Świdniczanin Maciej Makuszewski wygrał zawody kulturystyczne federacji WNBF, najstarszej i największej federacji zrzeszającej zawodników „naturalnych”. Rozegrano je 8 października w Oslo. O jego sportowej pasji i planach na przyszłość rozmawialiśmy tuż po powrocie do Polski.
– Czy kulturystyka to sport?
– Według mnie tak, chociaż niektórzy nazywają go pokazem piękności, rewią mody, pasją, a nawet religią. Dla mnie to po prostu ogromna część mojego życia, jego nieodłączny element.
– Kulturystyka naturalna… czy to znaczy, że istnieje też sztuczna?
– Oznacza to, że wszyscy zawodnicy muszą unikać substancji zakazanych, znajdujących się na liście opracowanej przez komisję WADA, która nadzoruje również, między innymi, olimpijczyków. Przed przystąpieniem do rywalizacji jesteśmy testowani przy użyciu wariografu. Test zaczyna się od prostych pytań, na przykład czy znajdujemy się w Oslo? Potem przechodzimy do kwestii związanych z niedozwolonym dopingiem. Przepytują nawet na kilkanaście lat wstecz. A zatem przed przystąpieniem do zawodów testy są nieinwazyjne i dopiero zawodnicy z trzech pierwszych miejsc są poddawani badaniom moczu. Wiele innych federacji nie zwraca na doping większej uwagi. W dużej mierze wymusza to publiczność, która chce oglądać sylwetki, jakich nie zobaczymy na ulicy. Nie imponuje im aż tak bardzo ktoś jak ja, ważący 75 czy 80 kilogramów. Kulturystyczne „potwory” ważą nawet po 130 kg, doprowadzają swój organizm do absolutnych granic możliwości i wyglądają pięknie. To jest coś, za co ludzie chcą zapłacić i co chcą oglądać. To nie znaczy, że giganci budują formę ciała wyłącznie dzięki chemii. Z zaangażowaniem wykonują wszystkie ćwiczenia, które wykonuję i ja. Ich droga nie jest też drogą na skróty. Jest po prostu inna.
– Jak Pan wspomniał są ludzie, którzy chcą oglądać kulturystów, ale jest też druga strona, czyli ci, którzy chcą być oglądani, choć takie określenie jest pewnie nadużyciem. Jaka była Pańska motywacja, by kulturystyką zająć się na serio?
– Pierwszy raz poszedłem na siłownię jako szesnastolatek. Czuję się wychowankiem świdnickiego klubu Herkules Gym. Wtedy nie było jeszcze klubów fitness, raczej piwniczne siłownie. Myślę, że właśnie ludziom pracującym w Herkules Gym zawdzięczam uniknięcie sterydów i innych środków wspomagających. Nie twierdzę, że wszyscy tam byli „czyści”, ale nigdy nie zachęcano nas do niczego poza białkiem i zdrową żywnością. Był klimat wspierania się w bardzo pozytywnym tego słowa znaczeniu. Trenerzy powodowali, że chciało nam się pracować, że byliśmy zmotywowani. Wdzięczny jestem osobiście Radkowi Sobiesiowi, właścicielowi Herkules Gym, że tak ukształtowała się moja ścieżka sportowa. Początkowo siłownia była dodatkiem do siatkówki, którą trenowałem przez siedem lat w UKS Śmigło i Avii, potem sztuk walki, a na koniec do piłki ręcznej. Na poważnie za kulturystykę wziąłem się wieku 27 lat. Motywację dawał mi udział w zawodach. W sumie nie chodziło tyle o zajmowanie jak najwyższych miejsc, ile o postępy w rozwoju, uzyskiwanie coraz lepszej sylwetki. Chciałem mieć jednak chociaż zdjęcie ze sceny, żeby sprawdzić jak wyglądam, również na tle innych. Od pierwszego startu złapałem bakcyla i zacząłem ciężko pracować, żeby sprawdzić co, w sposób naturalny, mogę osiągnąć ze swoim ciałem.
– Jaki był Pański pierwszy znaczący sukces w kulturystyce?
– Zabawne, ale ten najświeższy i pierwszy odniosłem w Norwegii. Wtedy jeszcze nie startowałem w federacji WNBF. Podobnie jak moi konkurenci debiutowałem i udało się wygrać. Zawody weryfikują wyobrażenie o naszej formie. Każdy zawodnik przed wejściem na scenę jest przeświadczony o swoim perfekcyjnym przygotowaniu. Praktycznie już schodząc z niej wiem, co dałoby się poprawić właściwie natychmiast.
– Musi Pan być niezłym tancerzem…
– Tancerzem jestem bardzo marnym. Są różne formy ekspresji na scenie. Jedni będą po niej pływać, inni chodzić jak macho albo roboty. Kwestia gustu i tego, kto w czym dobrze się czuje. Jeśli chodzi o mnie, powiem coś, co może zabrzmi wymijająco. Najlepiej czuję się w tym, z czego nie jestem rozliczany, czyli w treningu. Pozowanie i wszystko, co odgrywa się na scenie, przychodzi mi znacznie trudniej. Kiedyś usłyszałem, że kulturystyka to sport dla ludzi samolubnych, egoistycznych, zamkniętych w sobie, skupionych na celu. Tylko ty, jedzenie, trening i spanie. Mam jednak grupę przyjaciół, którzy mnie wspomagają, bo samemu dojdzie się szybciej, ale w zespole dalej. Bartek Leoniewski, trener, był pierwszą osobą, która pomogła mi wejść w ogóle na scenę. Wspierają mnie również Krzysztof Ferenc, znany jako Wujaszek Fericze, także trener, Tadeusz Sowiński, pomagający mi w opracowaniu właściwej diety, no i oczywiście moja Kobieta i Mama. Mam świadomość, że nie jestem predysponowany do bycia najlepszym z najlepszych, ale jeśli włożę wystarczająco dużo wysiłku w przygotowania, mogę sprawić tym najlepszym na scenie problem.
– Jakie plany na najbliższą przyszłość?
– Od początku sezonu jestem skoncentrowany na mistrzostwa Polski mojej organizacji, które odbędą się 29 października w Markach pod Warszawą. To pierwsza w naszym kraju tego typu impreza kulturystyki naturalnej. Dotychczas okazję do zaprezentowania się mieliśmy tylko za granicą. Stąd, jak również z zapowiedzi, że zawody będą miały liczną i silną obsadę, bierze się dodatkowa motywacja. Będą to drugie i ostatnie zawody w tym roku. Specyfika kulturystyki naturalnej polega na wolniejszych postępach w kształtowaniu sylwetki. Sens mierzenia się w rywalizacji tkwi w demonstrowaniu progresu, a ten osiąga się zwykle co dwa, nawet trzy lata. Można sobie wyobrazić, że ktoś, kto prezentuje już mistrzowski poziom, może nie obawiać się konkurentów i startować w zawodach co roku. Jednak proszę pamiętać, że kulturystyka to przede wszystkim walka z samym sobą, nie z rywalami. Każdy z nas ma inne geny, a co za tym idzie różne słabe i mocne strony. Zawody nie mają dla nas znaczenia w sensie współzawodnictwa, a pudło jest kwestią subiektywnego wyboru sędziów. Jednemu podoba się w sylwetce i prezentacji jedno, innemu coś zupełnie innego. Dla mnie liczy się tylko to, żebym porównując zdjęcia sprzed 5 lat i aktualne, mógł sobie powiedzieć, że zrobiłem postęp. Przed zawodami panuje wśród nas atmosfera przyjacielskiego spotkania. Następuje wymiana miłych gestów, widać odruchy wsparcia. Wiemy, że każdy z nas wypruwał żyły, zmagał się z tym samym, każdego kolejnego dnia dawał z siebie maksa, chociaż czasami brakowało siły bądź motywacji. Ale zawsze musiała być dyscyplina. Na siłowni to co innego. Prawdziwa walka, konkurencja odbywa się właśnie na treningach.
– Kulturystyką trudno zarobić na życie. Czym zajmuje się Pan poza treningami i zawodami?
– Z wykształcenia jestem fizjoterapeutą. Ten zawód bardzo pomaga mi w rozumieniu ludzkiego ciała. Obecnie natomiast pracuję jako trener personalny. Profil wykształcenia bardzo mi w tym pomaga, ponieważ dzięki niemu wiem, jak ludziom pomagać, a przede wszystkim nie krzywdzić. Przychodzący do mnie człowiek ufa mi i moją ambicją jest tego zaufania nie stracić. Nie uważam się za omnibusa, ani takiego nie udaję. Kiedy czegoś nie wiem, odsyłam po rozwiązanie problemu do specjalisty w danej dziedzinie. Uważam, że powinno to być jedną z podstawowych zasad etyki mojego zawodu, zwłaszcza, że jego wykonywanie nie jest regulowanie żadnymi przepisami.
Jan Mazur
Last modified: 28 października, 2023
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS