Wiele osób uważało, że samochody elektryczne to przyszłość motoryzacji. Coraz więcej jednak wskazuje, że tak nie będzie.
Samochody elektryczne to bardzo stary pomysł. Pierwsze modele takich pojazdów zaczęły pojawiać się już w pierwszej połowie XIX wieku. Wynalezienie w 1859 roku akumulatorów ołowiowych które można ładować sprawiło, że już wkrótce zaczęły pojawiać się napędzane silnikami elektrycznymi maszyny które mogły przewieźć pasażerów. Powszechnie uznaje się, że pierwszy prawdziwy samochód elektryczny został stworzony przez brytyjskiego wynalazcę Thomasa Parkera w 1884 roku. Na początku XX wieku samochody elektryczne rywalizowały z wczesnymi pojazdami spalinowymi i wiele osób uważało, że wygrają tą rywalizację.
Po krótkim „złotym wieku” samochody elektryczne szybko przestały budzić zainteresowanie. Niezbyt rozbudowana sieć elektryczna, coraz doskonalsze silniki spalinowe czy odnalezienie kolejnych złóż ropy naftowej i związany z tym spadek cen benzyny sprawiły, że zanim zaczęły się lata dwudzieste większość producentów takich aut zbankrutowała. Same pojazdy elektryczne były nadal używane tylko w wysoce wyspecjalizowanych funkcjach, gdzie zastosowanie silników spalinowych nie wchodziło w grę – jako małe pojazdy transportowe pracujące w fabrykach, wózki golfowe etc.
Zainteresowanie samochodami elektrycznymi odnowiło się w latach siedemdziesiątych z powodu wielkiego kryzysu paliwowego. Dwie dekady później do kwestii ekonomicznych doszły obawy o czystość środowiska i zmiany klimatu. Wprowadzenie na rynek baterii litowo-jonowych, które miały znacznie większą gęstość energetyczną od klasycznych akumulatorów sprawiło, że wiele osób zaczęło uważać, że to właśnie technologia z połowy XIX wieku będzie przyszłością motoryzacji.
Jak donosi Rzeczpospolita w Polsce nie zanosi się na razie jednak na taką rewolucję. A wszystkiemu winne są ceny prądu. Już teraz przejechanie samochodem elektrycznym 100 kilometrów kosztuje ponad 50 złotych, a jeśli wzrost cen prądu się utrzyma, to wkrótce może przekroczyć 70. Dziennik podkreśla, że to dwa razy więcej niż przejechanie takiego samego dystansu autem z silnikiem diesla.
Dodatkowym problemem jest niewystarczająca infrastruktura do ładowania takich pojazdów. Jak informuje Rzeczpospolita jej rozwój jest hamowany przez liczne bariery takie jak podatki czy skomplikowane procedury administracyjne. W związku z rosnącymi cenami prądu wielu dotychczasowych operatorów wycofuje się również z promocji dzięki którym użytkownik auta elektrycznego mógł podładować je za darmo. Opłaty za korzystanie z ładowarek wprowadził już Lotos a do końca półrocza to samo zrobi Orlen. Zdaniem dziennika drożejący prąd może również sprawić, że samorządów nie będzie stać na utrzymywanie elektrycznych autobusów miejskich.
Rozwoju elektromobilności nie ułatwia również wysoka cena samych pojazdów. Większość koncernów motoryzacyjnych która ma w swojej ofercie auta elektryczne traktuje ich sprzedaż jako formę promocji i testów polowych, więc takie samochody trafiają na rynek po kosztach produkcji lub nawet taniej. Pomimo tego ogromne ceny baterii sprawiają, że samochody elektryczne są sporo – niekiedy nawet dwukrotnie – droższe od porównywalnych pojazdów z silnikami spalinowymi. Dodatkowo użytkownik takiego samochodu musi się liczyć z niską żywotnością baterii. Już po kilku latach użytkowania samochodu elektrycznego bateria nadaje się do wymiany, a koszt nowej zwykle jest ogromny.
Rzeczpospolita zwraca również uwagę, że Polska jest jednym z niewielu państw w Europie, gdzie nie ma rządowego programu dopłat do zakupu aut elektrycznych. Warto jednak zauważyć, że podobne programy w innych państwach nie przyniosły imponujących wyników. W rekordowej pod tym względem Norwegii samochody elektryczne stanowią zaledwie 10,7% wszystkich pojazdów na drogach, ale w znajdującej się na drugim miejscu Holandii to tylko 2,1%, a w zamykającej podium Szwecji – 1,7%. Unijna średnia to ok. 0,5%.
Gdyby tego było mało, coraz częściej pojawiają się wątpliwości co do tego, czy samochody elektryczne aby na pewno są bardziej przyjazne środowisku niż ich spalinowe odpowiedniki. Taki pojazd nie emituje wprawdzie spalin i CO2, ale wymaga ładowania, co zwiększa zapotrzebowanie na produkcję prądu w elektrowniach, a te w większości są opalane u nas węglem. Dodatkowo wymaga też baterii, a proces pozyskania surowców i ich produkcji – zazwyczaj w Chinach – emituje do atmosfery znacznie więcej zanieczyszczeń niż takie auto zaoszczędzi w czasie jej resursu. Sprawie nie pomaga też fakt, że zachodnie media zauważyły ostatnio, że surowce do produkcji baterii są wydobywane w krajach trzeciego świata w warunkach urągających podstawowej ludzkiej godności, często przez dzieci lub niewolników.
Świat zużywa więcej ropy naftowej niż jej przybywa. I chociaż jej rezerwy nadal są spore, to prędzej czy później nie będzie z czego produkować benzyny. Coraz więcej osób uważa jednak, że auta elektryczne okazały się błędną odpowiedzią na ten problem, a sama technologia osiągnęła granice rozwoju zanim stała się naprawdę praktyczna. Niektórzy mają nadzieję, że prawdziwym rozwiązaniem okaże się technologia ogniw paliwowych napędzanych wodorem, ale jej upowszechnienie to na razie pieśń przyszłości.
Źródło: Business Insider Autor: Wiktor Młynarz
Fot. Mariordo (Mario Roberto Durán Ortiz), CC BY-SA 3.0
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS