Sędzia Ewa Ważny wchodzi na wielką salę w klinice intensywnej terapii. Wszędzie leżą nieprzytomni i zaintubowani pacjenci. Niektórzy po wypadkach, inni po wylewach. Czekają, aż sądy wydadzą zgody na zabiegi i operacje. Uwagę prawniczki przyciąga osiemnastoletni chłopak, bo przypomina jej syna. Ordynator oddziału mówi, że pacjent śpieszył się na trening koszykówki. Gdy wybiegał z autobusu, uderzył w niego samochód osobowy. Teraz jest po operacji, w stanie ciężkim.
Po obu stronach łóżka chłopaka siedzą zapłakani rodzice i trzymają go za ręce. Nic więcej nie są w stanie zrobić. Nie mogą podpisać lekarzom zgody na wyjęcie synowi rurki do tracheotomii. Choć wiedzą, że jeśli ta będzie zbyt długo pozostawała w jego ciele, może wywołać zapalenie, a to z kolei w jego stanie może nawet doprowadzić do zagrożenia życia.
Na filmach w takich sytuacjach rodzina chorego podpisuje papiery, a lekarze natychmiast przystępują do działania, np. amputują nogi i operują serca. W polskiej rzeczywistości jest inaczej, gdy pełnoletni pacjent jest nieprzytomny, a nie został prawnie ubezwłasnowolniony, to rodzina nie może za niego decydować. Lekarze też nie, chyba że jest ryzyko utraty życia, ciężkiego uszkodzenia ciała lub poważnego rozstroju zdrowia. Jeśli bezpośredniego ryzyka nie ma w danym momencie, doktorzy mają związane ręce. Muszą prosić sąd o zgodę. A do czasu jej wydania stan pacjenta może się pogarszać; czasem nawet niebezpiecznie zbliżyć do granicy, za którą życie zawiśnie na włosku.
Widok nieprzytomnego osiemnastolatka oraz innych chorych, którzy leżeli z nim w klinice, poruszył Ewę Ważny i mocno zapadł jej w pamięci. Teraz opisuje tę scenę na szkoleniach dla innych sędziów. Uczula, by w takich sprawach decydowali niezwłocznie. – Bo każdy dzień ma istotne znaczenie dla życia i zdrowia pacjenta – podkreśla sędzia Sądu Okręgowego w Gdańsku i prezeska Stowarzyszenia Sędziów Rodzinnych w Polsce.
Zgodę na wyjęcie rurki do tracheotomii niektórzy sędziowie wydają w pół godziny. Ale jak w podobnym czasie zdecydować o operacji serca u niemowlaka, której może nie przeżyć? Zwłaszcza że nawet jego rodzice nie umieją w tej sprawie się porozumieć. Albo jak szybko pozwolić na amputację pacjentce nogi, gdy jej córka mówi, że mama by tego chciała? – To jest potwornie obciążające. Pamiętam swoją pierwszą decyzję o obcięciu komuś nogi. Przeżywałem ją naprawdę długo. Postawiłem się w roli tego pacjenta: nagle budzę się i nie mam nogi. Pytam, co się stało? Kto na to pozwolił? Dlaczego nikt tej decyzji nie zakwestionował? Dlaczego sędzia nie uznał, że może się pomylić? – wspomina Tomasz Błaszkiewicz z Sądu Rejonowego w Sulęcinie.
Sędziowie pytają, dlaczego w takich sprawach mogą dowolnie decydować, skoro nie mają wykształcenia medycznego. Mimo to ich decyzje bywają de facto nieodwołalne.
“Na medycynie po prostu się nie znam”
W 2022 roku do polskich sądów wpłynęło prawie 14 tys. wniosków szpitali o zgodę na różne zabiegi medyczne, a w 2023 roku było ich już 17 tys. – wynika z danych, które przekazało mi Ministerstwo Sprawiedliwości. Aby zobaczyć, jak to wygląda w tzw. terenie, kontaktuję się z sędzią Katarzyną Piotrowską z Sądu Rejonowego Gdańsk-Południe. W ostatnich dwóch latach ona i jej koleżanki miały aż 3,5 tys. takich spraw, co oznacza, że na każdy miesiąc przypadło ich ok. 150.
Zazwyczaj szpitale chcą zgody na proste zabiegi, które jednak mogą być ryzykowne dla pacjentów. Chodzi przede wszystkim o wyciągnięcie rurki do tracheotomii i umieszczenie w żołądkach sond, które umożliwiają żywienie dojelitowe (PEG). Ale nie brakuje bardziej skomplikowanych przypadków medycznych, jak operacje serca i amputacje nóg. Zdarzają się też wnioski o zgodę na cesarskie cięcie u niepełnoletnich dziewczyn.
Dlaczego dorośli pacjenci nie mogą decydować o sobie? Bo np. po wypadku zostali wprowadzeni w śpiączkę farmakologiczną. Niektórzy mają zespół otępienny czy chorobę Alzheimera, więc kontakt z nimi jest ograniczony. Dzieci czekają na decyzje sądów, bo ich rodzice wyjechali lub są w cugu alkoholowym. Bywa też, że niepełnosprawny intelektualnie syn czy córka przekroczyli 18. rok życia, a rodzice nie zadbali o to, by ich w sądzie ubezwłasnowolnić – nie mają więc opiekunów prawnych. A niekiedy po prostu ojciec i matka nie mogą się dogadać ws. leczenia swoich dzieci.
Katarzynie Piotrowskiej najgłębiej zapadła w pamięci sprawa niemowlaka, który urodził się z wadą serca. Jedni kardiochirurdzy zalecili operację, a inni uznali, że trzeba z nią poczekać, bo na razie jest zbyt ryzykowna. Matka chłopca posłuchała pierwszych lekarzy, a ojciec drugich i nie zgodził się na krojenie mu syna. Czas upływał, dlatego szpital zaalarmował sąd. Z wniosku, który trafił na biurko Piotrowskiej, wynikało, że operację trzeba przeprowadzić między szóstym a siódmym miesiącem życia dziecka. Tymczasem niemowlak miał już pół roku. Okienko na podjęcie decyzji nie było więc wielkie, zwłaszcza że dla sędzi nie była to sprawa prosta. – Przeczytałam, że to “wada serca pod postacią zespółu Fallota” i konieczny jest “zabieg plastyki drogi odpływu prawej komory”, dzięki czemu będzie można później “przeprowadzić korektę całkowitą wady serca” – tłumaczy.
– Nic z tego nie zrozumiałem, a pani? – dopytuję.
– Też nie. Dlatego w takich sprawach zwykle mam mnóstwo wątpliwości, zwłaszcza że rozsądzam je zza biurka. Nie mam studiów medycznych, tylko podyplomowe z psychologii. Na medycynie po prostu się nie znam. Jeśli lekarze są mili, to napiszą wniosek “po ludzku”, żebym zrozumiała. A jak nie, to decyduję trochę intuicyjnie – przyznaje moja rozmówczyni.
“Wahałam się i miałam duszę na ramieniu”
Oczywiście, nie tylko intuicyjnie. W takich sytuacjach sędzia Piotrowska powołuje biegłych i zleca im ekspertyzę. Albo dociska lekarzy, którzy chcą zgody na zabieg, by szczegółowo jej wyjaśnili: dlaczego ich zdaniem jest konieczny, czym grozi pacjentowi i czy są alternatywne metody leczenia. A jeśli twierdzą, że bez operacji chory może umrzeć, to z jakiego powodu nie zwołują konsylium i sami nie podejmują decyzji. Mogą to zrobić, gdy życie pacjenta jest zagrożone.
– Dostałam opinię kardiochirurgów, w której przeczytałam, że odwlekanie operacji pogarsza rokowania chłopca. Wahałam się i miałam duszę na ramieniu, bo jakby to dzieciątko nie przeżyło… To było dla mnie mocno obciążające. Wiedziałam, że moje postanowienie, choć nieprawomocne, będzie natychmiastowo wykonalne. Zaraz po jego wydaniu lekarze mogli zawieźć chłopca na stół operacyjny – wspomina sędzia.
– Jak to, ojciec dziecka nie mógł się odwołać od pani postanowienia? – pytam.
– Mógł i to zrobił, bo w końcu wydałam zgodę na operację. Gdy to robiłam, byłam już przekonana, że postąpiłam słusznie. Ale kiedy ojciec dziecka złożył apelację, znów nabrałam wątpliwości. Tym razem zastanawiałam się, czy nie przesadziłam z ingerencją w prawa rodzicielskie i możliwość decydowania o swoim synu. Gdy orzekam np. w kwestii kontaktów rodziców z dzieckiem, to wiem, że podczas apelacji inny sędzia – może mądrzejszy ode mnie – jeszcze raz przyjrzy się sprawie i ewentualnie cofnie moją pomyłkę. A gdy decyduję o zabiegach medycznych, to apelacja jest iluzoryczna, bo to proces, który trwa kilka miesięcy. W omawianej sprawie zakończył się, gdy chłopiec już dawno był po zabiegu, zresztą udanym. Apelacja ojca została oddalona – wspomina.
– A gdyby sąd wyższej instancji przyznał ojcu rację? – dociekam.
– Wtedy mężczyzna mógłby ubiegać się o odszkodowanie od Skarbu Państwa. To nie zmienia faktu, że przepisy są źle skonstruowane i nie chronią rodzica, który nie zgadza się z orzeczeniem sądu – tłumaczy Katarzyna Piotrowska i ma na myśli art. 34 Ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty.
“Wolała umrzeć z dwiema nogami”
Sędzia Tomasz Błaszkiewicz nazywa te przepisy mgłą, w której błądzą on i jego koledzy. Prawo bowiem nie precyzuje, kto ma reprezentować leżącego np. w śpiączce pacjenta. Zazwyczaj nikt tego nie robi. – W 99 proc. przypadków decydujemy o osobach nieprzytomnych. Wydajemy zgody na zabiegi medyczne i przyjmujemy fikcję, że ci pacjenci zapoznali się z naszymi postanowieniami oraz tym, że mogą je zaskarżyć. Niby jak mają to zrobić? Prawda jest taka, że podejmujemy decyzje i de facto są one ostateczne – podkreśla sędzia Sądu Rejonowego w Sulęcinie.
Mój rozmówca zawsze wyznacza kuratora spośród rodziny pacjenta. Może być nim mąż, matka czy syn. Przed sądem mają opowiedzieć, czego życzyłby sobie ich bliski, gdyby był świadomy. – Podam przykład: kiedyś trafił do mojej koleżanki sędzi wniosek ze szpitala o to, żeby obciąć starszej kobiecie nogę, bo ta gniła. Pani była w śpiączce, więc wyznaczono jej wnuka na kuratora. Powiedział, że babcia już wcześniej nie życzyła sobie amputacji. Wolała umrzeć z dwiema nogami. Nie wydano zgody na operację. Później ta sytuacja powtarzała się jeszcze kilkukrotnie, bo kobieta się wybudzała, odmawiała amputacji, a potem znów zapadała w śpiączkę i szpital pisał do sądu kolejny wniosek. W końcu lekarze sami zdecydowali, że utną jej nogę, bo było już bezpośrednie zagrożenie życia – wspomina Tomasz Błaszkiewicz.
Katarzyna Piotrowska dodaje, że lekarze czasem dopuszczają się manipulacji. Kiedyś jej koleżanka sędzia rozpatrywała wniosek, w którym szpital domagał się zgody na amputację nogi u 40-letniej kobiety. Napisano, że choruje na cukrzycę i jest w śpiączce farmakologicznej. – Koleżanka zażądała całej dokumentacji medycznej i okazało się, że gdy pacjentka trafiła na oddział, to była jeszcze przytomna. Nie zgodziła się na amputację. Niejasne były przesłanki, dla których wprowadzono ją w śpiączkę. Sędzia zwołała rozprawę i wezwała członków najbliższej rodziny chorej. Potwierdzili, że ta nie chciała ucięcia nogi. Wyszło na to, że lekarze celowo ją uśpili, by móc oględnie napisać we wniosku do sądu: “Pacjentka bez świadomości, konieczna amputacja”. Kuriozalna sytuacja. Oczywiście sędzia nie wydała zgody na operację – opisuje moja rozmówczyni.
Według Tomasza Błaszkiewicza nieliczenie się z wolą pacjenta to zabawa w boga. A sprzyjają jej mgliste przepisy. Nie określają, w jaki sposób zadbać o interes nieprzytomnego chorego. Nie nakazują sędziemu powoływać kuratorów ani nawet biegłych. Dają mu możliwość dowolnego decydowania zza biurka o zdrowiu i życiu człowieka. – A przecież jeśli ktoś nie chce, to nie ma obowiązku żyć i powinniśmy uszanować jego decyzję. Co jest racjonalne dla lekarza, nie zawsze jest takim dla pacjenta. Argumenty medyczne nie są jedynymi, które sędzia powinien rozpatrzyć – podkreśla sędzia.
“Jak mam decydować zza biurka, czy on ma żyć bez nogi?”
Katarzyna Piotrowska przypomina sobie sprawę pacjenta, który odmówił poddania się amputacji. Był dorosły, przytomny i miał pełną zdolność prawną do decydowania o sobie. – Ale wolał jak najdłużej żyć ze stopą cukrzycową. Był świadomy, że jeśli do jej amputacji zaraz nie dojdzie, to za jakiś czas może stracić całą nogę albo nawet dostać sepsy. Lekarze uznali, że nie miał zdolności rozeznania się we własnej sytuacji i sobie zagrażał. Zgłosili sprawę do sądu. Pomyślałam, że pojadę do szpitala, usiądę przy łóżku pacjenta i go wysłucham. Bo jak mam decydować zza biurka, czy on ma żyć bez nogi? A może nie chce tak żyć? Może wybiera sześć miesięcy życia z dwiema nogami zamiast pięciu lat bez jednej? Dlaczego mam nie uszanować jego woli? Mnożyłam pytania, bo byłam przejęta tą sprawą – przyznaje sędzia.
Zanim jednak zdążyła odwiedzić pacjenta, lekarze zdecydowali o amputacji. Bo wdarło się zakażenie i wystąpiło ryzyko sepsy. – To zresztą często tak się kończy: zanim wydam postanowienie, lekarze robią swoje, bo uznają, że już jest zagrożenie życia – przyznaje.
Sędzia Piotrowska stara się poznać wolę pacjenta, ale nie zgadza się, że zawsze trzeba wyznaczać bliskich pacjenta na kuratorów. – Nie wyobrażam sobie tego robić, gdy mam 30 takich medycznych spraw, a do tego 400 innych i ciągle wpływają kolejne. W ich zalewie nie jestem w stanie zawsze zwołać wokandy ani szukać kuratorów. Zwłaszcza że często liczy się czas. A jeśli nie mam telefonu ani maila do bliskich pacjenta, to trzeba wysłać wezwanie pocztą. Jak adresaci je od razu odbiorą, to w porządku, ale niekiedy awizo wydłuża wszystko. Wyznaczenie rozprawy to kwestia dwóch tygodni. Bywa, że chory nie może tyle czekać – podkreśla sędzia.
“To jest główny cel tego wszystkiego”
Dyrekcje szpitali, z którymi rozmawiałem, są zadowolone z tego systemu wydawania zgód przez sądy. – U nas to działa sprawnie. Miesięcznie wysyłamy ok. 80 wniosków, a sąd odpowiada szybko. Głównie prosimy o zgody na wprowadzenie u pacjentów żywienia dojelitowego (PEG), a także o umieszczenie starszych i obłożnie chorych w zakładach opiekuńczo-leczniczych. Zgoda sądu to też rodzaj potwierdzenia i wzmocnienia decyzji naszych lekarzy. Szczególnie w sytuacji, gdy bliscy pacjentów coraz częściej je podważają. Sami pacjenci są bardziej świadomi swoich praw i o nie walczą. Orzeczenia sądu dają nam więc również takie poczucie bezpieczeństwa – mówi Anna Owczarek, dyrektor biura zarządu spółki, która jest właścicielem Szpitala im. M. Kopernika w Gdańsku.
Z kolei dr Paweł Kabata uważa, że występowanie do sądów o zgody na zabiegi jest dla lekarzy niezwykle uciążliwe. – To wymaga pisania wniosków, wysyłania ich, potem uzupełniania i oczekiwania na zgodę, co niepotrzebnie zabiera nam czas. A przecież i tak zespół lekarski wie, że jego decyzje medyczne są konieczne. Moim zdaniem ta procedura jest niepotrzebna – stwierdza.
– A może dla szpitali jest wygodna? – pytam.
– Oczywiście. Myślę, że potrzebują podkładki prawnej na wypadek, gdyby ktoś chciał zakwestionować decyzje lekarzy. To jest główny cel tego wszystkiego. Ale uważam, że nie ma potrzeby angażowania w to sądów – podkreśla specjalista chirurgii ogólnej i onkologicznej oraz żywienia klinicznego.
Katarzyna Piotrowska zauważa, że w polskich sądach przybywa spraw dotyczących błędów w sztuce lekarskiej. Dlatego coraz więcej szpitali zatrudnia prawników, którzy mają je chronić przed pozwami. – Oni pewnie wyczulają lekarzy: jeśli możecie, to zwlekajcie z tymi inwazyjnymi zabiegami u nieświadomych pacjentów i bierzcie zgodę z sądu, żeby potem szpital nie został pozwany o odszkodowanie – mówi sędzia.
– Jedyną zaletą obowiązującego prawa jest to, że zapewnia bezpieczeństwo. Ale nie pacjentom, tylko szpitalom i lekarzom – uważa dr hab. Magda Wiśniewska, która zna opisywany problem z trzech stron. Jest bowiem lekarką, dyrektor medyczną Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego nr 2 w Szczecinie i szefową Rady Ekspertów Naczelnej Izby Lekarskiej. – Lekarze obawiają się przeprowadzania takich zabiegów bez zgody sądu. W sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia pacjenta oczywiście działamy, ale nawet wtedy mamy z tyłu głowy myśl, że chory lub jego rodzina mogą nas potem pozwać. Część z nich nie docenia faktu, że uratowaliśmy życie, i oskarża nas o błędy medyczne – opisuje.
– Które się zdarzają – wtrącam.
– Jasne, że tak, ale na pewno nie w takiej skali, jak myślą pacjenci i ich prawnicy. Medycyna nie jest nauką ścisłą. Tutaj każdy inwazyjny zabieg może wywołać skutki niepożądane i powikłania, które zaczyna się traktować jako błędy medyczne. Nawet gdy już do nich dochodzi, to obowiązujące prawo nie chroni przed nimi pacjenta. To tylko przerzucanie się odpowiedzialnością. Szpital obarcza nią biednego sędziego. Ten nie chce być taki biedny, więc powołuje biegłego i na niego zrzuca odpowiedzialność. Z kolei biegły ocenia stan pacjenta zza biurka, czyli na podstawie dokumentacji medycznej, w której nie da się opisać wszystkich niuansów sytuacji klinicznej pacjenta. Zna je tylko lekarz prowadzący. Więc jak ta procedura ma chronić pacjenta? – pyta retorycznie lekarka.
“Nie wiemy, czy nie skończy się to śmiercią pacjenta”
Katarzyna Piotrowska zna scenę z kliniki intensywnej terapii, którą – za sędzią Ewą Ważny – opisałem na początku tego tekstu. – Gdy usłyszałam to na szkoleniu, byłam przejęta. Do dzisiaj to sobie wyobrażam: sala pełna nieprzytomnych pacjentów, którzy czekają na decyzje sądów. Dlatego staram się jak najszybciej wydawać orzeczenia. W sprawach prostych jeszcze tego samego dnia. A już, broń Boże, nie zostawiam ich na weekend. Potrzebują tego nie tylko chorzy, których moje decyzje bezpośrednio dotyczą. Ale również pacjenci, którym tamci zajmują miejsce na oddziałach – tłumaczy sędzia Piotrowska i zastrzega, że nie wszyscy jej koledzy działają szybko.
Potwierdza to dr hab. Magda Wiśniewska, której zdarzało się czekać nawet kilka tygodni, zanim sąd zgodził się na zabieg u pacjenta. – A wszystko, co opóźnia proces leczenia, może prowadzić do zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Co prawda, gdy ono już wystąpi, możemy sami decydować o zabiegach, ale to nie jest sytuacja czarno-biała, tylko w odcieniach szarości. Można w nich przekroczyć cienką linię i wtedy nie wiemy, czy nie skończy się to śmiercią pacjenta – tłumaczy.
– Były już takie sytuacje? – pytam.
– Byli pacjenci, którzy czekali na założenie rurki tracheotomijnej lub odżywiania dojelitowego i zmarli z powodu chorób towarzyszących. Tutaj znowu są odcienie szarości. Nie wiemy, czy i w jakim stopniu oczekiwanie na zgodę sądu dot. przeprowadzenia prostego zabiegu przyczyniło się do pogorszenia ich stanu, a w konsekwencji do śmierci – mówi dyrektor medyczna Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego nr 2 w Szczecinie.
“Rola nieomylnego boga mnie uwiera”
Według Katarzyny Piotrowskiej to kuriozalne, że w takich sprawach decydują sądy. Jej zdaniem mogłyby to robić konsylia złożone z lekarzy o różnych specjalizacjach. – Gdyby było ich np. pięciu, to jeden drugiego by przekonał, a jeśli nie, to zdecydowałaby większość. Nie dość, że odbywałoby się to szybciej, to jeszcze z większą korzyścią dla zdrowia pacjenta – stwierdza.
– Chyba nie zawsze. Sama pani podała przykłady lekarzy, którzy forsują swoje decyzje, nie licząc się z wolą chorych – zauważam.
– A myśli pan, że sędziowie są nieomylni? Jak pan to widzi? Taki sędzia jak ja, lat 50, bez wiedzy medycznej, powinien decydować, czy komuś obciąć stopę cukrzycową? Albo czy powinnam orzekać o tym, czy operacja na sercu niemowlaka jest konieczna? – zastanawia się na głos.
Dr hab. Magda Wiśniewska przyznaje, że zmroził ją opisany przez sędzię przypadek manipulacji lekarzy, którzy mieli uśpić pacjentkę, by zdobyć zgodę sądu na amputację jej nogi. – To jest kryminał! Na takie postępowanie lekarzy nie ma mojej zgody. Myślę, że nie doszłoby do tego, gdyby decyzję o operacji podejmowało konsylium złożone z doświadczonych lekarzy różnych specjalności. A także z prawnika, który sprawdziłby, czy wszystkie procedury zostały dopełnione. Moim zdaniem to idealne rozwiązanie. Uprościłoby i skróciłoby cały proces decydowania o leczeniu, ale też wykluczyłoby ewentualne nadużycia lekarzy. To oczywiście naraziłoby szpital na pozwy o błędy medyczne, ale dla pacjentów byłoby to zdecydowanie lepsze – ocenia szefowa Rady Ekspertów Naczelnej Izby Lekarskiej.
Tomasz Błaszkiewicz dodaje, że jeśli ma już zostać po staremu, to trzeba jasno określić w prawie, co i kiedy może robić jako sędzia, by uwzględnić wolę pacjenta. – Jeżeli mam decydować, to nie mogę znać tylko stanowiska lekarzy, którzy np. zalecają amputację. To nie oni będą żyć bez tej nogi, tylko pacjent. Na razie w tych postępowaniach nie ma nikogo, kto wątpi i może być na kontrze do mnie. Najbardziej boję się tego, że zazwyczaj nikt nie jest w stanie skontrolować moich decyzji. Rola nieomylnego boga mnie uwiera. Wchodzenie w nią jest dla mnie potwornym obciążeniem – podkreśla prawnik.
– Robię to, do czego zobowiązuje mnie prawo i serce. Ale nie czuję się w tym dobrze – podsumowuje Katarzyna Piotrowska z Sądu Rejonowego Gdańsk-Południe.
Współpraca: Michał Janczura
Chcesz zgłosić temat, opowiedzieć swoją historię? Napisz do autora: [email protected]
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS