W Ukrainie słychać eksplozje bomb i pocisków rakietowych, a w polskiej bazie lotnictwa taktycznego zaczyna wyć syrena. Dyżurni piloci F-16 zrywają się z miejsc, biegną do hangaru, po czym błyskawicznie uruchamiają myśliwce. – Startujemy. Jeżeli sytuacja byłaby poważna, to dostalibyśmy zgodę na złamanie zakazu przekraczania prędkości dźwięku poniżej określonej wysokości. Zrobilibyśmy wielki hałas, ale musielibyśmy dolecieć bardzo szybko do celu. To kwestia bezpieczeństwa narodowego – opisywał w naszym poprzednim tekście ppłk. rezerwy Marcin Modrzewski, jeden z najbardziej doświadczonych polskich pilotów F-16. O tym, co stałoby się, gdyby rosyjski myśliwiec wleciał w polską przestrzeń powietrzną i nie dał się przechwycić naszym F-16, przeczytasz tutaj:
Skąd jednak w bazie F-16 wiedzą, że podczas nalotu Putina na Ukrainę pojawiło się zagrożenie dla Polski? Sytuację w powietrzu obu krajów stale monitorują systemy NATO. Jeśli więc np. rosyjskie myśliwce zaczęłyby zbliżać się do naszej granicy, powinny od razu zostać wykryte przez naziemne stacje radiolokacyjne i radary w samolotach AWACS.
Pierwszy taki statek powietrzny Polska ma od środy 7 marca, o czym poinformowała Agencja Uzbrojenia. To używany Saab 340 AEW ze Szwecji. Używany, bo szybko dostępny. Zakup dwóch takich maszyn ogłosił szef MON Mariusz Błaszczak w maju ubiegłego roku – niedługo po wybuchu afery dotyczącej rosyjskiej rakiety, która mogła przenosić głowicę atomową. Przeleciała 400 km nad terytorium Polski i spadła pod Bydgoszczą. Prawdopodobnie “zgubiła się” podczas ostrzału Ukrainy. Przez cztery miesiące leżała w lesie, a służby jej nie zauważyły.
Co zauważa AWACS? – Wystrzelone rakiety, nadlatujące myśliwce i bombowce, płynące okręty wojenne – mówi kpt. Norbert Bąk, były nawigator Boeinga E-3 Sentry, który również jest samolotem wczesnego ostrzegania. Mój rozmówca służył w bazie NATO w Geilenkirchen i często wtedy latał AWACS-em nad Polską. W tej opowieści zabierze mnie na jego pokład.
AWACS odkrywa planszę, na której jest przeciwnik
“On station” – mówi dowódca misji, gdy AWACS dociera do wyznaczonego celu lotu. Może wtedy zawisnąć we wschodniej Polsce i “zaglądać” kilkaset kilometrów w głąb Ukrainy. Zazwyczaj lata po okręgu albo robi ósemki, tyle że mają one rozpiętość kilkudziesięciu kilometrów. W przeciwieństwie do F-16 nie podrywa się do lotu, gdy pojawia się zagrożenie. To on ma je wykrywać. Zresztą to ważący wiele ton kolos, który nie byłby w stanie szybko dotrzeć do wyznaczonego miejsca na niebie. – W czasie kryzysu AWACS-y dyżurują w powietrzu przez 24 godziny na dobę. Po prostu się zmieniają: jeden startuje, a drugi ląduje – mówi kpt Bąk.
AWACS wychwytuje ruch w powietrzu, na ziemi i na wodzie. Widzi więc nie tylko rosyjskie rakiety, myśliwce i okręty, ale też pociągi, a nawet samochody. Wyłapuje je radar, który jest umieszczony w wielkim dysku na samolocie. – Dodatkowo sensory z boku kadłuba wykrywają promieniowanie elektromagnetyczne, które emitują wszelkie radary, np. myśliwców czy niektórych wyrzutni rakietowych. Wszystko to tworzy całościowy obraz zagrożeń. Odkrywa nam planszę, na której przeciwnik rozmieścił swoje siły. Także te, które chce ukryć – tłumaczy.
Oprogramowanie AWACS analizuje prędkości i rozmiary poruszających się w dole obiektów. Odróżnia więc cywilny samolot od bojowego, a tym bardziej od pociągu czy samochodu. Przefiltrowane w ten sposób informacje natychmiast trafiają do dowództwa armii, jednostek obsługujących wyrzutnie rakietowe i myśliwce F-16.
– Ten system można nazwać chmurą danych. Wszyscy, którzy mają do niej dostęp, widzą zagrożenia w czasie rzeczywistym. AWACS to oczy armii. Oczywiście niejedyne, bo są jeszcze naziemne stacje radiolokacyjne i inne źródła danych. Ale największą zaletą AWACS pozostaje to, że jest w stanie wykrywać cele lecące nisko nad ziemią, czyli np. pociski manewrujące. Nie mogą tego zrobić radary naziemne, bo gdy nadlatują z daleka, to horyzont radiolokacyjny im je zasłania – wyjaśnia mój rozmówca.
Jak dodaje, AWACS to nie tylko system wczesnego ostrzegania, ale także dowodzenia. Na pokładzie jest sekcja weapons controllers, która w czasie wojny prowadzi walkę powietrzną. Myśliwcom, a niekiedy wyrzutniom rakiet wyznacza cele do zniszczenia. – Jak w grze strategicznej: kieruje działaniami różnych jednostek, których mają zniszczyć przeciwnika – mówi nawigator.
AWACS. Morderczy lot
Tankowiec powietrzny leci naprzeciwko AWACS-a. Gdy się zbliżają, samolot wczesnego ostrzegania wymija “podniebną cysternę”, zawraca i zachodzi ją od tyłu. Ta wypuszcza przewód paliwowy. Do odległości jednej mili morskiej (1,8 km) nawigator nakierowuje maszynę na to “żądło”. – Główną trudnością w tym zadaniu jest zgranie prędkości obu statków powietrznych na wysokości kilku kilometrów nad ziemią. Tym bardziej, że AWACS reaguje z opóźnieniem na każdą decyzję o przyspieszeniu. To koronkowa robota – mówi były nawigator Norbert Bąk.
Gdy już udaje się podłączyć samolot do przewodu, tankowanie trwa ok. 15 minut. W tym czasie przetaczana jest gigantyczna ilość paliwa, czyli ok. 20-30 ton. Wystarcza na dodatkowych kilka godzin lotu. Można tę czynność powtarzać i wisieć w powietrzu prawie dobę. Tak było po zamachu na World Trade Center, kiedy AWACS latał nad Nowym Jorkiem aż 22 godziny. “Wypatrywał”, czy nie nadlatuje kolejny przejęty przez terrorystów samolot. Dla załogi taka długa misja jest mordercza.
– Co prawda, na pokładzie można usiąść w fotelu, a nawet się przespać. Jest też kuchnia z lodówką i piekarnikiem, więc można coś zjeść. Ale tak czy owak już po kilku godzinach pracy na wysokości nawet 10 tys. metrów człowieka dopada zmęczenie. A co dopiero, gdy taka misja trwa prawie całą dobę – tłumaczy.
W AWACS pracuje tłum ludzi, czyli od 16 do 34 osób. Każdy ma swoją wytrzymałość i odpowiedzialność. W kokpicie są dwaj piloci, inżynier pokładowy i do niedawna był jeszcze nawigator, którego teraz zastąpiły unowocześnione systemy i drugi pilot. Załoga kokpitu odpowiada za start, przebieg lotu i lądowanie. Jednak misją dowodzi nie pilot, tylko tactical director, który jest z tyłu samolotu. Kieruje sekcją surveillance, czyli operatorami, którzy rozpoznają sytuację w powietrzu, na lądzie i na wodzie, także w środowisku walki. Dalej jest sekcja passive controllers, która nadzoruje system do wykrywania promieniowania elektromagnetycznego radarów. Są jeszcze wspomniani wcześniej weapons controllers, którzy prowadzą walkę powietrzną.
– Jako nawigator pilnowałem trasy lotu. Start i lądowanie to było zadanie pilotów, a wszystko, co pomiędzy pozostawało moim utrapieniem. Często zdarzały się zwroty akcji. Przez kilka tygodni planowaliśmy lot np. nad Anglię, a godzinę po starcie okazywało się, że musimy dotrzeć do Polski, bo tutaj trzeba było się przyjrzeć pewnym obiektom. Czyli zadanie zmieniało się diametralnie i musiałem się dostosować. Niekiedy czas lotu bardzo się wydłużał. Bywało, że planowałem wieczór w domu, bo miałem przed sobą tylko kilkugodzinny przelot nad Europą, a okazywało się, że muszę wylądować na innym kontynencie – wspomina mój rozmówca.
Ukraińcy “strzelają w oczy” Putina
AWACS nie ma uzbrojenia. Gdy więc znajdzie się w zasięgu pocisków wroga, może zostać zestrzelony. Pokazują to doniesienia z Ukrainy. Pod koniec lutego dowódca tamtejszych sił powietrznych – gen. Mykoła Ołeszczuk – potwierdził strącenie samolotu A-50, który jest rosyjską wersją AWACS. Kilka tygodni wcześniej Ukraińcy też zestrzelili taką maszynę. Według Kyryła Budanowa – szefa Głównego Zarządu Wywiadu Ministerstwa Obrony Ukrainy – armii Putina pozostało sześć samolotów A-50. Jak dodał Budanow, jeśli uda się wyeliminować jeszcze jeden, to Rosja straci możliwość ciągłego obserwowania Ukrainy.
Media donoszą, że Ukraińcy “strzelają w oczy” Putina, bo przygotowują się na dostawy F-16 z Zachodu, które mają stanąć do walki także z rosyjskimi myśliwcami. – AWACS “widzą” na tak dużą odległość również dlatego, że latają wysoko. Rosyjskich myśliwców też to dotyczy: im są wyżej, tym mają większe pole widzenia. Ale wtedy są bardziej narażone na działanie obrony przeciwlotniczej. Mogą więc chcieć lecieć niżej, tylko że wtedy “ślepną”. Zdają się na AWACS-y. A jeśli nie będą mogły na nie liczyć, staną się łatwiejszym celem dla F-16 – tłumaczy kpt. Norbert Bąk.
Jak dodaje, AWACS-y są też “routerami” dla myśliwców. W czasie rzeczywistym pośredniczą w przekazywaniu danych pomiędzy ośrodkami dowodzenia a różnymi jednostkami bojowymi. Daje to przewagę nad przeciwnikiem. Jeśli “routerów” zabraknie, przewaga szybko stopnieje.
Cel: namierzyć i zatopić okręt podwodny
Norbert Bąk nie żałuje, że nie będzie nawigował pierwszego polskiego AWACS-a. Mówi, że teraz robi coś równie ciekawego. Jest w załodze śmigłowca AW101, którego głównym zadaniem jest zwalczanie okrętów podwodnych. Mój rozmówca służy w 44. Bazie Lotnictwa Morskiego w Darłowie i lata nad Bałtykiem.
– To morze jest bardzo dogodne do ukrywania się okrętów podwodnych. Ma silnie uprzemysłowioną linię brzegową, a do tego jest na nim duży ruch statków. Miasta, porty, tankowce – wszystko to generuje hałas, który utrudnia nam przeszukiwanie akwenu. Bo okręty podwodne wykrywamy za pomocą hydroakustyki. Sonary i pławy, które opuszczamy ze śmigłowca pod wodę, mają wyłapywać fale akustyczne, które emitują szukane przez nas jednostki. A jeśli w Bałtyku jest wiele szumów, to trudniej coś znaleźć. Niskie zasolenie wody i jej temperatura też nie ułatwiają sprawy – tłumaczy.
To nie jest tak, że załoga śmigłowca czeka, aż nad powierzchnią wody pojawi się peryskop okrętu podwodnego. Mogłaby się nie doczekać. Taka maszyna potrafi przyczaić się na dnie Bałtyku i pozostawać w bezruchu przez długie godziny czy dni. A jeśli ma napęd atomowy, to nawet i przez tygodnie. Śmigłowiec nie jest też w stanie przeskanować całego morza. – Szukamy okrętu w konkretnym rejonie. Czasem mamy informacje wywiadowcze, a niekiedy po prostu rybak, który pływał na kutrze, zauważył coś niepokojącego i wskazał miejsce, gdzie to było – opowiada.
Oczywiście zdarzają się pomyłki. Coś, co miało być okrętem podwodnym, okazuje się dawno temu zatopionym statkiem albo rurociągiem. Aby tego unikać, wojsko ciągle aktualizuje mapy, na których są oznaczone np. miejsca, gdzie leżą wraki.
W czasie pokoju załoga AW101 głównie trenuje – zarówno atak na wroga, jak i ochranianie portów, rurociągów, platform wiertniczych. Nawet gdy wytropi obcy okręt, to go nie zatapia, tylko płoszy. Potencjalny przeciwnik dobrze wie, że śmigłowiec, który go namierzył, jest uzbrojony w torpedy. Konfrontacja z nim mogłaby oznaczać zatopienie i wojnę. Póki co ta świadomość wystarcza dowódcom okrętów do podjęcia decyzji o odpłynięciu.
Po wstąpieniu Szwecji i Finlandii do NATO Bałtyk stał się niemal morzem wewnętrznym Sojuszu Północnoatlantyckiego. Jedyne zagrożenie bojowe może tam spowodować Rosja, a ta ma nowoczesne okręty podwodne. Zwykle na Bałtyku nie jest ich wiele, ale w każdej chwili mogą zostać przetransportowane z innych rejonów. Polskie wojsko przygotowuje się na różne scenariusze.
– Nasze śmigłowce współpracują z fregatami rakietowymi i myśliwcami, które umieją rozłożyć nad nami parasol ochronny na wypadek, gdyby ktoś otworzył ogień. Ja trenuję jako oficer taktyczny, dowódca misji, który prowadzi walkę z pokładu śmigłowca. Cel: namierzyć i zatopić przeciwnika – podsumowuje mój rozmówca.
Chcesz zgłosić temat, opowiedzieć swoją historię? Napisz do autora: [email protected]
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS