George Miller kręcąc w 1979 roku pierwszego Mad Maxa z Melem Gibsonem raczej nie mógł przewidzieć tego, że ponad 30 lat później znów zasiądzie na stołku reżysera realizując w 2015 roku film „Mad Max: Na drodze Gniewu” z Tomem Hardym. Tym bardziej nie mógł być świadomy tego, że w 2024 nakręci prequel tej historii, obsadzając w głównej roli jedną z najbardziej utalentowanych aktorek młodego pokolenia.
Tytułowa Furiosa to postać doskonale znana fanom uniwersum, wszak wcześniej znakomicie wykreowała ją Charlize Theron odciągając uwagę od gwiazdy poprzedniej części filmu – wspomnianego Toma Hardy’ego. Miller mocno zastanawiał się nad tym, by pozwolić słynnej aktorce ponownie wcielić się w ikoniczną dla niektórych rolę wspierając się przy tym technologią pozwalającą odmłodzić jej postać, ale ostatecznie porzucił ten pomysł stawiając na Anyę Taylor-Joy, gwiazdę netfliksowego „Gambitu królowej”.
Słynny reżyser dużo zaryzykował, zwłaszcza, że po pierwszych zwiastunach angaż Taylor-Joy był raczej odbierany dość chłodno. O Furiosie można napisać jednak wiele, ale na pewno nie to, że Anya nie dała rady. Dała. To jeden z mocniejszych punktów programu, choć zanim widz będzie miał okazję go docenić uleci trochę piasku na pustkowiach.
Furiosa: Saga Mad Max (2024) – recenzja i opinia o filmie [Warner Bros.]. Młoda, gniewna
O ile akcja „Mad Max: Na drodze gniewu” rozgrywała się w ciągu zaledwie 3 dni, w „Furiosie” rozciągnięto ją na blisko 15 lat dzieląc opowieść na kilka rozdziałów. Historia rozpoczyna się od dzieciństwa głównej bohaterki (w tej roli Alyla Browne), która zostaje porwana przez gang motocyklowych dzikusów z zielonej, ukrytej przed światem oazy. Za dzieckiem rusza jej matka (Charlee Fraser), która jednak ostatecznie wpada w sidła szalonego pseudomesjasza i watażki w jednym – Dementusa (Chris Hemsworth).
Anya Taylor-Joy w całym filmie odzywa się naprawdę niewiele, grając głównie niewerbalnie, mimiką twarzy i ruchami ciała. Przejście od młodej Furiosy do dojrzałej, napędzanej zemstą postaci przedstawiono jednak płynnie i ze smakiem, a przemiana dziewczynki w maszynę do zabijania, która musi stawić czoła nie tylko swoim demonom i traumom, ale przede wszystkim przystosować się do życia na pustkowiach, jest po prostu wiarygodna. W czym pomaga również bliska i autentyczna relacja Furiosy z Praetorian Jackiem (Tom Burke), kierowcą ciężarówki zajmującym się dostawami surowców, który pod wieloma względami przypomina samego Mad Maxa.
Furiosa: Saga Mad Max (2024) – recenzja i opinia o filmie [Warner Bros.]. Mesjasz w pelerynie
Na drugim biegunie mamy arcyłotra – Chrisa Hemswortha – z szeleszczącą peleryną, pluszowym misiem i dialogami, które ocierają się o parodię. Jeśli aktor chciał uciec od wizerunku Thora z Marvela, to jego specyficzna poza, długie włosy i komizm nie do końca w tym pomogły. Jest to bez wątpienia postać charyzmatyczna, ale odniosłem wrażenie, że film momentami zbyt mocno idzie w karykaturę. Żeby było jasne, to wszystko w dalszym ciągu funkcjonuje dobrze rozwijając mitologię uniwersum w satysfakcjonujący sposób. To wciąż świat po nuklearnej zagładzie, gdzie ludzie walczą o wodę, jedzenie i benzynę, zrzeszając się w gangi rywalizujące na drodze w akompaniamencie silników V8, ale w przeciwieństwie do „Mad Max: Na drodze Gniewu” jest znacznie bliżej do tego, by przekroczyć granicę autoparodii.
W tle historii pisanej przez Furiosę niemal przez cały film rozgrywa się wojna dwóch tyranów próbujących zapanować nad pustkowiami – wspomnianego Dementusa i młodszej wersji Wiecznego Joe’a (Lachy Hulme), przewodzącego okolicznym psycholom i kolekcjonującego niewiasty w celu spłodzenia czystego potomka. Historia wrzuca przy tym bohaterów w różne klimatyczne miejscówki takie jak uzbrojona w ogromne dźwigi skalista Cytadela, rafineria Gas Town czy fabryka broni – Bullet Farm. I w tych klimatycznych konstrukcjach i pustynnym surrealizmie ponownie można się po prostu rozkochać.
Furiosa: Saga Mad Max (2024) – recenzja i opinia o filmie [Warner Bros.]. W oparach V8
Zwłaszcza, że sceny akcji i liczba pozostawianego na pustkowiach złomu ponownie przeczy zdrowemu rozsądkowi. Kamera pracuje doskonale pokazując widzowi zapierającą dech w piersiach, wysokooktanową rozpierduchę, gdzie widać dokładnie każdą kraksę, eksplozję czy docisk pedału gazu. Realizacja potrafi zachwycić ujęciami kamer i dynamiką, choć muszę szczerze przyznać, że w poprzedniej części montaż był bardziej „brudny”. Momentami jest po prostu zbyt kolorowo, a i częściej widać, że to nie tylko praca kaskaderów i charakterystyczne, poklatkowe przyspieszenie ujęć, ale również efekty CGI, tym razem nieco mniej subtelnie ukrywane. W czym zresztą utwierdzają nas napisy końcowe, w które Miller wcisnął fragmenty scen z „Mad Max: Na drodze gniewu”, wszak historii Furiosy prowadzi nas ostatecznie do wydarzeń, które rozegrały się w filmie z 2015 roku.
Tyle, że to wciąż jeden z tych filmów, który będziesz chciał obejrzeć jeszcze raz dla tej ogromnej cysterny, która przedzierając się przez piaszczyste doliny śmierci, będzie musiała stawić czoła zmotoryzowanym oddziałom uzbrojonych w granaty, spadochrony (nawet nie pytajcie) czy Monster Trucki. A to wszystko napędzane znakomitymi zdjęciami i ścieżką dźwiękową Toma Holkenborga. Przy czym warto zauważyć, że twórcy filmu przesunęli kolejny raz granicę w kwestii brutalności. Jest bardziej dosadnie, krwisto, bezkompromisowo, jakby Miller chciał jeszcze mocniej podkreślić, że pustkowia to piaskownica nie znająca słowa „litość” i nie biorąca jeńców.
Po seansie miałem ochotę odpalić jeszcze raz Mad Maxa od Avalanche Studios i metaforycznie napełnić płuca spalinami. George Miller znów dowiózł prezentując nieszablonową wizję świata, która niezmiennie fascynuje. Nawet jeśli motywy rodem z Tolkiena to bardzo ryzykowne i graniczące z przesadą decyzje koncepcyjce. Niemniej jednak sporo w tym baku jeszcze paliwa i liczę na to, że na „Furiosie” nasza przygoda z pustkowiami się nie skończy.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS