I co, znowu będziemy oczerniać Polskę?” – przywitaliśmy się ze śmiechem we wrześniu zeszłego roku. Międzynarodowa misja dziennikarzy badała, jak wygląda rynek medialny w Polsce tuż przed wyborami parlamentarnymi. Opowiadanie o upartyjnionych mediach i zastraszaniu dziennikarzy pozwami jawiło się jako najprostsza rzecz pod słońcem, ale z naszej grupy tylko Łukasz Lipiński przyszedł z laptopem, w którym miał konkretne dane o rynku, cytaty itd. Mówił też najwięcej z nas, choć widać było, że szybko się męczy – chemia robi swoje. Ale nie odpuszczał, jak zawsze.
Od lat wpadaliśmy na siebie przy różnych okazjach, w końcu medialny światek nie jest taki wielki. Nawet jeśli mieliśmy czas, żeby zamienić w biegu tylko kilka słów, zawsze było to jak spotkanie starych kumpli.
Przepracowaliśmy ze sobą ładnych kilka lat w redakcji „Gazety Wyborczej”. I choć przygotowywanie stron gazety do druku, zwłaszcza tuż przed deadline’em, to nie jest praca dla miłośników zen i lotosów na gładkiej tafli jeziora, to przyznam, że nigdy nie widziałem Łukasza w amoku czy choćby poirytowanego. Jak każdy wytrawny redaktor, potrafił planować do przodu, wiedział, jak szybko skrócić tekst czy wypełnić miejsce po materiale, który do druku się nie nadawał. Wszystko szybko, spokojnie i profesjonalnie. Kiedy zostałem redaktorem prowadzącym w dziale gospodarczym, to Łukasz uczył mnie, jak planować wydanie – wszystko działo się na prawdziwej białej tablicy, smaganej po wielekroć kolorowymi markerami i ścierającą je gąbką. To Łukasz przekazał mi informację o awansie na wiceszefa działu. I to naprawdę było jak pasowanie na rycerza. Przynajmniej dla mnie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS