportowych. Marzy mi się, by znów to, co wartościowe, częściej pojawiało się w mainstreamie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS