1917 – zwiastun:
Na wojennych zgliszczach i w oparach bitewnego kurzu Sam Mendes mozolnie wykuwa pomnik ludzkiej odwagi i bezwarunkowego poświęcenia, który wprost olśniewa wizualną perfekcją, a jednocześnie nie kłuje w oczy zbędnym patosem. Wysuwający się na czoło oscarowego peletonu “1917” ukazuje wojnę jako wyjałowioną i splądrowaną “ziemię niczyją”, którą nikt już się nie interesuje, a wokół której przelano tyle niepotrzebnej krwi. Nawet siedząc wygodnie w kinowych okopach, można poczuć żar piekła, które zgotowano milionom żołnierzy i cywilów.
Reżyser “American Beauty” i “Skyfall” postawił stopę na dość grząskim i mało eksploatowanym w kinie gruncie, jakim jest I wojna światowa. Niewiele jest tytułów, które mogłyby cieszyć się podobnym uznaniem i sławą, jak choćby odwołujące się do innego globalnego konfliktu zbrojnego “Szeregowiec Ryan” czy serial “Kompania Braci”. Pod koniec ubiegłego roku wyśmienitym “I młodzi pozostaną” popisał się Peter Jackson, który z archiwalnych materiałów (odrestaurowanych w taki sposób, iż ciężko dać wiarę w to, że niektóre kadry nakręcono sto lat temu!) posklejał poruszający dokument o wojennych realiach lat 1914-18. Sam Mendes wybrał fabułę, a filmową opowieść luźno oparł na wspomnieniach z frontu swego dziadka, Alfreda.
Pozornie historia przedstawiona w “1917” odrysowana jest od szablonu wielokrotnie sprawdzonego już w kinie wojennym: bohaterowie mają do wykonania misję, której realizacja graniczy z cudem, a poziom trudności rośnie wraz z kolejnym etapem karkołomnej wędrówki przez terytorium wroga. Schofield (George MacKay) i Blake (Dean-Charles Chapman) muszą przedrzeć się przez linię frontu, by wysuniętym brytyjskim oddziałom dostarczyć rozkaz wstrzymania ofensywy. W przeciwnym razie 1,6 tys. wojskowych, w tym brat Blake’a, wpadnie w zastawioną przez Niemców zasadzkę. Szeregowcy nie mają ani czasu, ani wsparcia. Mają za to ogromną wolę przetrwania i nieludzką determinację w dążeniu do celu.
Sprawdź gdzie grają film 1917
Klasowe kino wojenne, a w takich jakościowych rewirach sytuuje się “1917”, poza sprawnie nakręconą i angażującą emocjonalnie fabułą potrafi zaoferować widzowi większy pakiet atrakcji aniżeli tylko widowiskowe sceny batalistyczne i dynamiczne desantowanie żołnierzy z punktu A do B. Film Sama Mendesa, nie gubiąc ani razu tempa i nie tracąc z pola widzenia bohaterów, ilustruje przede wszystkim jawną dewaluację wojny, pozbawiając ją jakichkolwiek wyższych idei i ogólnego sensu. Wraz z Blakiem i Schofieldem przeciskamy się przez wąskie okopy, gdzie nadzieję i górnolotne hasła zatopiono w cuchnącym błocie, po którym snują się widma ludzi niemiłosiernie zmęczonych i wyprutych emocjonalnie.
Znamienny jest tytuł produkcji, który nie tylko plasuje ekranowe wydarzenia w odpowiednim miejscu na osi czasu, lecz symbolizuje także schyłek wojennych działań i zmierzch człowieczeństwa. U Mendesa próżno szukać żołnierskiego entuzjazmu. Dominują ból, wyczerpanie i strach. Nie tylko przed wrogiem, lecz nawet przed powrotem do domu, którego perspektywa jest równie niepewna, co najbliższa przyszłość czekająca tuż po wybiegnięciu z okopu. Porażające żniwo wojny doskonale symbolizuje scena, w której główni bohaterowie przemierzają “ziemię niczyją” – ponure cmentarzysko, w którym pogrzebane są nie tylko setki ludzkich istnień, lecz humanitaryzm w ogólnym wymiarze.
Sugestywne obrazy odgrywają zresztą w “1917” wiodącą rolę głównie ze względu na niekonwencjonalną metodę nakręcenia filmu. Całość wygląda jak jeden imponujący, niemal dwugodzinny mastershot (ujęcie bez cięć montażowych) – technika unikalna w kinie, a wręcz karkołomna w filmie stricte wojennym. Cięcia oczywiście są, choć gołym okiem praktycznie nie da się ich dostrzec. Kamera nieustannie podąża wraz z bohaterami. Czasami ich wyprzedza, niekiedy chowa się za plecami bądź porusza się równolegle. Dzięki temu widzimy i odczuwamy dokładnie to, czego doświadczają Blake i Schofield. I choć chwilami przypomina to grę wideo, to efekt końcowy jest piorunujący. Czegoś takiego w kinie wojennym jeszcze nie było.
Główna w tym zasługa operatora Rogera Deakinsa, który u boku Sama Mendesa udowadnia, że jest największym poetą filmowego obrazu we współczesnym kinie. Wrażliwość na detale w połączeniu ze znakomitym czuciem tempa opowieści i umiejętnym wykorzystywaniem światła skutkują kadrami nadającymi się do opatrywania w ramy i wieszania na ścianie. Deakinsowi należy się Oscar (nie wyobrażam sobie innego werdyktu) już choćby za samą sekwencję nocnego bombardowania Ecoust. Dla takich scen warto chodzić do kina. Zwłaszcza gdy genialne kadry ozdobione są tak finezyjną ścieżką dźwiękową, jaką jest muzyka Thomasa Newmana w “1917”.
Równie imponująco prezentuje się niezwykle pracochłonna scenografia wiernie oddająca żołnierskie realia sprzed ponad stu lat. Zaglądając do niemieckiego bunkra, czyhając w brytyjskim okopie czy szukając schronienia w zrujnowanych francuskich budynkach, można napawać się zadziwiającą dbałością o szczegóły i podziwiać pracę setek osób, nad którymi nienaganną kontrolę sprawuje Sam Mendes. Reżyser, doskonale świadomy własnego warsztatu, a zarazem trzymający dyscyplinę generał, który idealnie dobrał taktykę pod swoje najnowsze dzieło. Bodaj najlepsze od czasu nakręcenia oscarowego “American Beauty”.
Pokłony należą się Mendesowi również za świetne poprowadzenie aktorów. MacKay i Chapman grają jak natchnieni, a ich poświęcenie i wrażliwość zasługują na niejeden order. Wśród aktorskich nazwisk uwagę oczywiście przyciągają Colin Firth, Benedict Cumberbatch czy Andrew Scott. Epizody z udziałem ich wszystkich zapewne nie trwają dłużej niż kwadrans, co nie zmienia faktu, że każdy pokazał się z zupełnie innej strony i udowodnił, że nawet kilkoma linijkami tekstu można zapaść widzowi w pamięć. Niektóre postaci, podobnie jak tło wydarzeń, można było jednak momentami ukazać w nieco szerszej perspektywie. W środkowej części filmu czuć lekką zadyszkę scenarzystów, ale okazały finał z piękną sceną domykającą historię wydaje się być adekwatną rekompensatą.
Sam Mendes nie skapitulował. Mógł asekuracyjne ubezpieczać tyły, a jednak ciągnęło go na front filmowych wyzwań, którym w pełni podołał, udowadniając, że w kinie wojennym istnieje jeszcze obszar do odważnych, artystycznych działań bez nachalnego kopiowania klasyki gatunku. “1917” dziełem rewolucyjnym na miarę “Szeregowca Ryana” nie jest, lecz wizualnego uroku i narracyjnej woltyżerki nie sposób mu odmówić. Dlatego ogląda się to z nieskrywaną satysfakcją i w pełnym skupieniu. Oddział Mendesa z pola bitwy schodzi w komplecie i z podniesionymi głowami.
OCENA: 8/10
Film
- produkcja
- USA
- premiera
- 24 stycznia 2020
- czas trwania
- 1 godz. 59 min.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS