Knuckles wciąż nie uważa ziemi za swój dom, ale i tak zamierza dotrzymać obietnicy złożonej w ostatnim filmie i pozostać na niej jako obrońca Szmaragdu Chaosu. Kiedy otrzymuje zadanie wyszkolenia nowego wojownika, jego uczniem zostaje… Wade Whipple, ciamajdowaty policjant znany z filmów. Nie będzie lekko.
Filmy o Sonicu nie należą do najbardziej poważnych w historii Hollywood. To po prostu familijne kino przygodowe z tobą humoru i serca, a wszelkie absurdy przełknąć jest o tyle łatwiej, że główny bohater jest antropomorficznym jeżem z innego wymiaru, który nie do końca ogarnia ludzkie zwyczaje i reguły społeczne. Trzyma się to wszystko kupy. W teorii, “Knuckles” powinien działać na podobnej zasadzie, ale jest jeden problem.
Wbrew temu, co może sugerować tytuł, “Knuckles” wcale nie jest o najbardziej rozpoznawalnej kolczatce na świecie. Tak naprawdę, głównym bohaterem jest Wade. To wokół jego marzenia o zostanie mistrzem gry w kręgle kręci się fabuła, to jego rodzina i znajomi robią za postacie drugoplanowe i to jemu poświęcony jest niemal cały finałowy odcinek. Jest to całkiem zrozumiały ruch – w końcu serial nie dałby rady udźwignąć takiej ilości wysokiej jakości efektów wizualnych przez cały czas, nie windując jednocześnie budżetu do rozmiaru pełnometrażowego filmu kinowego. Rzecz w tym, że dobrze byłoby w związku z tym dostosować odpowiednio humor do tego nowego statusu quo.
Knuckles (2024) – recenzja, opinia o serialu [SkyShowtime]. The Wade show featuring Knuckles
W tym właśnie tkwi największy, moim zdaniem, problem serialu. Wade (Adam Pally) jest dorosłym facetem, policjantem, czyimś kumplem. Dlaczego więc zachowuje się jakby miał pięć lat i non stop gada sam do siebie? I to nie chodzi o jakieś tam pojedyncze teksty czy pytania, ale całe długie wypowiedzi, wyjaśnienia i rozważania. Efekt jest taki, że serial sprawia wrażenie nieskończenie bardziej infantylnego, niż filmy, choć nie jest to, oczywiście, wyłącznie zasługa Wade’a.
Cały serial pełen jest postaci, które nawet nie próbują wypaść w jakikolwiek sposób poważnie, zamiast tego zadowalając się poziomem seriali dla najmłodszych – overacting pełną gębą. Miejscami jest to szczerze zabawne, czasami tak złe, że aż śmieszne, ale równie często po prostu… Złe. Tak więc poza Wade’em i Knucklesem (powracający do roli Idris Elba) mamy również jego kolegę z drużyny, dziwoląga przedstawiającego się jako Jack Sinclair, łowca nagród (Julian Barratt), poczciwą, tradycyjnie – żeby nie powiedzieć “stereotypowo” – żydowską mamę (Stockard Channing) i nad wyraz lubiącą chwalić się, że pracuje w FBI siostrę, Wandę (Edi Patterson). Po drugiej stronie barykady mamy natomiast agentów Masona i Willoughby (Kid Cudi i Ellie Taylor), którzy chcą złapać naszego tytułowego bohatera żeby zarobić na nim kupę pieniędzy i… To właściwie wszystko, co o nich wiemy. Byle jak napisane postacie. Na dalszym etapie poznamy jeszcze postać graną przez Rory’egp McCanna (Ogar z “Gry o Tron”), który ma być taką tutejszą wersją doktora Robotnika, ale brakuje mu i siły przebicia i lepszej historii, a na dwa odcinki wpada nawet Cary Elwes, doskonale wykorzystujący niepoważny charakter serialu, aby dostarczyć występ tak niemożliwie przesadzony, zahaczający wręcz o półamatorstwo, że aż idealny.
Knuckles (2024) – recenzja, opinia o serialu [SkyShowtime]. Idris kradnie każdą scenę, w której się pojawia
Najjaśniejszym punktem programu jest jednak Knuckles, wciąż używający przesadnie epickiego języka do opisywania raczej przyziemnych czynności, odznaczający się brutalną szczerością i przeżywający nad wyraz wszystko, co się wokół niego dzieje. Mi i juniorowi w szczególności do gustu przypadł krótki tekst z pierwszego odcinka. “What do you like to do for fun?” pyta Wade, starając się lepiej poznać swojego nowego mistrza i trenera. “Vengeance!” odkrzykuje niemal, cały czas zupełnie poważny Knuckles. Mała rzecz, a cieszy. Z czasem jednak chłopaki rzeczywiście wywrą na siebie nawzajem jakiś tam wpływ – z Wade’a wciąż taki wojownik, jak z koziej dupy trąba, ale zdecydowanie pod koniec jest dużo mniej miękki i nieszkodliwy, niż na początku, podczas gdy Knuckles uczy się być bardziej wyluzowany, cieszyć się drobnymi rzeczami, doceniać nasz świat, jako swój potencjalny, nowy dom. Tak więc można powiedzieć, że już za sam ten fakt, że widz może bez problemu zauważyć i logicznie podążać za progresją wydarzeń, scenarzystom należą się dużo większe brawa, niż tym asom przestworzy, którzy pisali “Akolitę”. Musiałem wbijać szpilę Leslye? Nie. Ale chciałem.
Elementy CGI robią naprawdę dobre wrażenie i oglądając serial na laptopie, naprawdę nie czułem większej różnicy między jakością serialu, a filmów. Ciało Knucklesa pokryte jest wciąż masą oddzielnie animowanych kolców, jego oczka pięknie świecą, kiedy świdruje wzrokiem swoich rozmówców, światło zawsze dobrze odbija się od jego ciała. Jedynym do czego mógłbym się odrobinę przyczepić jest czerwona energia, którą emanuje przy atakach. Same wiązki wyglądają pierwsza klasa, ale wydaje mi się, że nie wpływają w żaden sposób na oświetlenie otoczenia, co może sprawiać, że ich wkomponowanie w obraz nie zawsze działa, jak należy. Same walki też nie są przesadnie zajmujące ani wymyślne, ale spełniają swoje zadanie, a przygrywający w tle “The Warrior” od Patty Smith i zespołu Scandal (nie mylić z ikoną rocka, Patti Smith) sprawia, że nawet mniej ambitne momenty stają się przyjemne i głowa sama się kiwa, buzia sama śmieje, a nóżka tupie wesoło w rytm muzyki.
“Knuckles” mógł być lepszym serialem albo nawet jeszcze lepszym filmem – fabuła to i tak zasadniczo klasyczny film podzielony na odcinki – ale to co dostaliśmy i tak nie jest złe. Wade nie ma w sobie tyle charyzmy co Sonic, Knuckles czy Eggman, ale potrafi być czasami zabawny i ma w sobie bardzo dużo serca, tak przydatnego, kiedy serial atakuje nas jakimś uroczym morałem. Wątek antagonistów mógłby być lepszy, a scenariusz powinien był dużo bardziej skupić się na tytułowym bohaterze, jasne. Nie powiem, żeby serial podobał mi się równie bardzo, jak filmy, ale nie odstaje też od nich aż tak bardzo. Jeśli nasz pod ręką berbecia, który lubi Sonica i spółkę, to czeka was całkiem przyjemny, wspólny seans, z tylko okazjonalnym chowaniem twarzy w dłoniach, bo “jakie to jest żenujące”. Ale bez bombelka, zastanowiłbym się, czy warto do niego podchodzić. To jednak jest produkt dla młodego widza. Takiego bardzo młodego.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS