A A+ A++

To nie przypadek, że najważniejszym punktem programu wyborczego Kamali Harris i Tima Walza jest legalizacja w całym kraju aborcji do dziewiątego miesiąca ciąży. W dniu wyborów prezydenckich (5 listopada) w dziesięciu stanach USA odbędą się bowiem także referenda w sprawie aborcji. Dwa z owych stanów (Arizona i Newada) zaliczane są do tzw. „swing states”, czyli wahających się, a więc takich, w których różnice między obu kandydatami są minimalne (to właśnie tam rozstrzyga się wynik wyborów prezydenckich). Demokraci liczą, że powiązanie elekcji z plebiscytem może zapewnić im zwycięstwo.

To właśnie z tego powodu Donald Trump, niespodziewanie dla ruchu pro-life, zaczął dystansować się od swego zdecydowanie antyaborcyjnego stanowiska, które prezentował w trakcie urzędowania w Białym Domu. W internecie zamieścił wpis, że jego nowa administracja będzie sprzyjała „prawom reprodukcyjnym” kobiet (a wiadomo, że za tym eufemistycznym określeniem kryje się m.in. promowanie aborcji). Skrytykował także prawo „bicia serca”, które skutecznie zakazuje aborcji około szóstego tygodnia ciąży. Za jego przykładem poszli inni wpływowi politycy republikańscy, znani dotychczas ze stanowczej obrony życia nienarodzonych, m.in. senator Marco Rubio czy kandydat na wiceprezydenta J.D. Vance. Ten ostatni zapowiedział, że Trump jako prezydent zawetuje federalny zakaz aborcji, gdyby Kongres podjął taką decyzję.

Podczas przedwyborczej konwencji republikanów, która odbyła się w Milwaukee, po raz pierwszy od czterdziestu lat w oficjalnej agendzie programowej zabrakło odniesień do obrony życia, natomiast pojawiło się poparcie dla in vitro. Zarówno Trump, jak i Vance opowiedzieli się też za zwiększeniem dostępności pigułek „dzień po”, czyli środków wczesnoporonnych, wywołujących aborcję farmakologiczną. Skąd tak nagły zwrot w tym środowisku?

Klęska za klęską

Liderzy republikańscy wyciągają wnioski z tego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch lat. Przypomnijmy, że w czerwcu 2022 roku Sąd Najwyższy USA unieważnił swój własny wyrok z 1973 roku (w sprawie Roe versus Wade) legalizujący aborcję w Ameryce. Sędziowie stwierdzili, że tego rodzaju decyzje mogą być zatwierdzane jedynie przez ustawodawców na poziomie stanowym lub federalnym, natomiast nie mogą być wprowadzane w życie drogą sądową. Od tamtego czasu w siedmiu stanach USA odbyły się referenda dotyczące aborcji i wszystkie z nich zakończyły się klęską ruchu pro-life nawet w stanach, które są tradycyjnie republikańskie, jak Kansas, Kentucky i Montana.

Szczególnie bolesny okazał się przypadek Ohio, rodzinnego stanu J. D. Vance’a, w którym republikanie mają swojego gubernatora oraz przytłaczającą większość w obu izbach lokalnego parlamentu. W listopadzie 2023 roku odbyło się tam referendum, w którym 56,6 proc. mieszkańców opowiedziało się za wpisaniem do stanowej konstytucji prawa do aborcji na życzenie do dziewiątego miesiąca ciąży. Jeżeli tak głosują ludzie w stanie, który uchodzi za konserwatywny, to jak zachowają się w listopadzie wyborcy w stanach bardziej liberalnych?

Mniejsze zło?

Pasmo referendalnych klęsk ruchu pro-life tłumaczy więc woltę Trumpa i Vance’a. Wywołała ona gorącą debatę i poważną różnicę zdań w środowiskach obrońców życia. Zdaniem jednych działaczy, np. Lili Rose z Live Action, nie można popierać obu wspomnianych kandydatów republikańskich, dopóki nie zmienią swego stanowiska i znów nie opowiedzą się zdecydowanie przeciwko aborcji. Według innych, jak np. Marjorie Dannenfelser, należy wybrać mniejsze zło, czyli Trumpa i Vance’a, ponieważ ich porażka oznaczać będzie triumf hiperaborcjonistów, których misją jest budowa cywilizacji śmierci.

Zwolennicy tej drugiej opcji mają sojusznika w doktrynie katolickiej, która mówi, że nie można bezpośrednio popełniać mniejszego zła, ale można je tolerować, by uniknąć zła większego – oczywiście pod warunkiem, że nie aprobuje się mniejszego zła jako takiego i pamięta o istnieniu większego dobra, o które należy zabiegać. W tej perspektywie, katolik nigdy nie może zagłosować za ustawą aborcyjną ani jej zatwierdzić, ale mając do wyboru dwóch kandydatów, może zagłosować na tego, który reprezentuje mniejsze zło (np. opowiada się za aborcją w pewnych ściśle określonych przypadkach, a nie za aborcją bez jakichkolwiek ograniczeń).

Co poszło nie tak?

W tym kontekście ciekawą diagnozę przedstawił jeden z czołowych przywódców ruchu obrony życia w Ameryce Brian S. Brown w tekście „Make the Pro-Life Movement Great Again.” Autor ze smutkiem konstatuje, że w starciach referendalnych jego środowisko przegrywa 0:7, a jeśli nic się nie zmieni, to za kilka miesięcy może przegrywać aż 0:17. Jak pisze:

Przemysł aborcyjny wygrał wszystkie bitwy, w tym w stanach o silnych poglądach republikańskich. Społeczność pro-life nie wygrała jeszcze ani jednych wyborów. Co poszło nie tak? Jak to się mogło stać? Otóż ruch pro-life skupił swoje wysiłki przede wszystkim na obaleniu wyroku Roe vs. Wade, na przywróceniu demokracji, na przywróceniu prawa ludzi do głosu w najważniejszych kwestiach samorządności. Niestety, nie przygotowaliśmy się odpowiednio na to, co się stanie, gdy demokracja zostanie faktycznie przywrócona.

Zdaniem Browna, ruch pro-life popełnił błąd, koncentrując się przez długie lata na batalii prawnej w nadziei na to, że gdy obalony zostanie wyrok Roe vs. Wade, sytuacja wróci do stanu sprzed owego werdyktu. Ameryka w roku 2024 to jednak nie ta sama Ameryka, co w roku 1973. Wtedy większość mieszkańców była przeciwna aborcji, dziś jest inaczej. Zmieniła się świadomość obywateli.

Dlatego – jak radzi Brown – pierwszym krokiem powinna być realistyczna ocena sytuacji, a wygląda ona następująco: większość Amerykanów nie chce zakazu aborcji, opowiada się za jej legalnością, ale w sposób regulowany: by była dopuszczalna do pierwszego trymestru, a w późniejszym okresie w przypadku takich wyjątków, jak ciąża w wyniku gwałtu lub kazirodztwa oraz zagrożenie dla zdrowia, lub życia matki. Większość obywateli nie popiera co prawda aborcji do dziewiątego miesiąca, ale też całkowicie jej nie odrzuca, jednak mając do wyboru dwie opcje: albo 100 proc. pro-life (całkowity zakaz aborcji) albo 100 proc. pro-death (aborcja nawet po porodzie) – wybiera to drugie.

Według Browna strategia ruchu obrony życia musi zostać dostosowana do tych realiów. Nie oznacza to pogodzenia się z proaborcyjnym prawodawstwem, ale świadomość, że należy nastawić się na długotrwałą konfrontację oraz na działanie metodą małych kroków. Przemysł aborcyjny dysponuje olbrzymimi środkami finansowymi i wynajmuje do swych kampanii najlepszych specjalistów. Żeby pokonać przeciwnika, należy zainwestować w jego porażkę: zebrać odpowiednie fundusze i zatrudnić profesjonalistów. Kluczem do zwycięstwa jest jednak zmiana świadomości społecznej – trzeba uświadomić ludziom, że aborcja jest złem samym w sobie, ponieważ oznacza odebranie życia ludzkiej istocie. Bez tego nie osiągnie się żadnego sukcesu.

Brown krytykuje co prawda przywódców republikańskich za zmianę ich stanowiska, ale z drugiej strony wydaje się rozumieć ich motywacje:

Nietrudno sobie wyobrazić, co Donald Trump musi myśleć o społeczności pro-life, która nie może wygrać w żadnym stanie ani jednej bitwy aborcyjnej po tym, jak nominowani przez niego sędziowie unieważnili wyrok w sprawie Roe kontra Wade.

Lekcja dla Polski

Przykład Ameryki pokazuje, jak prawica w sprawach światopoglądowych upodabnia się stopniowo do lewicy. Podobny proces dotknął już wcześniej Europę, gdzie partie chadeckie przejęły jako swoją własną lewicową agendę w sprawie gender, klimatyzmu czy aborcji. Jeśli więc nawet republikanie w USA odniosą zwycięstwo, nie będzie to triumf chrześcijańskiej wrażliwości. Ich zwycięstwo oznaczać będzie jedynie odsunięcie w czasie procesów sekularyzacyjnych i dechrystianizacyjnych. Głosując na mniejsze zło, chrześcijanie kupują więc sobie czas, który powinni jak najlepiej wykorzystać. Jeśli nadal będą wykazywać się taką obojętnością, rezygnacją i bojaźliwością, jak do tej pory, to czeka ich klęska.

Przypadek USA to także lekcja dla Polski. Tak jak amerykański ruch pro-life skupił się na bataliach prawnych i zaniedbał bitwę o świadomość, tak samo polski ruch pro-life skoncentrował się na wzmocnieniu prawnej ochrony życia nienarodzonych, a nie na uświadamianiu ludzi, czym jest zło aborcji. Widzieliśmy to na ulicach naszego kraju w październiku 2020 roku: z jednej strony sukces – wyrok Trybunału Konstytucyjnego, a z drugiej strony klęska – masa młodzieży w czarnych marszach.

Polska w roku 2024 to nie ta sama Polska co w roku 2011, gdy 85 proc. obywateli opowiadało się w sondażach przeciw aborcji, uważając, że „zawsze i niezależnie od okoliczności ludzkie życie powinno być chronione od poczęcia do naturalnej śmierci”. Kinga Dunin narzekała wówczas, że w Polsce „wojna o aborcję została przez lewicę przegrana”.

Ta wojna nigdy nie jest jednak raz na zawsze wygrana ani przegrana, ponieważ toczy się na nowo w każdym pokoleniu. W dorosłość wchodzą nowe roczniki i to one są w stanie przechylić szalę na drugą stronę – tak jak stało się w USA. Jeżeli ruch ochrony życia w Polsce nie wyciągnie wniosków z amerykańskiej lekcji, podążymy tą samą drogą co Stany Zjednoczone.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułŚwiątek skomentowała sukces Sabalenki
Następny artykułFilm nakręcony przez pilota dowodzi, że Ukraińcy skonstruowali własną broń. Już nie będą musieli pytać Amerykanów o zgodę