Kontrakty w najbardziej prestiżowych rozgrywkach zapewniają sportowcom miliony dolarów, a w zamian wiążą ich z danym pracodawcą na przynajmniej kilka lat. To prosta zależność, której nie trzeba nikomu tłumaczyć. Ale – szczególnie w ostatnich latach – nie dotyczy ona supergwiazd NBA. Nastały czasy, w których zawodnicy jak Damian Lillard czy James Harden sami decydują, czy chcą grać w danym miejscu czy już nie bardzo.
NBA co sezon zrzesza niespełna pięciuset koszykarzy, którzy mają pełne prawo czuć się wybrańcami, sportowcami, którzy trafili do ziemi obiecanej. Nawet jeśli operują na tak zwanej „umowie minimalnej”, wciąż do ich konta bankowego wpada siedmiocyfrowa kwota. A gdy zaczną się wyróżniać, mają pełne prawo oczekiwać, że zaczną zarabiać ponad dziesięć milionów dolarów rocznie. To świat pełen pieniędzy.
Nie bierze się to oczywiście z niczego. NBA wytwarza niewyobrażalne zyski, których część po prostu musi przechodzić na postacie generujące największe zainteresowanie i napędzające całą zabawę, czyli zawodników. Nie ma co też ukrywać, że kilkudziesięcioletnie starania ligi, aby amerykańskie rozgrywki zyskały status globalnych, przyniosły zamierzony efekt. Dlatego obecnie w NBA zarabia się znacznie więcej niż w XX wieku. Ba, znacznie więcej niż jeszcze przed 2016 rokiem, kiedy kontakty graczy poszły drastycznie w górę.
Co z tego mają jednak właściciele klubów? Oczywiście sami zarabiają na biznesie, jakim jest NBA, a płacąc zawodnikom grube miliony, mają prawo oczekiwać, że ci będą dla nich… grać w koszykówkę. Prawda? No właśnie, nie do końca.
W ostatnich kilkunastu latach jesteśmy świadkami tak zwanego „player movement”. W telegraficznym skrócie: zawodnicy zyskują coraz większą władzę i przywileje. Mogą już nie tylko za pośrednictwem menadżera, podkreślać, że nie czują się dobrze w danym miejscu. Ale są w stanie być w swoich żądaniach bardzo transparentni (nawet kiedy regulamin NBA zabrania mówienia na forum o chęci zmiany pracodawcy). Ba, często nawet komunikują, do jakiego dokładnie klubu chcą trafić.
Na ten temat wypowiadał się ostatnio w swoim podcaście Bill Simmons, czołowy sportowy dziennikarz od spraw NBA:
– W starych czasach mówiło się: to jest biznes. Nigdy nie wiesz, gdzie i kiedy zostaniesz wytransferowany. I to nie było fajne. Potem przeszliśmy do sytuacji, w której zawodnicy też mieli trochę władzy. A teraz kluby i zawodnicy dzielą ją mniej więcej po równo.
Co prawda nie zawsze wszystko przebiega gładko. Damian Lillard, wieloletnia gwiazda Portland Trail Blazers, transferu zażądał na początku lipca. Potem mówiło się, że chce trafić do tylko jednego zespołu, czyli Miami Heat. Ale ostatecznie, po kilku miesiącach, został zawodnikiem innej ekipy, czyli Milwaukee Bucks. Jego życzenie zostało spełnione, ale nie w stu procentach. Inna sprawa, że Bucks to też bardzo mocny zespół, więc Lillard nie miał raczej prawa do narzekań.
Tegi typu historia nie jest niczym nowym. Zastanówmy się: kiedy tak naprawdę zawodnicy NBA zaczęli mieć niemal pełną kontrolę nad tym, w jakim klubie będą grać?
Miał być Pluton, były mistrzostwa w Los Angeles
Kobe Bryant oczywiście nie został pierwszym graczem w historii NBA, który zażądał transferu, ale to, co zrobił, przypomina nieco współczesne działania gwiazd najlepszej ligi świata. W 2007 roku koszykarz Los Angeles Lakers otwarcie, w wywiadzie ze Stephenem A. Smithem, przyznał, że chce odejść z klubu. Użył wtedy kultowego już stwierdzenia, że „wolałby grać na Plutonie”.
Ostatecznie władze Lakers nie pozbyły się Bryanta, a poczyniły wzmocnienia (transfer Paua Gasola), które przekonały go do pozostania w zespole, a potem także pozwoliły mu zdobyć mistrzostwo. W każdym razie – już pod koniec pierwszej dekady XXI wieku dostawaliśmy sygnały, że gwiazdy wiedzą, na jak wiele mogą sobie pozwolić.
Trzy lata od sytuacji z Brantem nastąpił natomiast absolutnie przełomowy moment w historii NBA. LeBron James, Dwyane Wade oraz Chris Bosh – którzy kilka lat wcześniej celowo podpisali kontrakty na taką długość, aby w lato 2010 zostać wolnymi agentami – połączyli siły w Miami Heat. Pokazali, że mogą działać ponad mackami klubów, właścicieli i samej ligi. Chcieli grać razem, więc dogadali się między sobą i wcielili plan w życie. Na dodatek niejako doprowadzili do powstania terminu „superteam”, który określa drużynę z kilkoma gwiazdami najwyższego formatu.
Wkrótce największe gwiazdy NBA przestały specjalnie ukrywać swoje zamiary. Gdy Kevin Durant odchodził w 2019 roku z Golden State Warriors, mówiło się jasno, że chce grać z Kyrie Irvingiem. No i faktycznie: wkrótce panowie spotkali się w Brooklyn Nets.
Sytuacje, w których gwiazda oznajmia, że nie zamierza dłużej grać w danym zespole, stały się natomiast niezwykle powszechne. Przestało mieć znaczenie, jak wysoki jest ich kontrakt i ile lat wiąże ich jeszcze z drużyną. Kawhi Leonard wymusił transfer z San Antonio Spurs. James Harden z Houston Rockets oraz Brooklyn Nets (a teraz próbuje z Philadelphii 76ers). Kyrie Irving nie chciał dłużej grać z LeBronem w Cleveland Cavaliers. A miejsce miały nawet swego rodzaju bunty. Kuriozalna była przede wszystkim historia z Benem Simmonsem.
Ten, po fali krytyki jaka spotkała go po fazie play-offs w 2021 roku, w okresie letnim zażądał transferu. Oznajmił również, że jeśli będzie trzeba, nie pojawi się na obozie treningowym. I tak ostatecznie zrobił. Potem, już w trakcie sezonu, został natomiast wyrzucony z treningu, po tym, jak odmówił trenerowi wyjścia na boisku. Klub przestał mu w tej sytuacji oczywiście wypłacać pensję, ale w końcu był zmuszony to robić, kiedy Simmons zaznaczył, że jego absencja jest spowodowana problemami natury mentalnej (grożąc przy tym ruchami prawnymi)
W każdym razie: po tym wszystkim, po całym zamieszaniu… życzenie Simmonsa zostało spełnione. W lutym 2022 roku na zasadzie wymiany został zawodnikiem Brooklyn Nets. Znowu okazało się, że gwiazdy najlepszej ligi świata naprawdę mają sporo władzy. I to nawet nie tylko te największe, bo przecież były gracz Sixers do nich nie należał.
O tym się mówi
Co w tym wszystkim jest istotne? Że wymuszanie transferów czy sytuacje, w których zawodnicy wyrażają swoje niezadowolenie, generują bardzo duże zainteresowanie. Kibice zwyczajnie uwielbiają fantazjować o tym, że dany gracz mógłby trafić do ich ulubionego zespołu. Amerykańskie media też oczywiście wiedzą, z jakimi chwytliwi tematami mają do czynienia. A to sprawia, że te bardziej „pozytywne” historie schodzą na dalszy plan.
Również o tym mówił w swoim podcaście Bill Simmons: – Nikola Jokić i Denver zdobyli w czerwcu mistrzostwo, a potem zniknęli. Nawet jak wrócą, nie będziemy o nich specjalnie gadać. Bo najwięcej uwagi przyciągają zawodnicy, którzy są niezadowoleni. I to jest po prostu zły obraz dla ligi.
Kto zatem w ostatnich tygodniach skupiał wokół siebie szczególnie dużo uwagi? Wiele mówiło się o wypowiedziach Giannisa Antetokounmpo, który stwierdził, że czuje się związany z Milwaukee Bucks, ale jeśli inny klub zaoferuje mu lepsze perspektywy na zdobycie mistrzostwa, to będzie musiał to przemyśleć. Tym samym zasugerował władzom klubu, że muszą coś zmienić. Poczynić wzmocnienia. I te dokładnie to zrobiły.
Do Bucks, jak wspomnieliśmy, trafił Damian Lillard z Portland Trail Blazers, który w trakcie lata też… wyrażał swoje niezadowolenie.
Tak to się kręci.
– To nie są odosobnione przypadki – mówił Austin Rivers, wieloletni koszykarz NBA, a także podcaster. – Każdego lata mamy z dwóch czy trzech zawodników, którzy to robią. Mówią: chcę transferu, a jeśli go nie dostanę, to mnie więcej nie zobaczycie. To jest według prawa i wszelkich zasad złe. Po prostu tego nie lubię.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Oczywiście, nie każdy gracz ma wspomniane przywileje. Przeciętny koszykarz najlepszej ligi świata po prostu walczy o minuty oraz miejsce w składzie. Wie, że każdy gorszy sezon może sprawić, że na dobre wypadnie z NBA. I w życiu nie pomyślałby o tym, żeby poprosić o transfer do innego zespołu w poszukiwaniu lepszej sytuacji.
Wyjątek stanowił Jae Crowder, wieloletni gracz NBA, któremu jednak nigdy nie było blisko do statusu gwiazdy. Po tym, jak w 2022 roku usłyszał, że straci miejsce w podstawowej piątce Phoenix Suns, uznał, iż dalej w tym zespole występować nie będzie. Ostatecznie jednak wcale dobrze na swoim buncie nie wyszedł. Stracił sporo miesięcy gry i dopiero w drugiej połowie lutego 2023 roku trafił do Milwaukee Bucks. A tam, jak na złość, też… był rezerwowym. Niedawno natomiast podpisał kontrakt warty dwa miliony dolarów, kiedy w Phoenix zarabiał ich ponad dziesięć rocznie.
Innymi słowy: Crowder kompletnie przestrzelił. Ale jego koledzy po fachu, którzy są twarzami ligi, a na dodatek otrzymują kilkadziesiąt milionów za sezon, mają znacznie, a to znacznie więcej do powiedzenia. I kiedy chcą trafić do nowego klubu, zazwyczaj wszystko idzie po ich myśli.
Takie realia jednak oczywiście nie każdemu mogą się podobać. Tak wypowiadał się Austin Rivers, który zawodników jak Damian Lillard czy James Harden zna prywatnie:
– Jesteśmy w czasach, kiedy każdy dostaje sporo pieniądze, a kontrakty są gwarantowane. I okej, zawsze jestem za tym, żeby zawodnicy też mieli władzę. Ale nie podoba mi się, kiedy ktoś podpisuje długoletnią umowę, a rok czy dwa później, tylko z tego powodu, że jest niezadowolony, uznaje, że nie będzie pojawiał się w pracy. W żadnym innym sporcie się tak nie dzieje. Nikt nie ma takiej wolności, żeby tak robić. Tylko supergwiazdy w NBA – opowiadał w podcaście Billa Simmonsa.
To dalej brutalny biznes
Na końcu medal ma jednak dwie strony. Bo kluby NBA też absolutnie nie patyczkują się, kiedy chcą pozbyć się danego zawodnika. O ile najwięksi z największych – LeBron James, Stephen Curry czy Nikola Jokić – mogą spać spokojnie, tak 95 procent (albo więcej?) koszykarzy w NBA może obudzić się rano i usłyszeć o konieczności przeprowadzki na drugi koniec Stanów Zjednoczonych.
Wspomnieć można tu historię DeMarra DeRozana, który w barwach Toronto Raptors występował w latach 2009-2018 i czterokrotnie zagrał w Meczu Gwiazd. – Otwarcie mówił, że kocha Toronto. I pewnego dnia po prostu się go pozbyto. Dzięki za wszystko, DeMarr, do zobaczenia. W NBA dalej zdarzają się sytuacje jak z DeMarrem – komentował Bill Simmons.
Niedawno podobne doświadczenie miał Jrue Holiday, również niezwykle zasłużony zawodnik NBA, który po kilku sezonach opuścił „przymusowo” Milwaukee Bucks. To słowa jego żony, piłkarki Lauren Holiday:
– W środę mój mąż zrobił sobie drzemkę. Obudził się do wiadomości, że został wytransferowany. Bez ostrzeżenia, bez sygnałów. Nawet bez rozmowy, że coś takiego może mieć miejsce. Po prostu – stało się. Teraz musi przejść do porządku dziennego, bo to nic osobistego, tylko biznes.
Z jednej strony gwiazdy NBA mają obecnie władze jak nigdy wcześniej, z drugiej niektóre z nich wciąż mogą być bezpardonowo wysyłane z klubu do klubu. Ale na końcu, wszyscy w tym środowisku, od koszykarzy, przez trenerów, nawet do właścicieli klubów niejako żyją swoim marzeniem. Bywa, że jest źle, ale mogłoby być gorzej. Gdyby na przykład nie byli częścią ligi, którą ogląda cały świat.
Czytaj więcej o NBA:
Fot. Newspix.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS