A A+ A++

– Radość Ukraińców zgasła. Zwłaszcza tych, którzy walczą na froncie w Doniecku. Ich relacje brzmią dramatycznie: “Podniecacie się sukcesami naszych wojsk w obwodzie kurskim, a u nas odchodzi egzekucja za egzekucją. Ruscy nas po prostu wybijają” – mówi Aldona Hartwińska, wolontariuszka i dziennikarka, która od stycznia 2023 roku jeździ z pomocą na front.


Zobacz wideo

Entuzjazm wybuchł na początku sierpnia, kiedy ukraińskie wojska wtargnęły na terytorium Rosji i zaczęły tam ofensywę. Błyskawicznie zajęły ponad tysiąc kilometrów kwadratowych obwodu kurskiego i wzięły do niewoli setki Rosjan. – Od bardzo dawna nie widziałam takiej radości w oczach ukraińskich wojskowych. Cieszyli się, że w końcu coś im się udaje – relacjonuje.

Jak dodaje, szeregowy żołnierz nie ma pojęcia, co planuje jego sztab generalny, a więc także: po co jest ofensywa w obwodzie kurskim. Wielu z nich zakładało, że chodzi o “efekt zbyt krótkiej kołderki”. – Jeśli Rosjanie chcą nakryć sobie stópki, to muszą odsłonić klatkę piersiową. Czyli przerzucić z Doniecka część sił, by broniły Kurska – tłumaczy.

Najprawdopodobniej ten cel ukraińskiej operacji nie został osiągnięty. Armia Władimira Putina szybko zbliża się do Pokrowska, ważnego hubu logistycznego sił ukraińskich w obwodzie donieckim. Jeśli Rosjanie będą nacierać w takim tempie, tamtejszy odcinek frontu może się załamać.

Ofensywa w obwodzie kurskim straciła impet, ale zanim to się stało, odsłoniła pragnienia niektórych ukraińskich żołnierzy, niekiedy zaskakujące. Tak było z Jaroslavem, członkiem desantowo-szturmowej brygady, która ruszyła w głąb kraju Putina. – Jego matka zmarła przed wojną, pochowano ją w przygranicznej wiosce w obwodzie kurskim, z której pochodziła. Nie zdążył się z nią pożegnać. Gdy więc jego jednostka przekroczyła rosyjską granicę, pojawiła się w nim nadzieja, że chociaż odwiedzi jej grób. To go napędza do walki. Dla mnie to opowieść o miłości. Gdy zejdziemy na poziom jednostkowych historii Ukraińców, zobaczymy, że to także miłość napędza ich do walki z Rosjanami – podkreśla moja rozmówczyni.

Czym żyją żołnierze, gdy nie siedzą w okopach? Na wojnie te rzeczy są kluczowe

Aldona Hartwińska jeździ właściwie po całej linii frontu, od Chersonia po Sumy. Współpracuje nie ze sztabami, a z konkretnymi żołnierzami ukraińskiej armii, których poznała podczas swoich wypraw. Mówi, że na wojnie relacje zawiązują się bardzo szybko.

– Dla mnie to już nie są anonimowi wojskowi, do których jest przypisany numer brygady. To Artem, Dmytro, Jaroslav, Żenia… Jadę do nich jak do przyjaciół. Poza potrzebnymi rzeczami staram się im przywieźć namiastkę normalności: często jemy razem kolacje, spędzamy wspólnie czas, trochę odciągamy myśli od wojny. – opowiada.

Dzięki temu może opisać, czym żyją, gdy nie siedzą w okopach. To często proste rzeczy, które pomagają przetrwać. – Kiedyś późno w nocy przyjechałam do bazy, w której stacjonowała brygada mojego znajomego Artema. To miejsce w każdej chwili mogło stać się celem dla Rosjan, bo był tam wartościowy sprzęt z Zachodu. Na wstępie poczułam dym i smród spalenizny. Pomyślałam: “Kurcze, pewnie rakieta już walnęła i coś się jara”. Chwilę później zobaczyłam głowę Artema. Wołał do mnie i innych wolontariuszy: “Dawajcie, dawajcie szybko za mną!”. Pobiegliśmy sprawdzić, co się stało – wspomina.

Artem stał wyszczerzony nad rozpalonym grillem i zapraszał polską ekipę na… rybkę, którą złowił gdzieś pod Bachmutem. – Trochę to było odrealnione. W oddali strzelała artyleria i czułam, jak ten huk rezonuje mi w brzuchu, a ja jadłam rybkę z ukraińskim żołnierzem – opisuje z uśmiechem.

Z kolei Robert, polski ochotnik walczący w Ukrainie, gdy tylko opuszcza okopy, zaczyna opiekować się bezdomnymi zwierzętami. – Jedynym jego zmartwieniem, kiedy wychodzi “z pracy”, jest dokarmianie tych biednych psów i kotów, które straciły domy na wojnie. Jest ich mnóstwo, a Robert czuje się za nie odpowiedzialny. Pomaganie sprawia mu radość – stwierdza.

Jak dodaje, takie “drobnostki” pomagają żołnierzom wrócić na moment do niewojennej rzeczywistości i złapać w niej równowagę. – To są proste rzeczy w rodzaju: jest ładna pogoda, więc wystawię gębę do słońca i nacieszę się chwilą spokoju. W Polsce rzadziej zwracamy uwagę na takie drobiazgi. Na wojnie są kluczowe – tłumaczy Aldona Hartwińska.

Wyjście z okopu do hucznego miasta. “Cywile odwracają wzrok”

Gdy obrońcy Ukrainy wracają np. do Kijowa na przepustkę, widzą miasto tętniące życiem i ludzi siedzących w knajpach do białego rana. Jak mówi wolontariuszka, wielu żołnierzy już nie umie się odnaleźć wśród roześmianych beztrosko cywilów. Wyjście z leśnego okopu do hucznego miasta często okazuje się zbyt trudne.

– Niektórzy mówią, że popatrzą na to dwa dni i już chcą wracać na front. Paradoksalnie, wojenna rzeczywistość jest dla nich prostsza. Tam muszą “po prostu” nie dać się zabić. A w tym umownym Kijowie już sobie nie radzą. Nie pojmują tamtejszej codzienności i mają żal, że ona jest tak beztroska. Czują, że nikt ich nie rozumie – opisuje.

Jak dodaje, wcześniej byli traktowani jak bohaterowie wojenni. Cywile pozdrawiali ich z wdzięcznością i ustępowali im miejsca w autobusach. – Teraz częściej odwracają wzrok na widok żołnierza. Bo przypomina im, że wojna nadal się toczy, a oni są nią już bardzo zmęczeni. Chcą o niej po prostu zapomnieć – podkreśla.

To niezrozumienie pomiędzy obiema stronami widać również na manifestacjach, które organizują rodziny wojskowych, gdy w ich miejscowości władze postanawiają np. wymienić chodnik. – Bliscy żołnierzy alarmują, że na froncie brakuje broni, dronów, a niekiedy nawet racji żywnościowych, bo są absurdalne problemy z zaopatrzeniem. Zamiast je rozwiązać, władze skupiają się na wymianie np. kostki brukowej. Dlatego żony i córki obrońców Ukrainy wychodzą na manifestacje z transparentami: “Zamiast brukiwki kupcie drony!” – relacjonuje moja rozmówczyni.

Zastrzega jednak, że wielu żołnierzy nie może liczyć na wsparcie żon, bo po wybuchu pełnoskalowej wojny dużo małżeństw nie wytrzymało rozłąki. – Niektóre brygady długo nie są rotowane. Jeżeli żołnierz mieszka np. w Iwano-Frankowsku, a jego jednostka walczyła pod Bachmutem, to sam dojazd zająłby mu ze trzy dni, a powrót drugie tyle. Zostałyby mu dwa dni przepustki, którą dostawał raz w roku. W takich warunkach związki się rozpadały. Wiele żon wyjechało też do Polski i Niemiec, gdzie ułożyło sobie życie na nowo. Na TikToku jest wiele filmów, na których rozżaleni mężowie wrzucają obrączki do bagien – opisuje wolontariuszka.

Wojna Putina. “Przybywa świeżych grobów, a ludzie się kończą”

Właśnie podczas wyjazdów na front Hartwińska zbiera zamówienia od ukraińskich żołnierzy. Potem już w Polsce ogłasza zbiórki pieniędzy, a następnie robi zakupy. W końcu zawozi je do Ukrainy. – Wcześniej na pytanie: “Czego wam potrzeba?”, wojskowi odpowiadali, że przede wszystkim dronów i samochodów. Teraz mówią, że głównie to ludzi. Wystarczy przejść się po cmentarzach, choćby w Charkowie, by zobaczyć, jak szybko tam przybywa świeżych grobów. Jak tak dalej pójdzie, nie będzie komu używać tego sprzętu, który wożę na front. Ludzie się kończą – opowiada moja rozmówczyni.

Akurat ich dowieźć nie może, ale dostarcza np. generatory prądu, stacje ładowania, środki medyczne, a także celowniki, termo- i noktowizje. – Ten sprzęt pomaga Ukraińcom skuteczniej walczyć z Rosjanami zarówno w dzień, jak w nocy. Kupuję go w Ukrainie, bo bez specjalnych zezwoleń nie mogę go przewozić przez granicę. Takie rzeczy zamawiam z wyprzedzeniem, bo zapotrzebowanie na to jest duże, przez co są problemy z ich dostępnością – opisuje.

Żołnierzom z Ukrainy potrzebne są również drukarki 3D, na których produkują części do dronów kamikadze. Wyposażają je w ładunki wybuchowe i atakują nimi Rosjan. – Wożę także “zabawkowe”, czyli cywilne drony Mavic, które są wykorzystywane przez wojska ukraińskie do obserwacji. Kiedy jednostki dokonują rotacji, czyli zmieniają się na pozycjach bojowych, podciągają taki dron do góry, by sprawdzić, czy teren jest “czysty”. Niestety, Rosjanie nauczyli się zakłócać pracę Maviców, ale też coraz częściej je strącają – tłumaczy.

Dostarcza Ukraińcom również samochody, które służą głównie do transportu żołnierzy na froncie, także ewakuacji rannych z okopów. – To głównie pick-upy z mocnymi silnikami, bo często jeżdżą po polach i lasach. Rosjanie walą do nich z dronów kamikadze, dlatego żywotność tych samochodów jest bardzo krótka – stwierdza.

Nie zna się ani na motoryzacji, ani na sprzęcie wojskowym. Dlatego zawsze dopytuje żołnierzy, co konkretnie ma przywieźć. Każdą wyprawę zaczyna w Excelu. Szczegółowo rozpisuje, co kupi i za ile. Układa też plan podróży po froncie.

– Jeżdżę tam co miesiąc i – ze względów bezpieczeństwa – tylko z wolontariuszami, którzy już byli w ogarniętej wojną Ukrainie. Startujemy z Warszawy, a naszym pierwszym przystankiem jest Zaporoże. To jakieś 20 godzin ciągłej jazdy, podczas której kierowcy się zmieniają. Ale to właściwie dopiero początek, bo odległości między kolejnymi przystankami są ogromne. Właściwie całe dni spędzamy w samochodzie, dlatego to bardzo męczące – przyznaje moja rozmówczyni.

Okrucieństwa Rosjan. “Wywlekali dziewczyny z domów i je gwałcili”

Aldona Hartwińska nie tylko jeździ z pomocą na front, ale również zapisuje oraz nagrywa relacje świadków, którzy doświadczyli okrucieństwa Rosjan. Jednym z nich był Wowa z Iziumu. – Przyjechałam do tego miasta cztery miesiące po jego wyzwoleniu, czyli w styczniu 2023 roku. Było jeszcze ostrzeliwane i zaminowane przez Rosjan. Moim przewodnikiem był właśnie Wowa, który opowiadał, co ludzie Putina robili cywilom. Wywlekali dziewczyny z domów, wielokrotnie je gwałcili, a potem zakopywali w lesie, jeszcze na wpółżywe – wspomina.

Niedługo po wyjeździe z Iziumu dowiedziała się, że Wowa zginął. Zdała sobie sprawę, że mogła być jedną z ostatnich osób, której opowiedział o rosyjskich zbrodniach. – Mam poczucie, że to ważne. Że takie historie nie mogą ginąć razem z ludźmi, na oczach których się rozegrały. Rosjanom na tym zależy, bo liczą, że to zapewni im bezkarność. A przecież kiedyś będą musieli odpowiedzieć za swoje zło. Dlatego utrwalam te opowieści. Kamera i dyktafon w telefonie to moja broń na wojnie. Nie kałasznikow, którego nie umiem nawet trzymać, choć uczyli mnie tego ukraińscy żołnierze – stwierdza.

O innym przykładzie okrucieństwa Rosjan dowiedziała się, gdy ogłosiła zbiórkę dla rodziny zaginionego Ukraińca. Zrobiła to na prośbę swojego przyjaciela i polskiego ochotnika, który walczy na wojnie. – Robert postanowił zaopiekować się bliskimi Jury, który kiedyś zasłonił go własnym ciałem przed odłamkami po wybuchu rakiety. Wtedy obaj przeżyli, ale w listopadzie zeszłego roku Jura zaginął bez wieści. Jego koledzy żołnierze mieli podejrzenie, że dosięgła go kula snajpera. Gdy jednak wrócili na pole walki po ciało kompana, nic nie znaleźli. Pomyśleli, że trafił do niewoli. Gdyby zginął, to przecież Rosjanie nie zabraliby jego zwłok, bo niby po co – opowiada.

Żona Jury, która czeka na męża z dwójką dzieci, nie może liczyć na finansową pomoc państwa ukraińskiego. Wszystko dlatego, że nie został uznany za poległego i nadal ma status zaginionego. – Gdy zbieraliśmy z Robertem pieniądze dla rodziny Jury, zgłosił się człowiek, który zaoferował pomoc. Prosił o namiary na wdowę. Ja bym nawet je przekazała, ale Robert mnie powstrzymał. Dowiedziałam się, co Rosjanie robią żonom ukraińskich żołnierzy, którzy zaginęli – mówi.

Służby Putina mają dzwonić do kobiet z telefonów ich mężów. Opowiadają ze szczegółami, jak tamci cierpią w niewoli. – Świetnie wiedzą, co tym żonom sprawi największy ból. Precyzyjnie go zadają, co przypomina tortury. Gdy o tym słuchałam, w pewnym momencie krzyknęłam “Stop!”. Dłużej nie dałam rady – wspomina Aldona Hartwińska.

Atak rakietowy Putina. “Rosjanie chcieli nas rozwalić”

Mówi, że jej granica strachu mocno się przesunęła, odkąd jeździ na front. Gdyby dwa lata temu ktoś jej powiedział, że będzie to robiła, kazałaby mu popukać się po głowie. – Te wyjazdy stały się możliwe, bo oswoiłam strach – stwierdza.

Dalej go jednak czuje, zwłaszcza w sytuacjach, gdy Rosjanie próbują ją zabić. Tak było w czerwcu, gdy dokumentowała pracę medyków pola walki z polskiej Fundacji “W międzyczasie”. – Spędziłam trzy dni w okopach. Mieszkałam z nimi w dziurze, którą wykopali w ziemi. Gdy zaczął się ostrzał, włączyłam kamerę. Słyszałam wybuchy rakiet, które leciały w naszą stronę. Rosjanie po prostu chcieli nas rozwalić. Medycy umieli zachować zimną krew i spokój, bo takie zagrożenie to dla nich codzienność. W moich oczach było widać lęk – opisuje.

Najsłabiej radzi sobie ze śmiercią bliskich i znajomych na wojnie. Choć i przed tym jej psychika próbuje się bronić. – Pierwszy umarł mi Foks, medyk bojowy jednej z elitarnych szturmowych brygad. Jego śmierć przeżyłam najmocniej. Długo płakałam i nie mogłam się pozbierać. Drugi był Baton, żołnierz ukraiński. Pozostawał mi równie bliski, ale jego śmierć już tak mnie nie zatruła. Poczułam, że jestem w środku pusta. Nie dopuszczałam do siebie tak intensywnych emocji – wspomina.

Podobnie było, gdy dostawała wiadomości o kolejnych śmierciach znajomych. A było ich już na tyle wielu, że zaczęła mierzyć czas ich imionami. – Od jednego z ukraińskich oficerów usłyszałam: “Wojskowym codziennie znikają przyjaciele i pobratymcy. Dlatego oni liczą czas w imionach”. Bo na froncie czas płynie inaczej. Zlewa się w szarą masę. Jak więc rozpoznać, że upłynął sierpień? Ano przypomnieć sobie, że w tym miesiącu poległ np. Dmytro i Żenia. U mnie też to tak działa – przyznaje moja rozmówczyni.

Dlaczego to nasza wojna? Wystarczy spojrzeć na mapę z perspektywy Putina

Najbardziej drażnią ją pytania, które słyszy po powrocie do Warszawy albo czyta w komentarzach pod swoimi postami: “Po co jeździsz do Ukrainy?” i “Dlaczego myślisz, że to nasza wojna?”. – Rozumiem, że ona jest daleko. Można więc zapomnieć, że tam codziennie umierają ludzie i trzeba im pomagać. Ale jeśli ktoś już się na to decyduje, to dlaczego mu przeszkadzać? Po co smażyć durne komentarze o “ukraińskich młodych byczkach”, którzy rozbijają się po warszawskich knajpach, zamiast walczyć za ojczyznę? Bo niby co mam z tym zrobić? Strzelić focha na Ukraińców, zatrzymać wszystkie swoje zbiórki i przestać im pomagać? Nie ma mowy – podkreśla.

Jak dodaje, Ukraina nie przetrwa bez zewnętrznego wsparcia. A to ustaje, co Aldona Hartwińska widzi m.in. po słabnącym zainteresowaniu ludzi jej zbiórkami. Są zmęczeni doniesieniami o wojnie i już w mniejszym stopniu chcą pomagać.

– Warto więc przypomnieć, że jeśli Rosja wygra tę wojnę, to pójdzie dalej. Ma ambicje imperialne i dla mnie jest jasne, że chce dotrzeć do republik bałtyckich, a może nawet do nas. Wystarczy spojrzeć z jej perspektywy na mapę Polski i naszych sąsiadów: aż się prosi, by Putin zrobił przejście do Obwodu Królewieckiego. Nie chcę, żeby tutaj wydarzyło się to, co widzę w Ukrainie. Dlatego jej pomagam, gdy próbuje zatrzymać Rosję – podsumowuje moja rozmówczyni.

Jeśli chcesz wesprzeć zbiórkę Aldony Hartwińskiej “Artyści na wojnie”, kliknij >>Tutaj<<.

Chcesz zgłosić temat, opowiedzieć swoją historię? Napisz do autora: [email protected]

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPapież podziwia osiągnięcia Singapuru i wzywa do zaufania Bogu
Następny artykułDzień dobry Katowice. Dzisiaj nowe informacje ws. przebudowy wiaduktów