Wszystko jest na swój sposób kwestią perspektywy. To co niegdyś wydawało się wielkim, dziś jest małym i niepozornym. Z punktu widzenia dziecka jest to jednak dość oczywiste, czasem aż nadto – acz z perspektywy człowieka dorosłego już niekoniecznie.
Pamiętam czas, kiedy jako dziecko odbyłem swoją pierwszą podróż „wysokogórską”. I to właśnie z perspektywy kilkuletniego dzieciaka tytułowa „Szczakowska Górka” wydawała się ponadprzeciętną góra, na którą wyprawa byłą nie lada wyzwaniem. Trzeba więc było wziąć do ręki pajdę chleba i cos do picia, ubrać buty, założyć czapkę i… w drogę. Czułem się wówczas jak heroiczny zdobywca, dzierżąc niewielki kij w dłoni (zaraz po zjedzeniu pajdy chleba), aczkolwiek wyprawa „tam i z powrotem” trwała może z godzinę, która wówczas zdawała się być niemal epoką. Owej wytrwałej podróży, ciągnącej się wąską dróżką pośród traw i krzaków, ukoronowaniem był ów zdumiewający widok na moją rodzinną okolicę. Szaro – bury Długoszyn, ponury Pasternik, kopcące kominy huty szkła i okolica Strugi i „małego lasku”. Poniżej, w kierunku północnym, kręta linia Koziego Brodu, śmierdzącego zanieczyszczeniami z garbarni, a za nim, ukryta za lasem meandrująca wstęga Białej Przemszy, w okolicy której rozciągała się bagnista, podmokła i nieprzyjemna okolica, porośnięta obcymi, budzącymi dystans i przestrach lasami, lasami nad wyraz okazałymi, z pokaźnym, wyjątkowo wysokim drzewostanem. Nieco poniżej zaś dzikie trzęsawiska z kilkoma stawami, na obszarze których dziś stoją domy. Ale nade wszystko przytłaczał nieco, zapierający wówczas dech w piersi widok długoszyńskiego garbu, czyli wypiętrzony teren kamieniołomu (tzw. Wału) i Skałki, ze sterczącymi wówczas na wzgórzach tych wieżami triangulacyjnymi. A całość zamknięta w zaklętym trójkącie, który łączył i łączy nadal owe trzy wzniesienia.
Pamiętam ów wiatr, jesienny, lekko przenikliwy i przytykający jak suche i czerstwe pieczywo. Zejście w dół, w drogę powrotną wydawało się niczym wobec podążaniem w górę. To przecież tam, na szczycie wzniesienia, zwanego „szczakowskim, ulokowana była owa perspektywa. Każdym więc razem, kiedy kolejnymi razy wyprawiałem się tam ponownie na górę, czułem się bliżej czegoś nieokreślonego, czegoś, co odczuć się da tylko w pojedynkę, czegoś, co szepce do ucha w zindywidualizowany sposób sekrety i tajemnice. Pamiętam równie przytłaczający widok Zagłębia; Sosnowca, Dąbrowy Górniczej i Maczek, szeroko pojętej Kongresówki, a nad tym wszystkim potężny kombinat „Huty Katowice”, która rozświetlała chmurne niebo łuną tętniącego zakładu. Wówczas to wszystko było jakoś lepiej widoczne, jakieś bardziej przejrzyste. Może dlatego, że wówczas cała ta okolica nie była tak bardzo zarośnięta drzewami, krzewami i trawami. I wreszcie owe potężne drzewa, porastające północne zbocze wzniesienia cienką linią; szumiące zielenią liści, przerażające jesiennymi konarami i pazurami gołych gałęzi. Na jednym z nich ktoś się kiedyś podobno powiesił. Podobno. Na stoku zaś, poniżej tychże, zaorane podłużne pola, obsypane kamienną drobnicą.
Zawsze dziwiło mnie to, dlaczego wzniesienie to nazwano tak, a nie inaczej. Dlaczego długoszyński pagór nazwano szczakowskim? Sądziłem, że wynika to z faktu iż to właśnie nieco poniżej biegła droga w kierunku „starej Szczakowej”. Owszem. Lecz biegła ona w przeszłości przez samą górkę, a nie tuż obok. I co istotne, górka ta leżała dawniej w granicach wsi Szczakowa, a nie Długoszyna, granica zaś pomiędzy wsiami pokrywała się mniej więcej z linią potoku Struga. Górka ta więc nie była i nie mogła być nigdy długoszyńską, a szczakowską. Po prostu. Dopiero później granica pomiędzy jednostkami osadniczymi przesunęła się bardziej na wschód, dzięki czemu dzisiejszy kościół parafialny w Długoszynie wraz z sąsiadująca częścią Pasternika optycznie i realnie jest częścią mojej rodzinnej osady, której równie integralną częścią był spory kawałem dzisiejszego Osiedla Stałego. Pomimo więc faktu, że była, jest i zapewne będzie szczakowska, dla mnie będzie i tak tą moją, rodzimą, co do dziś jest jak najbardziej oczywistym. Owa wszak „szczakowskość” tego więc nie zmienia. I pewnie nie zmieni.
Zmieniłem się wszak ja; wszystko wokół wydaje się rzeczywiście o wiele mniejsze – bo jest takim przecież zapewne. Z perspektywy człowieka dorosłego otaczająca go rzeczywistość nie może być inna. Dziś trudno mi sobie wyobrazić, jak możliwym były owe wyprawy, które wydawały się celem samym w sobie, jak możliwym było, bym ze zbocza, od strony budującego się wówczas kościoła zjeżdżałem na sankach czy workach po grubiej warstwie śniegu. Dziś ten ostatni zresztą wydaje się być również odstającym od rzeczywistości ostatnich, bezśnieżnych lat. A jednak tym, co łączy te wszystkie zdarzenia i spostrzeżenia jest owa indywidualna oś czasu, której jestem częścią i której częścią byli i są Ci, którym przyszło wpisać się w jej kontekst oraz Ci, którzy uczynią to w przyszłości.
Jarosław Sawiak
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS