– “Pytanie nie brzmi, czy zostaniemy zgwałcone, tylko kiedy i ile razy”. Tak mówią te kobiety, gdy z nimi rozmawiam. Zwłaszcza młode ciągle pozostają na celowniku mężczyzn, choć starszych też to nie omija. Te pierwsze są traktowane jako świeża krew. Kiedyś jedna z nich siedziała i czytała książkę, a faceci od razu zaczęli ją sobie wskazywać. Musiałam zainterweniować, bo wiem, jak często takie sytuacje kończą się wykorzystywaniem seksualnym. Były przypadki gwałtów zbiorowych – opisuje Agnieszka Siekiera, prezeska Fundacji Zamieszkani.
Kobiety “na celowniku”. “Koleś wkłada mi łapska w majtki”
Dlatego – jak dodaje – te kobiety starają się wyglądać jak najmniej atrakcyjnie. Zakładają np. luźne bluzy i upodabniają się do mężczyzn, bo wtedy czują się bezpieczniej. Gdy jedna z organizacji pozarządowych postanowiła pomóc im ładnie się ubrać, umalować i uczesać na Dzień Kobiet, odmówiły. Wiedziały, czym to grozi.
Potwierdza to Łucja, która “na celowniku” żyła przez cztery lata. – Najpierw uciekałam przed tymi facetami, ale na dłuższą metę się nie dało. Wybór był tylko taki: albo zaakceptujesz fakt, że miły koleś wkłada ci łapska w majtki, albo zrobi to jego kumpel zwyrol. Inna rzecz, że na końcu miły okazał się jeszcze bardziej popaprany – mówi 27-latka.
Matka czekała, aż córka “nawróci się” na facetów. Ta awantura zmieniła wszystko
Zaczęło się w dniu dziewiętnastych urodzin Łucji. Matka kupiła tort i chciała spędzić wieczór razem z córką i swoim partnerem. – Wiedziałam, że ten typ potraktuje to jako kolejną okazję, żeby się nawalić. Odpowiedziałam, że żałuję, ale jestem już umówiona z Magdą. Po raz pierwszy zapytała mnie, co łączy mnie z tą Magdą, bo zauważyła, że jesteśmy przylepami. Pomyślałam: “A co mi tam, powiem prawdę”. Wybuchła awantura – wspomina moja rozmówczyni.
Partner matki krzyczał, że w jego domu nie ma miejsca na “zboczeńców” i że Łucja jako lesbijka nadaje się tylko do grania w filmach porno. – Odpyskowałam i kazał mi “wypier…ać”. Liczyłam na to, że matka nie tyle załagodzi sytuację, co przynajmniej nas uspokoi i przemilczy sprawę. A ona powtórzyła po tym kretynie: “Wypierd…aj!” – wzdycha.
Roztrzęsiona Łucja spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i uciekła do swojej dziewczyny. Tam jednak długo nie mogła mieszkać, bo Magda bała się zrobić coming out przed rodzicami. – Zadzwoniłam do domu, ale matka była pijana. Powiedziała, że jak znajdę chłopaka, to mogę wrócić. Rozłączyłam się. Znalazłam kąt u kumpeli, a później u następnych. Dalej chodziłam do szkoły i jakoś zdałam maturę. Matka się tym nie interesowała. Chyba rzeczywiście czekała na to, aż “nawrócę się” na facetów. Nawet jej nie mówiłam, że z Magdą mi nie wyszło i się rozstałyśmy – opowiada.
Po maturze znalazła pracę w spożywczaku, ale na pół etatu, dlatego starczało jej tylko na jedzenie. Dalej tułała się po znajomych, aż w końcu ich gościnność się wyczerpała. – Wpadałam w depresję. Przestałam wierzyć w siebie i coraz mniej chciało mi się chodzić do roboty, bo i tak nic z niej nie miałam. W końcu ją zawaliłam i mnie zwolniono. Zajrzałam jeszcze do matki, ale razem ze swoim typem zamieniła nasz dom w melinę. Jak przyczaiłam się na dworcu czy jakiejś klatce schodowej, to mnie stamtąd przepędzano. Nie wiedziałam, jak przetrwać bez domu w Warszawie – przyznaje.
Wcześniej unikała ludzi, którzy żyli na ulicy, bo się ich bała. Teraz byli jej potrzebni. Znali te zakamarki miasta, które przez lata codziennie mijała, nie podejrzewając, że tam ktoś koczuje. To m.in. piwnice bloków, zakamarki kamienic, pustostany i strychy. – Wiedzieli też, gdzie można zjeść, gdzie się umyć, a gdzie ogrzać się w zimie. Nieraz nocowałam w ich grupie, bo tak było bezpieczniej – opisuje.
Wstawała rano i krążyła po mieście. Nauczyła się “wędkować”, czyli żebrać od przechodniów. Doładowywała za to telefon, by jeszcze utrzymywać kontakt ze znajomymi. Ale ten świat coraz bardziej się oddalał. Kumpele nie miały dla niej czasu, a ona czuła się przed nimi nikim. Wracała więc do ludzi z ulicy. – Wydawało mi się, że mogę liczyć na ich wsparcie. Problem w tym, że na streecie rzadko kiedy można dostać coś bezinteresownie. Gdy to odkryłam, chciałam uciec. Ale nie miałam już dokąd – mówi Łucja.
“Niewidzialne” kobiety i faceci jak tykające bomby
W Polsce żyje 31 tys. osób w kryzysie bezdomności, z czego prawie 6,2 tys. to kobiety – wynika z badania, które przeprowadzono w lutym tego roku na zlecenie Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej. W stosunku do 2019 roku liczba takich kobiet wzrosła o 1201. Wśród nich najliczniejszą grupą są osoby w wieku 41-60 lat. I tutaj zaczynają się schody.
– To badanie jest niedoszacowane i nie oddaje prawdziwej skali kryzysu bezdomności kobiet. Przez jedną noc liczono je na ulicach, działkach, w schroniskach i noclegowniach. Ale np. młode kobiety często nocują po znajomych. De facto nie mają domów, a są dla tych statystyk „niewidzialne”, bo nie było ich w miejscach, gdzie odbywało się liczenie. To tzw. ukryta bezdomność – tłumaczy Agnieszka Siekiera z Fundacji Zamieszkani, która pomaga takim osobom.
Jak dodaje, badanie nie uwzględnia też kobiet, które niby mają dach nad głową, ale są bezdomne we własnych mieszkaniach. Żyją z partnerami, którzy znęcają się nad nimi fizycznie, psychicznie i seksualnie. Często są od nich uzależnione finansowo i nie mogą uciec.
– Tylko niektóre z nich udają się z dziećmi do ośrodków interwencji kryzysowej, schronisk czy specjalnych hosteli. Po latach maltretowania cierpią na PTSD – syndrom stresu pourazowego. Potrzebują pomocy psychotraumatologa, ale zazwyczaj w tych miejscach nie mogą na nią liczyć. Spotykają tam kobiety w podobnym stanie psychicznym, a pomiędzy nimi są dzieci. Kiedyś pomagałam dziewczynie, która uciekła z synem z przemocowego “domu” do hostelu. Dostał depresji. Po prostu to nie są miejsca dla dzieci – ocenia moja rozmówczyni.
Zdarza się, że przemocowi mężczyźni zostają eksmitowani z mieszkań, a sąd nakłada na nich zakaz zbliżania się do partnerek, które bili latami. Niektórzy z nich lądują na ulicy. – Tych facetów nikt nie terapeutyzuje, dlatego dalej są furiatami. W dodatku mają poczucie krzywdy, bo zostali wyrzuceni na bruk. Są więc tykającymi bombami, które prędzej czy później wybuchają na ulicy. Ich ofiarami często bywają kobiety, które uciekły z “domów” przed przemocą – opisuje Agnieszka Siekiera.
“Saper” okazał się “tykającą bombą”. Po wybuchu miała siniaki na całym ciele
Łucja nie umiała ocenić, który z facetów na ulicy to tykająca bomba, a który jest saperem. Marek dobiegał czterdziestki i “na streecie” żył już przeszło dekadę. Był wysoko w hierarchii grupy bezdomnych, do której trafiła dwudziestolatka. Wydawał jej się sympatycznym gościem, który rozwiązywał wiele jej problemów.
– Na dworcu podchodzili do mnie faceci i pytali, czy nie chcę dorobić. Mówili, że pojedziemy do hotelu i spędzimy „fajne chwile”. Nie chciałam, ale zdarzało się, że ciągnęli mnie za rękę. Przechodnie na coś takiego nie reagują. Jak widzą, że kobieta ma tłuste włosy i przechodzone ubrania, to wiadomo, że menelka. Cokolwiek jej się stanie, to będzie jej wina. Marek przeganiał tych zboków, ale też ludzi z ulicy, gdy się do mnie przystawiali. Niestety, sam w końcu zaczął do mnie podbijać – wspomina.
Szybko okazał się tykającą bombą. Po pierwszym jego wybuchu Łucja miała siniaki na całym ciele, bo lubił brutalny seks. – Gdy potem chodziłam zaryczana, pobił mnie, bo stwierdził, że psuję mu humor. Nie, nikt z naszej grupy nie reagował. Odłączyłam się od niej, ale nie zgłosiłam sprawy na policję. Załamałam się i uznałam, że jestem nikim. Zaczęłam pić, żeby już nie czuć – opisuje Łucja.
Kobieta spotyka swojego oprawcę w kolejce do łaźni. “Koszmar!”
Agnieszka Siekiera mówi, że kobiety w kryzysie bezdomności często znajdują sobie “opiekunów”, bo boją się przemocy innych mężczyzn. – Rzadko funkcjonują samodzielnie. Dołączają do grup bezdomnych, by czuć się bezpieczniej. Nieraz wkupują się, stawiając reszcie alkohol, przynosząc jedzenie. Bywa, że tam poznają tych “opiekunów”. Czasem wchodzą z nimi w związki, także te toksyczne, a niekiedy „opiekun” zamienia się w alfonsa – tłumaczy prezeska Fundacji Zamieszkani.
Jak dodaje, niektóre z tych kobiet doświadczają gwałtów, także zbiorowych. Zazwyczaj tego nie zgłaszają policji, bo boją się zemsty oprawców albo ich kumpli. – Kiedyś nasza podopieczna była świadkinią zbiorowego gwałtu i chciała zeznawać na policji. Sprawcy dowiedzieli się o tym i chcieli ją za to zabić. Pomogliśmy jej i jest już bezpieczna – zapewnia moja rozmówczyni.
Zdarza się, że ofiary gwałtów spotykają swoich oprawców w noclegowni albo w kolejce do łaźni. – Te ostatnie przeważnie są czynne przez osiem godzin dziennie, z czego tylko dwie są przeznaczone dla kobiet. Stoją więc w kolejkach z facetami, żeby móc się umyć. Z kolei noclegownie zazwyczaj są albo dla samych mężczyzn, albo dla obu płci. Z detoksami jest podobnie. Kiedyś zgłosiła się do nas pani i powiedziała, że chciałaby się odtruć, ale nie w towarzystwie mężczyzn. Okazało się, że była przez nich wykorzystywana seksualnie i sprzedawana. Problem w tym, że najbliższy detoks dla kobiet był w Gnieźnie – wspomina.
Zwraca uwagę, że dla kobiet z traumą po gwałcie nawet kontakt z nieznajomym facetem może być trudnym przeżyciem. A co dopiero, gdy spotykają swoich oprawców. – To dopiero koszmar! – mówi.
Brakuje miejsc przeznaczonych wyłącznie dla kobiet w kryzysie bezdomności, bo statystyki wskazują, że większość osób bez dachu nad głową to mężczyźni. – Bezdomność ma więc twarz faceta i do niego dostosowany jest system pomocy. Ten nie odpowiada na wiele potrzeb kobiet – mówi.
Także dlatego nie mają dostępu do środków antykoncepcyjnych, w tym pigułki “dzień po”, co niekiedy kończy się niechcianymi ciążami. Kobiety nie mają też podpasek, co naraża je na ogromne upokorzenie w czasie menstruacji. – Tak, zdarzało się, że chodziłam pół dnia zakrwawiona, zanim dostałam się do łaźni. Czułam się strasznie – przyznaje Łucja.
– Raz na jakiś czas fundacje rozdają środki higieny intymnej. Ale to odbywa się na zasadzie: piszemy projekt, dostajemy fundusze, kupujemy i przekazujemy potrzebującym. Podpaski się kończą i koniec projektu. A kobieta ma okres co miesiąc. Nie ma tu żadnej opieki systemowej – stwierdza Agnieszka Siekiera.
Ile dzieli cię od bezdomności? “Wystarczy stracić kogoś bliskiego”
Są źle traktowane w szpitalach, urzędach i przez mieszkańców miast. By to zobrazować, prezeska Fundacji Zamieszkani przywołuje historię kobiety, która mieszkała w namiocie w pobliżu jej domu. – Ludzie dzwonili do straży miejskiej, by zawinęli bezdomną, bo wstają rano i mają ohydny widok z okna. Nie mieli, bo ukryła się w krzakach. Dzwoniła do lekarza, żeby się umówić na wizytę i dostawała odległy termin. Zrobiłam eksperyment i też do niego zadzwoniłam. Powiedział, żebym przyszła za tydzień – opisuje moja rozmówczyni.
– Myślę, że za tym wszystkim stoi stereotyp, który mówi, że skoro trafiłyśmy na ulicę, to widocznie jesteśmy sobie winne. Pewnie przepiłyśmy domy, zrujnowałyśmy relacje z rodzinami i zasłużyłyśmy, żeby być na marginesie. Jasne, takich ludzi też spotkałam na streecie, ale akurat kobiet wśród nich nie było – twierdzi Łucja.
– Przyczyn bezdomności jest wiele, ale najczęściej stoi za nią przemoc. Niszczy domy i wypycha ludzi na ulice. Zazwyczaj znowu w objęcia przemocy – tłumaczy Agnieszka Siekiera.
Z kolei ratownik Ambulansu z Serca, który pomaga osobom w kryzysie bezdomności, opowiadał w tokfm.pl, że ludziom po 30-40 latach normalnego funkcjonowania w społeczeństwie niekiedy nagle wali się życie. Bez względu na to, jak sobie w nim radzili. – Spotykam emerytów, którzy przez kilkadziesiąt lat uczciwie pracowali, a później przyszła ta upragniona emerytura i okazało się, że mają tysiąc złotych na życie i leki, a już na utrzymanie mieszkania nie starcza. Co ciekawe, są wśród nich byli pracownicy systemu ochrony zdrowia: pomoce kuchenne, pielęgniarki, sanitariusze. Spotykam tam też ludzi, którzy normalnie pracują, tylko na czarno i za minimalną pensję. Czasem wystarczy stracić bliskiego, który wcześniej pokrywał część kosztów utrzymania domu – tłumaczył Rafał Muszczynko.
– Ludzie są wrodzy wobec bezdomnych, bo nie uświadomią sobie, jak czasem niewiele ich dzieli od wylądowania na ulicy. A dopóki są wrodzy albo obojętni, nic się nie zmieni. Kobiety dalej będą tam cierpiały – podkreśla Łucja.
Ulica zasysa i po latach wydaje się bezpieczna. “Stamtąd nie wraca się ot tak”
Łucja wyszła z kryzysu bezdomności, bo pomogli jej streetworkerzy. Znaleźli jej tymczasowe mieszkanie i terapię. Dopiero po niej stała się samodzielna. Zatrudniła się w sklepie i wynajęła kawalerkę. – To był trudny proces, bo z ulicy nie wraca się ot tak. Z początku nie chciałam się stamtąd ruszać, bo już w siebie nie wierzyłam. Przeorały mnie depresja i nałogi. Poznany tam facet przejechał po mnie jak walec. Nawet jeśli chciałam kiedyś studiować, marzyłam o bezpiecznym domu i związku, to z biegiem czasu zaczęło mi to wisieć. Bałam się, że mogłabym wrócić do normalnego życia, pracy i rywalizacji z innymi. Przecież już nic nie znaczyłam – opisuje.
Agnieszka Siekiera potwierdza, że nie wszyscy bezdomni dają sobie pomóc. Bo ulica, która z początku wydawała im się piekłem, w końcu ich “zassała”. – Z roku na rok coraz trudniej człowiekowi porzucić ulicę. Paradoksalnie, po latach wydaje im się bezpieczna. Dlatego kryzys bezdomności trwa czasem nawet kilkadziesiąt lat. A niektórzy z niego już nie wychodzą – stwierdza.
Jej fundacja remontuje zaniedbane mieszkania, które dostaje od władz dzielnic Warszawy, po czym przekazuje je osobom w kryzysie bezdomności. – Mogą też liczyć na wsparcie naszego zespołu, czyli np. terapeuty uzależnień, pielęgniarki, prawniczki i pracownika socjalnego. Jeśli trzeba, to zdobywamy fundusze od darczyńców na prywatne wizyty u lekarzy specjalistów. Z początku chodzimy z naszymi podopiecznymi w takie miejsca, a później zachęcamy, by robili to sami. Według zasady: “Dajemy wsparcia, ile potrzeba, a samodzielności, ile się da”. Chodzi o to, żeby w bezpiecznym miejscu się ogarnęli, doszli do siebie, znaleźli sobie pracę i mogli zacząć żyć na nowo. To taka trampolina do samodzielności – tłumaczy.
Dzięki temu – jak dodaje – nie brakuje happy endów dopisanych do historii bezdomności. – Tak było w przypadku mężczyzny, który długo żył w namiocie nad Wisłą. W końcu zgłosił się do Centrum Zdrowia Psychicznego i zapytał, czy mogą go tam uśpić, bo już nie daje rady. Zapewniono mu pomoc, a potem trafił do naszego programu. Dziś jest już samodzielny i ma mieszkanie. Został uratowany – podsumowuje Agnieszka Siekiera.
Chcesz zgłosić temat, opowiedzieć swoją historię? Napisz do autora: [email protected]
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS