Na boisku nie było na nich mocnych. Polscy siatkarze na MŚ 1974 rozegrali 11 meczów i wszystkie wygrali. Po dwa razy pokonali broniących tytułu NRD-owców i mistrzów Europy ze Związku Radzieckiego, a na koniec wygrali z mistrzami olimpijskimi, Japończykami.
Hubert Jerzy Wagner 50 lat temu zbudował drużynę-potwora. Katorżniczymi treningami, żelazną dyscypliną i wizją siatkówki totalnej, nowoczesnej, wyniósł nasz zespół ponad wszystkie inne. Ale mało kto wie, jak niewiele brakowało, by to wszystko przekreśliły historie pozasportowe.
Chcieli sprzedać mecz, ale się nie dało. Pokusa była ogromna
W pierwszej części meksykańskich MŚ nasi siatkarze musieli nie dać się kupić. – Niemcy z NRD siedzieli na trybunach i krzyczeli, że jesteśmy sprzedawczyki i złodzieje. Byli pewni, że się podłożymy – opowiadał kiedyś w rozmowie ze Sport.pl Ryszard Bosek. Mistrz świata i mistrz olimpijski (złoto igrzysk nasza kadra zdobyła w 1976 roku w Montrealu) ze szczegółami odsłaniał nam kulisy meczu z Meksykiem. Bez tajemnic o tamtym spotkaniu mówił nam też śp. Tomasz Wójtowicz.
Najpierw przypomnijmy fragment naszej rozmowy z Boskiem o tamtych wydarzeniach.
Jak to było ze sprzedawaniem meczu drużynie gospodarzy mistrzostw?
– Z Meksykiem graliśmy na koniec drugiej rundy i gdybyśmy przegrali, to oni awansowaliby do grupy finałowej, czyli do szóstki walczącej o medale. My mieliśmy już pewny awans, porażka by nam nie zaszkodziła.
Mogłaby nawet pomóc, bo wpuszczając do walki o medale Meksyk, wyeliminowalibyście NRD.
– Zgadza się. A to nie była jedyna pokusa. Meksykanie oferowali nam wielkie pieniądze, oferowali też Acapulco, czyli wypoczynek dla nas wszystkich i naszych rodzin w przepięknym kurorcie. Prezes ich federacji Ruben Acosta wyrastał już wtedy na dużego działacza [w 1984 roku został szefem FIVB, Międzynarodowej Federacji Piłki Siatkowej] i czuło się, że może wszystko. To była sytuacja typu: “osiołkowi w żłoby dano, w jeden owies, w drugi siano”.
Mieliście problem z wyborem żłobu?
– Długo nie wiedzieliśmy, jak się zachować. Tuż przed meczem w hali pojawili się przedstawiciele federacji sędziów i w ostatnim momencie zmienili arbitrów. Mecz prowadzili nie ci, którzy byli wyznaczeni. Było jasne, że wszyscy patrzą nam na ręce, więc Jurek [trener Hubert Jerzy Wagner] powiedział “Dobra, gramy normalnie, bo będzie za duża zadyma”. Wcześniej były w zespole dyskusje.
To były dyskusje trenera z tzw. starszyzną?
– Byłem w tej grupie, która prowadziła rozmowy.
Z Acostą?
– Tak. Trener zwołał radę drużyny. Na pewno byliśmy tam z Edkiem Skorkiem i z Wieśkiem Gawłowskim, w sumie było nas czterech albo pięciu. W każdym razie nie chodziło o to, żeby resztę drużyny oszukać, nie zamierzaliśmy przegrać i zabrać pieniędzy dla siebie. W naszej drużynie nic takiego nie mogłoby się wydarzyć. Po prostu trener miał taki plan, żeby w razie odpuszczenia meczu ograniczyć liczbę ludzi, którzy o tym wiedzieli.
W wyniku tych dyskusji postanowiono, że z Meksykiem nie zagra kilku podstawowych zawodników? Pan nie zagrał?
– Skorek był zgłoszony jako kontuzjowany, ktoś jeszcze z pierwszego składu nie grał, a ja w końcu grałem. Wszedłem na boisko, bo ustaliliśmy, że wygrywamy. Jurek powiedział, że “gramy normalnie”. I dla wszystkich było jasne o co chodzi. Również dla tych, którzy nie byli w sprawę wtajemniczani. Musieliśmy tamten mecz wygrać. Przede wszystkim atmosfera wokół niego zrobiła się bardzo zła. Niemcy z NRD siedzieli na trybunach i krzyczeli, że jesteśmy sprzedawczyki i złodzieje.
Zagotowali się, gdy po dwóch wygranych setach trzeciego przegraliście?
– Nie, oni tak krzyczeli już przed meczem. Wtedy byli pewni, że się podłożymy. Nasza porażka z Meksykiem była chyba dla wszystkich pewna. I była tajemnicą poliszynela. Ale my nie mogliśmy z nimi przegrać, bo to by wymagało takiego rodzaju kunsztu, jakiego nie mieliśmy. Musielibyśmy niesamowicie kaleczyć grę, udawać, że nic nie potrafimy. Kiedyś gdzieś powiedziałem nawet, że Meksyk miał takie szanse nas pokonać, jakie ja miałbym w pojedynku pięściarskim z Andrzejem Gołotą.
Ile kasy przeszło wam koło nosa?
– Bardzo dużo. Przecież my wtedy dostawaliśmy po dwa dolary kieszonkowego dziennie.
I po 50 dolarów za złoto.
– Już nawet nie pamiętam. I szczerze: nie pamiętam, ile nam dawał Meksyk. Ale to mogło być 50 tysięcy dolarów do podziału na drużynę. I jeszcze te wczasy w Acapulco. Bajka. W Polsce o takich wyjazdach nawet nikt nie śnił. W każdym razie po latach wiem jedno: bardzo dobrze, że się skończyło naszym zwycięstwem. Nie było kasy, ale nie było też smrodu.
Bardzo ciekawie sytuację z Meksyku wspominał też w rozmowie ze Sport.pl Wójtowicz.
– O propozycji Rubena Acosty, wtedy szefa meksykańskiej federacji, a wkrótce prezesa FIVB, wiedzieli trener i starszyzna. Małe grono. Ja nie wiedziałem. Zaczęliśmy grać na poważnie i ze zdziwieniem patrzyliśmy, co robią starsi, dlaczego popełniają takie błędy, jakie im się nigdy nie zdarzały. Ale Meksykanie byli tak zestresowani, że koledzy zrozumieli, że nie da się z nimi przegrać, całkowicie się przy tym nie ośmieszając – mówił. – Dziś w siatkówce normalne jest kombinowanie, żeby w kolejnej rundzie wpaść na łatwiejszego rywala. My wtedy przegrywając z Meksykiem, wpuścilibyśmy go do strefy medalowej kosztem NRD. Byłoby nam więc łatwiej – dodawał.
– Acosta dawał mnóstwo forsy, dawał wakacje, wszystko, co tylko wymyślił, bo dla nich otwierała się wielka szansa. My wtedy dostawaliśmy śmieszne pieniądze, tak zwane dniówki, które nie wystarczały nawet na kupienie Coca-Coli. W Meksyku mieliśmy chyba do dyspozycji po dwa dolary dziennie. Bywało, że z otwartą buzią staliśmy przed sklepowymi wystawami i cieszyliśmy się, że widzimy rzeczy, o jakich w szarej, biednej, komunistycznej Polsce nikomu się nie śniło, ale jednocześnie bolało nas, że na nic nas nie stać, że nic sobie nie możemy kupić. Ale z tym Meksykiem naprawdę nie dało się przegrać, tak był sparaliżowany. W końcu wszyscy, nawet ci koledzy, którzy początkowo działali za naszymi plecami, uznali, że trzeba grać normalnie. I dobrze, bo uniknęliśmy skandalu. Wszystko poszło po sportowemu – opowiadał bodaj nasz najlepszy siatkarz w historii.
Wagner uciekł od kul. Z bagażnika
Krótko po tym jak Polska wyeliminowała Meksyk z gry o medale, porwany został trener Wagner. Gangsterzy wpakowali go do auta i chcieli wywieźć za miasto. Z jakim zamiarem? To jasne – gdy Wagner zdołał uciec z bagażnika (na boso!), próbowali go zastrzelić, ale szczęśliwie kule nie dosięgły trenera.
Porwanie Wagnera nie miało związku z odrzuconą ofertą. – Z tego, co ja wiem, porwanie miało związek z jakąś panią – mówił nam swego czasu Bosek, potwierdzając, że trener umówił się na randkę z nieodpowiednią kobietą. – Chodziło o zazdrość jakiegoś kacyka, który ze sportem miał pewnie tyle wspólnego, że nawet nie wiedział, że w jego kraju są rozgrywane mistrzostwa świata – dodawał Bosek.
Trudno w to uwierzyć, ale ta straszna historia nie zatrzymała naszej drużyny. – Od początku wiedzieliśmy, że w Meksyku jest bardzo niebezpiecznie. Umundurowani nam zawsze towarzyszyli. A od porwania za Jurkiem przez cały czas na ławce siedziało dwóch policjantów tajniaków. W ogóle to Jurek przeżył dzięki temu, że był Polakiem. Wszyscy miejscowi twierdzili, że Meksykanin w tej sytuacji by się poddał, nie miałby już żadnej nadziei. A Jurek rzucił się z samochodu i zaczął uciekać. Napastnicy w ogóle nie zakładali, że przyjdzie mu do głowy uciekać. To już był skazaniec – nie ma wątpliwości Bosek.
Po porwaniu trenera do rozegrania drużynie zostały dwa mecze. Bosek wspomina, że ten z Rumunią był łatwy (3:0), a ten ostatni, decydujący o złocie, był trudny. W nim Polska zmierzyła się z Japonią. Gdyby przegrała z mistrzami olimpijskimi, to złoto tamtych mistrzostw świata zdobyłby Związek Radziecki. Oddajmy raz jeszcze głos Boskowi.
„My się z Rosjanami dobrze znaliśmy, nawet się trochę kumplowaliśmy. Oni już nie grali, w turnieju został tylko nasz mecz. Mieli wielką nadzieję, że nie damy rady, wierzyli w siłę Japończyków. “No i co teraz?” – pytali nas. Ale byliśmy tak rozpędzeni, że po prostu byliśmy nie do zabicia. Niby Japończycy byli bliscy doprowadzenia do tie-breaka (Polska wygrała 3:1), ale my się piątych setów ani trochę nie baliśmy. A po latach przeciwnicy mówili nam, że mentalnie leżeli przed tie-breakami z nami. Wiedzieli, że fizycznie jesteśmy dużo lepsi, że z nami nie wytrzymają”.
Barman stawiał kreski. „Moi chłopcy piją tylko mleko”
Równo 50 lat temu okazało się, że z polskimi siatkarzami żadni rywale nie wytrzymają ani na parkiecie, ani przy barze. Po zdobyciu złota Polacy rozkręcili wielką imprezę w hotelu, w którym byli zakwaterowani wraz z innymi drużynami.
W 2022 roku Wójtowicz opowiadał na naszych łamach: „Świętowanie w hotelu, w którym mieszkały też inne drużyny, musiało być huczne. Zajęliśmy dużą salę restauracyjną, z dużym barem. Przygrywała nam meksykańska orkiestra. Szybko przejęliśmy od muzyków instrumenty. Grajkowie uciekli, nie dali rady się z nami bawić. Niektórzy chłopcy wzięli się za instrumenty, nieważne, że na niczym nie umieli grać. Improwizowali z fantazją, ha, ha! A reszta wzięła się za najważniejszy cel – zdobycie baru. Barman był uzbrojony, aleśmy go rozbroili i przejęliśmy kontrolę. Nie zauważyliśmy tylko, że schował się w kącie i stawiał kreski za każdym razem, gdy sięgaliśmy po butelki z górnych półek. Stawialiśmy wszystkim, zabawa w międzynarodowym, siatkarskim gronie była przednia. A później był poranek”.
O poranku opowiadał nam kiedyś Bosek. Barwnie i szczerze. Przytaczamy, bo warto. Zwłaszcza że na koniec nasi bohaterowie odpłacili się Acoście za jego korupcyjną propozycję.
„To byłby bolesny poranek, ale nami dowodził człowiek z wieloletnim doświadczeniem pracy w ministerstwie spraw zagranicznych. Kierownik drużyny zachował się jak rasowy dyplomata. Już siedzieliśmy w autobusie, którym mieliśmy odjechać na lotnisko, gdy dyrektor hotelu wyskoczył z bardzo długą kartką. Nasz kierownik, dystyngowany pan, wysiadł i wyszedł mu naprzeciw. “Proszę pana, pańscy zawodnicy wypili alkoholu za kilka tysięcy dolarów!” – emocjonował się Meksykanin. Pan kierownik wziął ten rachunek, popatrzył na wyszczególnione pozycje i na kwotę chyba pięciu tysięcy dolarów do zapłaty i powiedział tak: “Proszę pana, to jest niemożliwe, moi chłopcy piją tylko mleko. Do widzenia panu”. Odjechaliśmy, patrząc, jak ten biedny dyrektor stoi z nieuregulowanym rachunkiem. Później słyszeliśmy, że straty pokrył Acosta.”
Drzyzga „ukradł” puchar kadry Wagnera
Pół wieku temu nasi siatkarze pięknie pograli, hucznie się pobawili, a po wielu latach okazało się, że ich następcy nie oddali pucharu. Trofeum wywalczone w 1974 roku miało być nasze tylko do roku 1978, czyli do kolejnych mistrzostw. A jest w kraju do dziś, można je obejrzeć w muzeum Volley Bajka.
– Na mistrzostwach świata w Meksyku oczywiście nie grałem, wtedy byłem jeszcze za młody, nie było mnie w kadrze. Na następne mistrzostwa, do Rzymu w 1978 roku, pojechałem jako jeden z najmłodszych w reprezentacji – opowiadał nam kiedyś Wojciech Drzyzga. – Obowiązkiem młodzieży było wtedy przewiezienie piłek, pasów, różnego sprzętu, którego w tamtych czasach woziło się dużo. Między innymi dostałem do przewiezienia paczkę, w której był jakiś puchar. Ale nawet nie zwróciłem uwagi, co to jest. Targałem to przez cały wyjazd w tę i nazad. I w ten nazad okazał się najważniejszy – dodawał.
Dlaczego? – Bo Polska tytułu nie obroniła, nie było nas nawet w strefie medalowej i ja, zamiast przekazać puchar za mistrzostwo świata organizatorom, wróciłem z nim do domu – przyznał się Drzyzga. – Nie wiedziałem, co mam w bagażu. Raz tylko zerknąłem na puchar, zobaczyłem na nim datę 1956 i nie zdałem sobie sprawy z tego, że powierzono mi opiekę nad trofeum, które starsi koledzy zdobyli w 1974 roku i które powinni dostać nowi mistrzowie w roku 1978 – tłumaczył były siatkarz, a dziś komentator.
– Organizujący MŚ Włosi o puchar się nie upomnieli i w efekcie on u mnie przestał wiele lat, aż pewnego razu zainteresował się nim mój przyjaciel Grzesiek Szewczyk. To założyciel Volley Bajki. On ma inklinację do zbieractwa, starł więc z pucharu trochę kurzu i doczytał, że obok daty 1956 jest informacja, że to nagroda dla mistrzów świata z rozegranego wtedy turnieju w Paryżu. Okazało się, że to był puchar przechodni, który trafiał do kolejnych mistrzów świata, aż w 1974 roku z Meksyku przywieźli go nasi siatkarze. Wtedy jeszcze robiono puchary dość starannie i patrząc na niego wreszcie przypomniałem sobie te zdjęcia z Dworca Gdańskiego, które widziałem kilkukrotnie. Okazało się, że nasi mistrzowie przywieźli właśnie ten puchar, który niespodziewanie przez lata stał u mnie w domu. Puchar miałem mniej więcej do momentu powstania Hali Ursynów [2000 rok], bo wtedy Grzesiek Szewczyk zaczął tworzyć muzeum i pucharem się zainteresował – relacjonował nam Drzyzga. – Zbiegiem okoliczności puchar przechodni przechwyciliśmy na stałe – spuentował. Krótko mówiąc: lata temu nasi zwycięzcy wzięli wszystko!
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS