Kiedy zaglądam na pchli targ na Zatorzu, zawsze przypomina mi się moja mama, która dorabiała do skromnej emerytury, sprzedając na bazarze swoje robótki ręczne. Odnoszę jednak wrażenie, że robiła to przede wszystkim z nudów i dla przyjemności.
Mama, z domu Polejko, urodziła się 12 grudnia 1921 roku w Hołówce, powiat białostocki, w rodzinie kolejarskiej. Była wtedy, jak mówi jej legitymacja kolejowa, córką Stefana zwrotniczego. Trzymam w ręku jej świadectwo z ostatniej klasy sześcioklasowej szkoły powszechnej w Czarnej Wsi, pierwsze półrocze. Są tam takie przedmioty jak rachunki z geometrią, ćwiczenia cielesne czy też robótki kobiece. Tylko z tych dwóch ostatnich przedmiotów miała dobry (bardzo dobry miała z zachowania). Pozostałe oceny są słabe. Na przykład z matematyki niedostateczny, co chyba odbiło się później na moich ocenach z tego właśnie przedmiotu.
Zdjęcie luzem przedstawia mamę z koleżanką nad białostocka rzeczką Białką. Z 1940 roku pochodzi inny dokument — metryka urodzenia wydana w Turośli, diecezja wileńska. Z pieczątką z napisem „Pasport” (było to już po zajęciu tych terenów przez Rosjan). W czasie okupacji tata trafił do niemieckiego obozu pracy w Policach koło Szczecina. Pisał do mamy uspokajające (cenzura) listy. Kiedy przyjechał, opowiedział o gehennie z tamtego pobytu. Mama zachowała dla mnie nie tylko listy, ale i obrazek Matki Boskiej Bolesnej z wigilii obozowej w 1944 roku.
Inny dokument to zaświadczenie ze szkolenia wewnątrzzakładowego w zawodzie krawiectwa bieliźniarskiego dla chałupniczek, jakie zorganizował w 1946 roku Wojewódzki Związek Spółdzielni Pracy w Olsztynie.
Chałupnictwo to był dodatkowy zarobek, mama pracowała do emerytury jako maszynistka w UNIPRAL-u. W naszym mieszkaniu stała niemiecka maszyna do szycia marki Singer, na której mama po nocach szyła różne fatałaszki na użytek nasz i sąsiadów. Była osobą bardzo zaradną. Kiedy już jakiś ciuch się zużył, po wypraniu i połataniu niosła go na rynek, aby zarobić parę groszy. Sprzedawała też zrobione przez siebie prace na drutach. Pod choinkę zawsze otrzymywaliśmy z bratem coś, co na tych drutach zrobiła mama: rękawiczki albo czapki.
Mama bardzo dbała o dom. Nigdy z bratem nie chodziliśmy głodni. Kiedy w dni wolne od szkoły graliśmy od rana do wieczora w piłkę, wołała nas od czasu do czasu, ale nie dlatego, żeby wezwać do domu, tylko by wręczyć po pajdzie chleba posypanego cukrem. Gotowała zresztą bardzo dobrze, a placki ziemniaczane i gołąbki były jej popisowym numerem. Posyłając mnie na rynek po kapustę do tych gołąbków, przykazywała: zielone liście, płaska główka!
Mama bez niczyjej pomocy przygotowywała wigilijne potrawy. Tylko czasem pomagała jej przy tym babcia.
To głównie mama pomagała nam odrabiać prace domowe. Ale na wywiadówki nie chodziła, to był obowiązek ojca. On też wydzielał nam kary w postaci złojenia skóry pasem. Mieliśmy też i swoje obowiązki. Obok nauki i zakupów, jednym z nich było przynoszenie węgla wiadrami z piwnicy. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze w starym budownictwie, więc trochę się tego nadźwigało. Mój racjonalizatorski pomysł polegał na tym, żeby naznosić w ciągu jednego dnia tyle węgla, ile się dało na zapas, wrzucając go do stojącej na półpiętrze wanny. Pamiętam do dziś zapach wrzucanego węgla.
Jako małolaty wakacje spędzaliśmy zawsze na kolejowych wczasach wagonowych. Mieszkało się w wagonie w Pasymiu nad Kalwą lub w Jastarni. Mama nie wychodziła z roli gospodyni domowej i — nie mając zaufania do zawodowych kucharek — pitrasiła nam swoje jedzenie. Pamiętam, jak kiedyś w Jastarni rybacy nieśli sieci pełne fląder, które wysypywały się po drodze. Zbieraliśmy je za ich pozwoleniem i potem mama smażyła te flądry na patelni. Pachniały na całe wczasy.
Kiedy podrośliśmy, raz w roku rodzice zostawiali nas samych pod opieką babci, a sami gdzieś wyjeżdżali na urlop. Przeważnie było to Zakopane lub Gdynia. Mama wysyłała nam widokówki, a po ich powrocie wspólnie z nią odklejaliśmy nad parą znaczki do mojego klasera.
Mama uwielbiała podróże, a ułatwiały to kolejowe bilety rodzinne. Mieliśmy krewnych we Włoszech, rodzinę M. Z tej to rodziny pochodziła nasza włoska ciocia Maria, żona naszego wujka Władka, brata ojca. Poznali się podczas wojny, kiedy wujek, podoficer armii Andersa ranny w kampanii włoskiej, trafił do lazaretu, gdzie poznał włoską wolontariuszkę Marię. Po wojnie wyjechali do Argentyny, do Buenos Aires.
Podczas takich podróży tata z upodobaniem fotografował mamę. Na przykład u stóp krzyża na Giewoncie, na statku wycieczkowym na Bałtyku, we Włoszech przed krzywą wieżą w Pizie, przy fontannie di Trevi w Rzymie, pod pomnikiem Krzysztofa Kolumba w Genui, na gondoli w Wenecji. Z tych podróży zawsze nam zawsze coś przywozili. Tata głównie przewodniki turystyczne, mama drobiazgi. Do dzisiaj trzymam w domu błękitny kamyk z Lazurowej Groty na Capri — wspomnienie po mojej mamie Janinie…
Władysław Katarzyński
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS