F-35 dla Polski. Na co wydajemy ponad 17 mld zł?
Alarm w Bazie Lotnictwa Taktycznego w Łasku. Naziemne stacje radiolokacyjne NATO i radary w samolotach AWACS wykryły, że do naszej granicy zbliżają się wrogie myśliwce i bombowce. W Łasku wyje syrena, dlatego piloci biegną do hangaru, gdzie czekają na nich stare F-16 i nowe F-35. Startują, po czym robi się wielki hałas, bo mają zgodę na “złamanie” prędkości dźwięku. Przez radio słyszą najbardziej złowrogi kod “Hostile”, który jest autoryzacją użycia broni i de facto oznacza wybuch wojny…
To czysto hipotetyczna sytuacja, bo Polska nie jest w stanie wojny. W Łasku nie ma też jeszcze myśliwców F-35. Pierwszy egzemplarz dla Polski dopiero zjechał z linii produkcyjnej w Fort Worth w Stanach Zjednoczonych, gdzie mieści się fabryka koncernu Lockheed Martin. Maszyna ma dotrzeć do Łasku na przełomie 2025 i 2026 roku. Do tego czasu pozostanie w amerykańskiej bazie Ebbing w Arkansas, gdzie będą szkolić się polscy piloci. Do 2030 roku mamy dostać wszystkie z 32 egzemplarzy F-35, które zamówiliśmy u Amerykanów.
– Te samoloty zmienią siły zbrojne w Polsce – mówił minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz.
– To jest dla całego polskiego społeczeństwa historyczny moment. F-35 jest najnowocześniejszym samolotem tego typu na świecie – wtórował mu jego zastępca Cezary Tomczyk.
Ale co właściwie kryje się za tymi hasłami? Na co polscy podatnicy wydają ponad 17 mld zł (4,6 mld dolarów)? Czym nowe F-35 różnią się od F-16, które już mamy?
Politycy nie umieją tego wytłumaczyć, dlatego ograniczają się do sloganów, by uzasadnić gigantyczny wydatek z budżetu państwa. – Gdy już nowe samoloty dotrą do Polski, decydenci mogą polecić wojsku, by pokazywało je na defiladach. Wydalibyśmy wówczas mnóstwo pieniędzy, by wyszkolić pilotów do ładnych akrobacji na niebie. Problem w tym, że wtedy nie będą miały nic wspólnego z produkowaniem obronności, do czego zobowiązana jest armia. Akrobacje są harmonijne, a rozszalała walka powietrzna jest jej przeciwieństwem. Patrząc na te popisy, Polacy będą oglądać swoje podatki. Niestety, przepuszczone przez palce. Te parady przyszły z Moskwy i zostały już w Polsce. Strata pieniędzy, maszyn i czasu pilotów – ocenia ppłk rezerwy Marcin Modrzewski.
Były dowódca 10. Eskadry Lotnictwa Taktycznego w Łasku i jeden z najbardziej doświadczonych polskich pilotów F-16 zgodził się wyjaśnić, po co nam nowy myśliwiec. Zrobi to na przykładach konkretnych misji bojowych, bo do nich mają być przygotowani polscy piloci F-35. – W tej opowieści pilotuję swój stareńki F-16, a ty nasz nowy myśliwiec – zaczyna mój rozmówca.
F-35 jest drapieżny na wojnie, ale zostawia ślad jak wróbel
Na misję bojową F-35 może wziąć więcej uzbrojenia niż F-16, a w dodatku o wiele bardziej nowoczesnego. Chodzi np. o pociski rakietowe AGM-158 JASSM, które są w stanie dosięgnąć cel oddalony o prawie tysiąc kilometrów. Gdyby więc odpalić je nad Kijowem, dotarłyby do Moskwy.
– Zanim jednak wyruszymy na hipotetyczną misję, zajmujemy się jej planowaniem oraz ustalaniem, ile i jakiego użyjemy uzbrojenia. Jeśli weźmiesz do F-35 wiele bomb lub pocisków rakietowych, to będziesz miał ogromną siłę rażenia, ale stracisz swój największy atut, czyli obniżoną wykrywalność. Bo te dodatkowe rakiety będziemy musieli podczepić pod twój samolot, czyli na zewnątrz kadłuba. A wtedy ślad, jaki zostawisz na radarach przeciwnika, będzie większy – mówi Marcin Modrzewski..
Media opisują F-35 jako “niewidzialny” samolot, ale takich maszyn nie ma. Każda odbija fale elektromagnetyczne, które są wysyłane przez radary. Im większą powierzchnię odbicia ma samolot, tym więcej fal “odsyła” do radaru i tym bardziej maszyna jest widoczna.
– Dzięki technologii stealth F-35 pochłania część fal elektromagnetycznych, a niektóre odbija w innych kierunkach. Jego skuteczna powierzchnia odbicia (RCR) liczy 0,005 metra kwadratowego, co oznacza, że dla radaru jest widoczny jak wróbelek. Czyli prawie wcale. Dla porównania F-16 ma aż 5 metrów odbicia, a najnowocześniejszy myśliwiec Rosji – 1 metr, a to dużo. Tyle samo ma F-18 Super Hornet, którego na radarze w swoim samolocie widziałem z 50 mil – podkreśla były pilot wojskowy.
W przypadku wojny F-35 mógłby więc niepostrzeżenie wedrzeć się do Obwodu Królewieckiego i zniszczyć tamtejsze systemy rakietowe. – Na taką misję sam wziąłbym sporo pocisków, a ciebie poprosiłbym, żebyś zabrał tylko kilka do luku kadłuba. Chodzi o to, byś poświęcił trochę swojej drapieżności, a w zamian pozostał niewidoczny dla wroga. Przeniknął na jego teren i zniszczył mu systemy obrony rakietowej, które dla mnie i innych F-16 są zagrożeniem. Gdy to zrobisz, przez radio wypowiesz kod “Magnum”, a my będziemy mogli bezkarnie tam wlatywać i eliminować kolejne cele – opisuje.
Jak dodaje, to ważna różnica między F-16 a F-35. Te pierwsze, w zależności od rodzaju misji, często nie mogą przekroczyć linii styczności wrogich wojsk, bo wiązałoby się to dla nich ze zbyt dużym ryzykiem zestrzelenia przez obronę przeciwlotniczą. – F-35 może to robić i penetrować terytorium zajmowane przez przeciwnika. Może tam zbierać informacje o rozmieszczeniu jednostek, czyli de facto wskazywać cele np. naszym systemom rakietowym HIMARS – mówi były dowódca 10. Eskadry Lotnictwa Taktycznego w Łasku.
Egzekucja na “supersamolocie” Putina. “Czekasz, aż się wychyli”
W innym hipotetycznym scenariuszu wykorzystujemy przewagę F-35 i słabość F-16 do zaatakowania przeciwnika. – Mnie widzą wszystkie radary wroga, a ciebie trudno wykryć. Zrobię więc atak pozorowany na jego bazę wojskową, by przyciągnąć uwagę jego samolotów. Wiesz, że odpalą pociski, gdy tylko znajdę się w ich polu rażenia. Lecę więc na wabia, a one zbliżają się do nas. Czekasz, aż wychyli się np. SU-57 – mówi Marcin Modrzewski.
To właśnie ta maszyna jest przedstawiana przez propagandę Władimira Putina jako odpowiednik F-35. Ale – jak podkreśla mój rozmówca – Rosjanie nie mają niczego, co mogłoby się równać z najnowocześniejszym amerykańskim samolotem wielozadaniowym. – Nazywają swój SU-57 myśliwcem piątej generacji, ale ta klasyfikacja to propagandowy przerost formy nad treścią. Rosjanie nie mają technologii stealth. Zresztą spójrz na silniki rosyjskiego myśliwca. Aż oczy bolą – wskazuje.
– Co z nimi jest nie tak? – dopytuję.
– To, że są na wierzchu, odkryte. Zostawiają duży ślad termiczny i radiolokacyjny, dlatego są widoczne na radarach. Używają tego samolotu, jakby pod względem taktyki utknęli w poprzednich dekadach. SU-57 startuje z bazy w Achtubińsku w południowej Rosji, wzlatuje wysoko, by wystrzelić pociski rakietowe do celów w Ukrainie, a potem pospiesznie zawraca. Nie zapuszcza się na terytorium przeciwnika, bo wie, że może być widoczny dla zachodnich systemów, którymi nafaszerowana jest Ukraina. Boi się, że zostanie zestrzelony. Pozostaje w “strefie komfortu”, czyli w rosyjskiej strefie powietrznej. Nie jest w stanie niezauważenie penetrować terytorium wroga jak F-35 – podkreśla.
– Czekam w powietrzu, aż wychyli się SU-57. Co dalej? – dociekam.
– Gdy już to zrobi, to dokonujesz egzekucji za pomocą pocisków rakietowych. To byłaby śmiertelnie skuteczna taktyka – odpowiada krótko.
Syndrom płonącego hełmu. “Krytyczny moment”
Pilot F-35 ma na głowie hełm, który kosztuje ponad 400 tysięcy dolarów. Według mojego rozmówcy ten hełm jest niemal tak samo ważny jak silnik. – Bez tego gadżetu nie miałbyś po co wyruszać na misję bojową. Wyświetla ci informacje z wszystkich sensorów i kamer rozłożonych na kadłubie. Niezależnie gdzie patrzysz, masz przed oczami pełny obraz pola walki. Widzisz nie tylko “przez” burty, czyli to, co jest dookoła samolotu, ale też wrogie cele, które mogą znajdować się wiele mil od ciebie – opisuje były pilot wojskowy.
– A w F-16 tego nie widzisz? – pytam.
– Nie mam tak dokładnego radaru jak twój ani – przede wszystkim – takiego systemu ostrzegawczego jak ty. To rewolucja w walce powietrznej. Bez niego dowiadywałbym się o wszystkim z opóźnieniem, co narażałoby mnie na ostrzał. Twój sensor wykrywa, a potem śledzi wystrzelone w naszą stronę pociski. A te nie lecą prosto na nas, tylko “obliczają” miejsce spotkania z nami. Informacje, które zbierasz, widzę na swoim wyświetlaczu w kokpicie. Dzięki nim mogę uchronić się przed śmiertelnym spotkaniem z pociskiem przeciwnika – opowiada
Dodaje, że wszystkie dane z radaru F-35 trafią w czasie rzeczywistym do innych jednostek NATO: w powietrzu, na wodzie i lądzie. Dzięki temu nowy myśliwiec może być “oczami” systemów rakietowych Patriot i HIMARS. – Po prostu “wystawiasz” im cele do likwidacji – stwierdza.
Jak jednak podkreśla mój rozmówca, nawet najnowocześniejsze gadżety nie wygrywają bitew. Robią to ludzie. W tym przypadku piloci F-35, którzy muszą przetwarzać ogromną liczbę informacji. – Im słabiej wyszkoleni i mniej doświadczeni piloci, tym większe ryzyko, że wystąpi u nich syndrom helmet on fire, czyli płonącego hełmu. To krytyczny moment, w którym pilot przyjął już tak dużo informacji, że nie umie rozpoznać, które są ważne. Mamy na to jeszcze inne określenie: “Be behind the jet”, “być za samolotem”. Czyli maszyna leci z przodu, a ty za nią i jej “wiedzą” po prostu nie nadążasz. Chwytasz się pierwszej lepszej informacji i ignorujesz pozostałe. To prowadzi do błędów – tłumaczy.
Jako przykład podaje sytuację, w której piloci lecą w formacji, a ich zadaniem jest niedopuszczenie wrogich samolotów do ataku na elektrownie czy rafinerie. – Każdy z pilotów ma w powietrzu przypisany sektor, którego musi pilnować. Ale kiedy ten z “płonącym hełmem” zobaczy tłusty ślad wroga na radarze, od razu “rzuca się” w jego kierunku. Nie zauważy, że właśnie odsłania swój sektor i otwiera drogę innym samolotom przeciwnika. Dlatego tak ważne są treningi, na których piloci ćwiczą m.in. takie scenariusze – stwierdza Marcin Modrzewski.
Bez doświadczonych pilotów F-35 będą strącane jak kaczki
Były dowódca 10. Eskadry Lotnictwa Taktycznego w Łasku zgadza się z politykami, którzy mówią, że F-35 to najnowocześniejszy samolot wielozadaniowy i “game changer” w polskich siłach zbrojnych. – Faktycznie, dołączamy do pierwszej ligi krajów NATO, które go mają – potwierdza.
Problem jednak w tym, że szkolenie polskich pilotów F-35 jeszcze się nie zaczęło. A to – w ocenie mojego rozmówcy – jest najsłabszym ogniwem całego przedsięwzięcia. – Pierwsi polscy piloci mają trafić na szkolenie do USA jesienią 2024 roku, a gotowość bojową osiągnąć w 2027 roku. Moim zdaniem to mało realne. Holendrzy mieli na to sześć lat, a my dajemy sobie tylko trzy. Pytanie, co później chcemy robić z tymi F-35. Jeśli wystawiać na parady, to taki czas na szkolenie wystarczy. Jeżeli jednak chcemy mieć pełną gotowość bojową, to go braknie. Tylko w niewielkim stopniu będziemy umieli wykorzystać potencjał tych maszyn – ocenia.
Najpierw szkoli się instruktorów, co – w opinii Marcina Modrzewskiego – trwa ok. dwóch lat. Gdy już ci będą gotowi, zaczną w Polsce uczyć pilotów. – Ci jednak muszą też m.in. rozwijać swoją taktykę, dowodzić, zdobywać kolejne poziomy zdolności bojowej i je certyfikować, brać udział w ćwiczeniach NATO. Żeby osiągnąć gotowość bojową, nie wystarczy umieć poderwać myśliwca w powietrze. Trzeba rozwinąć u pilota świadomość sytuacyjną. Czyli zdobyć doświadczenie w analizowaniu i przetwarzaniu ogromnej ilości danych, jakich dostarczają sensory F-35. Do tego potrzeba czasu. Inaczej masz helmet on fire i masę błędów – podkreśla.
Bez świadomości sytuacyjnej pilotów nawet nowoczesne myśliwce mogą być strącane jak kaczki. Prawdopodobnie pokazuje to niedawna katastrofa F-16 w Ukrainie, bo jej domniemaną przyczyną jest błąd pilota lub jego słaba współpraca z własną obroną przeciwlotniczą. – Dyskusja o obecności F-16 na wojnie w Ukrainie koncentrowała się na pytaniach: ile tych maszyn i kiedy Zachód przekaże Kijowowi, a także czy zmienią przebieg wojny. Kwestia wyszkolenia pilotów pozostawała w cieniu. A ona jest pierwszoplanowa – stwierdza.
Jak dodaje, sam fakt, że F-35 wkrótce pojawią się w Polsce, nie oznacza, iż będą gotowe do użycia w warunkach bojowych. – Bez w pełni wyszkolonych pilotów ten program nie będzie czymś, za co zapłacili podatnicy – podsumowuje mój rozmówca.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS