W latach 80. w Krakowie na Woli Justowskiej pewien dentysta wyposażył swój gabinet w najnowszy, jak się szeptało, niemiecki sprzęt. Fotel dentystyczny wyglądał, jakby trafił do Krakowa z pojazdu kosmicznego. Wiertła działały z prędkością światła, jednorazowe ustniki zastąpiły tony ligniny upychane wokół dziąseł i z lekkim szmerkiem wyciągały wodę z ust. Znieczulenie było na zawołanie, plomby najnowszej generacji pozwalały gryźć zaraz po założeniu. Raj dla zębów.
Pan doktor mieszkał po sąsiedzku, więc chodziłam do niego późnymi wieczorami. Był już zawsze bardzo zmęczony. Z uśmiechem zakładał opatrunki na zęby i odsyłał mnie do domu, mówiąc, że następnym razem zabierzemy się do leczenia. I tak to trwało miesiącami, aż okazało się, że z małych ubytków zdążyły się zrobić na tyle duże, że zwykłe plomby już nie wystarczały. – Dużo sprzętu, mało talentu – podsumował mój tato i wróciłam jak niepyszna do co prawda słabo wyposażonego gabinetu w przychodni, ale za to z utalentowaną stomatolożką.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS