A A+ A++

– Miałem trzy założenia: jak najwięcej zobaczyć, nie zrobić sobie krzywdy i zmieścić się w czasie – powiedział Karol Królikowski z Rogowa, który w sobotę, 20 minut przed upływem czasu regulaminowego, czyli 170 godzin, ukończył Rowerowy Maraton Wisła 1200. Pokonał trasę wzdłuż rzeki w ciągu tygodnia. Jego licznik pokazał 1309 przejechanych kilometrów.

– Są ludzie, którzy rezygnują ze snu i jadą także nocami, żeby osiągnąć jak najlepszy czas, natomiast ja nie jechałem absolutnie po wynik, nie ścigałem się. Znając swoje możliwości, swój wiek i śledząc wcześniejsze zmagania uczestników, miałem inne założenia – podkreśla maratończyk.

Karol Królikowski ma 51 lat. Mieszka w Rogowie, a pracuje w Starostwie Powiatowym w Żninie, w wydziale ochrony środowiska. Rowerem w sposób bardziej zaawansowany jeździ od 15 lat. Jest wędkarzem, a na ryby też udaje się swoim pojazdem dwukołowym, więc pokonywanie trudnych tras nie jest mu obce. Zawsze kusiły go myśli o takiej podróży. Na studiach zwiedził południową Europę pieszo i korzystając ze stopa. Poznał w ten sposób Słowację, Węgry, Rumunię. 1,5 tygodnia spędził w Karpatach wschodnich nie schodząc z gór. Dotarł aż do Turcji. Ale zawsze przyciągała go rzeka. Były plany, żeby wyruszyć w rejs tratwą, ale kiedy pojawił się Rowerowy Maraton wzdłuż Wisły, to zaczął go obserwować i myśl o starcie kiełkowała w jego głowie. Dwa lata temu planował już wyruszyć, ale wtedy względy zdrowotne mu na to nie pozwoliły. W tym roku nic nie stanęło na przeszkodzie i 29 czerwca o 7.45 w Baraniej Górze ze Schroniska Przysłop wyruszył w pełną przygód drogę.
– Trasa jest wyznaczona przez organizatora wzdłuż najdzikszej rzeki w Europie – mówi Karol Królikowski o Wiśle i tłumaczy, że biegnie ona swoim torem, płynie swoim korytem, nie jest uregulowana, a poskramiana jedynie przez wały. Często tymi wałami właśnie biegnie trasa. Założenie organizatorów jest takie, żeby uczestnicy maratonu jechali jak najbliżej rzeki. Żeby można to było kontrolować, dostają trackery, które pozwalają na kontrolowanie ich lokalizacji. 
Choć w nazwie maratonu jest dystans 1.200 km, Karol Królikowski odnotowuje, że wzdłuż samej Wisły przejechał rowerem jakieś 1.170 km. Pozostałe kilometry “nakręcił” zbaczając z trasy, żeby móc ciekawe miejsca zwiedzić, zobaczyć, gdyż takie było jego założenie. Trasę można w każdym momencie opuścić na nocleg, na zwiedzanie, ale trzeba w to samo miejsce wrócić, żeby kontynuować maraton. Na przykład trasa biegła prawym brzegiem Wisły przy Warszawie. Karol Królikowski i dwaj poznani na trasie koledzy zboczyli, żeby zwiedzić Pałac Kultury i Nauki oraz stare miasto. Musieli wrócić w to samo miejsce, w którym opuścili trasę. Nadrobili jakieś 30 km, ale uznali, że było warto.
W tym rajdzie mieszkańca Rogowa pociągał także urok małych miejscowości oraz środowisko rzeczne.
– Moi dziadkowie mieszkali nad Obrą i wiem, jaka jest specyfika wsi, które ogranicza rzeka. One są takie, jak na końcu świata. Tam nie ma tranzytu. Mosty są przy dużych miastach. Po drodze można było spotkać wolno chodzącą krowę, kozę czy konia – opowiada Karol Królikowski i pokazuje nagranie, na którym mija pasącą się przy trasie krowę. Cała trasa była bardzo zróżnicowana, bo czasem przebiegała asfaltem, czasem polnymi drogami, a czasem przecinała nieskoszoną łąkę. W okolicach Krakowa można było zauważyć, że Polska bardzo się rozwija w zakresie tras rowerowych. Gorzej było w okolicy Warszawy, ale dało się zauważyć, że trwają przygotowania do poprawy infrastruktury. Dalej od Tczewa do Gdańska biegnie bardzo dobra trasa. Jednak organizator założył, że rajd ma się odbywać jak najbliżej rzeki, więc zdarzało się, że mimo iż w okolicy była wygodna ścieżka rowerowa, to trzeba było zboczyć bliżej Wisły.
Była to jednak jednocześnie okazja do tego, żeby zwiedzić ciekawe miejsca, jak choćby Kazimierz Dolny, Sandomierz czy zamek w Gniewie. Przerwy, jakie mieszkaniec Rogowa robił po drodze sprawiały, że na końcu musiał nadrobić czas i mocno nadganiać, dlatego dwa ostatnie dni i noc pokonał jadąc bez przerwy na sen. Dzięki temu udało mu się ukończyć maraton 20 minut przed upływem czasu. Zależało mu na tym, żeby zdobyć medal. Kiedy skończył się czas regulaminowy, meta została zwinięta. Tych, którzy docierali później nikt już nie witał. Nie było dla nich także medalu.
Karol Królikowski przyznaje, że choć w założeniu miała to być jego wyprawa indywidualna, to na trasie nawiązał znajomości. Podkreśla, że ludzie na końcu peletonu, którzy nie mają ciśnienia na wynik, wspierają się nawzajem i pomagają. Uczestnicy rajdu mogą na siebie liczyć. A to ważne, gdyż rajd odbywa się w regule samowystarczalności. Oznacza to, że uczestnicy mogą korzystać tylko z tej infrastruktury, z której mogą korzystać wszyscy. Nocowanie odbywa się po drodze. Problem stanowi także kwestia prądu potrzebnego do naładowania telefonu. Biznesy były na to przygotowane, a ludzie bardzo życzliwi. Zdarzało się, że panie otwierały wcześniej sklepy, żeby uczestnicy mogli zrobić zakupy, a nawet częstowały kawą. Pani w restauracji w Toruniu widząc, że uczestnik rajdu jest przemoczony, przyniosła mu koc, żeby się ogrzał, a inna powiedziała, że nie puści go w dalszą trasę w krótkich spodniach i przyniosła spodnie dresowe swojego szefa. 
– W Kazimierzu, kiedy już podjechałem z mozołem pod górę, okazało się, że zgubiłem płachtę zabezpieczającą telefon i powerbank. Przejeżdżający tamtędy kierowca samochodu zobaczył to i nie pozwolił mi wrócić po nią, tylko cofnął się i przywiózł mi – opowiada Karol Królikowski. – Mam same dobre doświadczenia tego typu. Po takich przeżyciach wraca wiara w ludzi. Jechałem na końcu peletonu, więc spotykałem tych, którzy nie gonią i nie rywalizują, tylko walczą z własnymi słabościami. Wsparcie też z ich strony było niesamowite.
– Wały wiślane między Toruniem a Ostromeckiem to całkowicie dziki teren – wspomina Karol Królikowski. – W Kazimierzu Dolnym trasa biegła mocno pod górę, a w Górach Pieprzowych rower trzeba było wręcz wnosić. Były trudne momenty, w których nie jechało mi się fajnie. 40 km jazdy po wertepach bez cywilizacji to była katorga, ale nie było momentu, w którym zastanawiałem się “co ja tutaj robię”. Pierwsze dwa dni jechałem w upale, było 35 stopni. Jeden dzień przepadywało. Ale tak się zatraciłem w tym rajdzie, że poza kontaktami z rodziną i sprawdzaniem prognozy pogody, zapomniałem o bożym świecie. Czas zniknął.
Choć miała to być wyprawa indywidualna, a jej uczestnikowi zależało na tym, żeby jechać w swoim komforcie i nie musieć się do nikogo dostosowywać, to trzeciego dnia poznał innego uczestnika maratonu – Darka ze Śląska, z którym kontynuował wyprawę aż do samej mety i o którym mówi, że bez niego tego rajdu by nie ukończył.
– Nabawiłem się kontuzji ścięgna Achillesa, ale Darek mi pomógł, nawzajem się na końcu dopingowaliśmy – opowiada Karol Królikowski. – Poza tym okazało się, że jazda w nocy w krzakach jest łatwiejsza w towarzystwie niż samemu.
Choć nie ma jeszcze oficjalnych danych, to Karol Królikowski szacuje, że w rajdzie wzięło udział jakieś 320-350 osób, z których około 100 nie zdołało go ukończyć w regulaminowym czasie. W tegorocznym rajdzie był jedynym z naszego powiatu, który wystartował i ukończył go w czasie. Na liście uczestników znalazł też jedną osobę z Mogilna i jedną z Gniezna, a w którejś z wcześniejszych edycji wystartowali dwaj młodzieńcy z Janowca. 
– Nie wiem, czy to powtórzę. Myślę, że jeśli już, to będzie to inny rajd, być może Pomorska 500. Na pewno będzie to coś w terenie – zapowiedział Karol Królikowski.

Magdalena Kruszka

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułW Częstochowie lato pod żaglem lub z rakietą (zdjęcia)
Następny artykułZ jakich smartfonów korzystają ratownicy GOPR? Niektórzy będą zaskoczeni