12 stycznia 1945 r. znad Wisły ruszyła wielka ofensywa Armii Czerwonej nazwana później operacją wiślańsko-odrzańską. Żołnierzom radzieckim wydano rozkaz: na zachód! Niemcy mieli nadzieję, że uda się zatrzymać „Iwanów” na rozbudowanych liniach umocnień i w miastach-twierdzach. Ale ich system obrony szybko się rozsypał i T-34 popędziły przed siebie. Tempo natarcia zaskoczyło nawet radzieckich dowódców! Wojska marszałków Żukowa i Koniewa pokonały 500 km w trzy tygodnie i zatrzymały się dopiero na Odrze…
Od jesieni 1944 r. nad Wisłą panował względny spokój. Front wschodni się zatrzymał, walki toczyły się gdzieś daleko stąd, a wystygłe silniki radzieckich czołgów „spały pod skrzepłym smarem”. Niemcy i Rosjanie zbierali siły przed ostateczną rozgrywką, mającą zdecydować o rozstrzygnięciu II wojny światowej i powojennych losach Europy i świata. Hitler przygotowywał plany wielkiej ofensywy ostatniej szansy na zachodzie, a Stalin i jego marszałkowie – plan rozbicia wojsk niemieckich w Polsce i otwarcia drogi do Berlina.
Na przyczółki po zachodniej stronie Wisły, zdobyte przez Armię Czerwoną latem 1944 r., dostarczano czołgi, działa i amunicję. W stronę rzeki, rozdzielającej dwie walczące strony, podciągano linie zaopatrzenia, składy amunicji, paliwa, szpitale polowe, sztaby, łączność i wojska inżynieryjno-techniczne ze specjalistycznym sprzętem. Uzupełniano też straty w „sile żywej”, budowano lotniska polowe i przerzucano na nie samoloty i oczywiście prowadzono szkolenia propagandowe. Trzeba było przecież przygotować żołnierzy Armii Czerwonej do wkroczenia na teren „proklatoj germanii” (przeklętych Niemiec) i tego, co tam zastaną.
Chyba, że znów ruszy front…
Nad Wisłą, od ujścia Narwi do Józefowa na odcinku 270 km do natarcia szykowały się wojska I Frontu Białoruskiego, a od Józefowa do Jasła, na odcinku 230 km, grzały silniki armie I Frontu Ukraińskiego. Ponad 2,2 mln żołnierzy radzieckich było gotowych do boju i „odpłacenia” Niemcom, którzy najechali ich kraj. Wspierało ich 36 tysięcy dział i moździerzy, 6,4 tysiąca czołgów i ponad 4,7 tysiąca samolotów.
O skali prowadzonych przygotowań i sile gromadzonych wojsk świadczy „tłok”, jaki panował na przyczółku magnuszewskim, gdzie na niewielkim obszarze skoncentrowano 3 armie, 24 dywizje i 5300 dział. Czołgi stały kilkanaście metrów od siebie, a działa „koło w koło”. Na przyczółku puławskim było trochę luźniej, bo stacjonowało tam „tylko” 16 dywizji i 3300 dział. Armia Czerwona była gotowa do ataku i czekała tylko na rozkaz Stalina. (Przygotowania do ofensywy zasygnalizowano w powojennym serialu Czterej pancerni i pies. Wracający do zdrowia sierżant Czernousow wyjaśnia Jankowi Kosowi, że wstawianie w salach dodatkowych łóżek i wypisywanie ze szpitala lekko rannych, oznacza, że wkrótce ruszy front. W tym wypadku była to ofensywa styczniowa – przyp. red).
Niemcy, nie byli do końca przekonani, że Stalin skieruje swoje wojska najkrótszą drogą na Berlin. Sądzili, że najpierw wykona ofensywy na południu, by wyrównać linię frontu. Dlatego powolnie i z oporami rozbudowywali swój system obronny „za Wisłą”, na zachodnich terenach okupowanej Polski. Jednak, mimo trudności techniczno-materiałowych, do stycznia 1945 r. stworzyli aż pięć linii umocnień pomiędzy Wisłą a Odrą. Ciągnęły się one południkowo od Morza Bałtyckiego, a kończyły dopiero na linii Karpat. Duże znaczenie w systemie obronnym miały odegrać „miasta-twierdze”, których zadaniem było „łamanie fal”, czyli frontalnych ataków żołnierzy Armii Czerwonej w waciakach i z karabinami na sznurkach. Tylko, że Sowieci nie mieli już karabinów na sznurkach, nosili dobre buty i ciepłe mundury, a ich czołgi i działa dysponowały nieograniczoną ilością amunicji…
Na mapach i w dokumentach sztabowych niemieckie linie obronne wyglądały potężnie, ale w istocie były „wydmuszką”. Przede wszystkim dlatego, że brakowało żołnierzy do ich obsadzenia. Ci nieliczni, którzy mieli ich bronić, byli pozbawieni pancernego i artyleryjskiego wsparcia. Setki czołgów i dział utracono w grudniu w czasie ofensywy ostatniej szansy na zachodzie – w Ardenach. Mimo wszystko do obrony linii Wisły szykowało się 400 tysięcy żołnierzy niemieckich, wspieranych przez 4 tys. dział oraz około 1000 czołgów i dział pancernych. To jednak było dużo za mało.
Führer zawsze wie lepiej
Najbardziej przenikliwy generał Hitlera – Heinz Guderian (twórca niemieckiej doktryny pancernej) i najlepiej poinformowany – Reinhard Gehlen, (dowódca służby wywiadu OKH Fremde Heere Ost – Obce Armie Wschód) ostrzegali swojego wodza, że najpoważniejsze zagrożenie nadciąga ze wschodu. Wiadome było, że pauza operacyjna, potrzebna Rosjanom do uzupełnienia stanów i przygotowania kolejnej wielkiej ofensywy, nie potrwa długo. Gehlen określił nawet termin rozpoczęcia radzieckiego ataku zapowiadając go na drugą połowę stycznia 1945 roku.
Jednak Hitler nie słuchał tych dwóch „mądrali” i innych „defetystów” i zachowywał się dziwacznie. Skupiał się przede wszystkim na utrzymaniu i wzmocnieniu frontów odległych od Rzeszy. Histerycznie reagował na wszelkie propozycje taktycznego odwrotu i wyrównania linii obrony. Za wszelką cenę chciał bronić Węgier i wysłał tam najsilniejsze i najlepiej uzbrojone jednostki pancerne, wzmacniał obronę Czech i nie pozwalał wycofać wojsk okrążonych w Kurlandii. Rozkazywał utrzymać Kretę i wyspy greckie, bronić się w Jugosławii i północnych Włoszech, itp. Nie brał też pod uwagę możliwości ściągnięcia do obrony Rzeszy wojsk okupacyjnych z Norwegii, a mogły one znacznie wzmocnić poobijany Wehrmacht.
Hitler lekceważył stojącą nad Wisłą Armię Czerwoną. Uważał, że jest osłabiona po trwających wiele miesięcy ofensywach i straciła za dużo ludzi, by była zdolna do dalszych, wielkich operacji. Ignorował raporty wywiadu o gigantycznie rozwiniętej radzieckiej produkcji zbrojeniowej i napływających do jednostek bojowych uzupełnieniach. Zapewne liczył na to, że jego doświadczone, chociaż nieliczne dywizje, zdołają zatrzymać pochód Rosjan na terenach Polski i będą toczyć walki obronne przez wiele miesięcy.
W tym czasie miał zamiar odrzucić Amerykanów i Anglików od zachodnich granic Rzeszy i ustabilizować front zachodni. Nadal liczył też na wyprodukowanie broni, która dałaby Niemcom zwycięstwo w wojnie. Hitler i jego generalicja mieli też nadzieję na konflikt i rozpad koalicji antyhitlerowskiej i zawiązanie sojuszu Aliantów Zachodnich i Niemiec przeciwko ZSRR. Jak wiemy, żadna z tych wizji nie spełniła się.
Stalin na mapie fajką strzałki ruszył
Spełniła się za to prognoza Gehlena i 12 stycznia znad Wisły ruszył front. Wielką ofensywę rozpoczął I Front Ukraiński. Gehlen źle określił jej datę, ale jego błąd można wytłumaczyć rozkazem Stalina o przyśpieszeniu operacji. Od grudnia prosili go o to Roosevelt i Churchill, bo oddziały amerykańskie i brytyjskie z trudem podniosły się po ciosach otrzymanych w Ardenach i bardzo mozolnie odzyskiwały teren zdobyty wtedy przez Niemców.
Trudności ze zdobywaniem terenu nie miały natomiast wojska I Frontu Ukraińskiego marszałka Iwana Koniewa rozpoczynające „akt pierwszy” ofensywy styczniowej z przyczółka sandomierskiego nad Wisłą. Po krótkich walkach przełamały niemiecką pierwszą linię i posunęły się 15 km do przodu. Jeszcze chwilę dreptały w miejscu, jeszcze odparły przeciwuderzenie 24. Korpusu Pancernego, ale już 14 stycznia wyszły w przestrzeń operacyjną i popędziły naprzód. 17 stycznia sforsowały Wartę i zajęły Częstochowę, 18 stycznia wyzwoliły Piotrków Trybunalski, a 19 stycznia, po krótkich walkach zajęły Kraków (wykorzystując fakt wycofania się Niemców). W ciągu 6 dni wojska Koniewa pokonały aż 160 km!
Tymczasem 14 stycznia z przyczółka puławskiego ruszyło natarcie I Frontu Białoruskiego, mającego wykonać drugi akt operacji. Pierwszego dnia wojska marszałka Żukowa wbiły się pierwszą linię obrony niemieckiej na głębokość 12-18 km, drugiego pokonały kolejnych 20 kilometrów. 15 stycznia 47. i 61. Armia oskrzydliły Warszawę. Do walki ruszyła wtedy I Armia Wojska Polskiego, która 17 stycznia zajęła zrujnowaną stolicę. Walki o miasto trwały krótko, bo w Warszawie pozostały nieliczne oddziały osłonowe. Większość wojsk Niemcy wycofali w obawie przed okrążeniem.
Główne zgrupowanie Frontu Białoruskiego odparło niemiecki kontratak (40. Korpus Pancerny) i otworzyło sobie drogę na zachód. Teraz także pancerne zagony Żukowa wyrwały się do przodu i rozpoczęły rolowanie obrony niemieckiej. Niewielkie niemieckie zgrupowania, siły odwodowe i jednostki zaporowe były rozbijane z marszu. Już 19 stycznia Rosjanie opanowali Łódź, Kutno i Tomaszów Mazowiecki, 20 stycznia zajęli Koło, a 21 Gniezno. Pierwszą poważną przeszkodą okazał się dopiero Poznań, do którego dotarły 22 stycznia. Tempo natarcia radzieckiego było niebywałe. Z początkowych 25-30 km dziennie, Rosjanie doszli do 80 km/dziennie! Służby zaopatrzenia miały ogromne problemy z nadążaniem za jednostkami uderzeniowymi. (Jeden z oddziałów 5. Armii Uderzeniowej pokonał przez pięć dni 370 km. Zużył całą amunicję i paliwo, musiał się więc zatrzymać na dwa dni).
Niemcy nie nadążają
Już pierwsze dni ofensywy pokazały jak dużo radzieccy dowódcy nauczyli się od Niemców. Stosowali manewry, które zastosowano na nich w 1941 r. w operacji Barbarossa. Jednostki pancerne nie zatrzymywały się, by rozbijać okrążone niemieckie zgrupowania, ale parły naprzód siejąc zamęt i zniszczenie na głębokich tyłach. Szybkiemu tempu natarcia sprzyjały wymarzone (dla Armii Czerwonej) warunki pogodowe. Operacja toczyła się na płaskich, nizinnych terenach środkowej Polski, gdzie jednymi naturalnymi przeszkodami były niewielkie rzeczki. Było dość zimno (od -10 do -15 stopni), ale pokrywa śnieżna była cienka. Pozwalało to jednostkom pancernym na prowadzenie natarcia w szybkim tempie i pokonywanie z marszu terenów podmokłych (bagien, rozlewisk), których wiosną, latem czy jesienią nie mogłyby przejść.
Obie strony – wycofujący się Niemcy i atakujący Rosjanie próbowali pokonywać rzeki i jeziora po zamarzniętym lodzie. Nie zawsze to się udawało. Wiele niemieckich pojazdów zatonęło w Pilicy, inne wpadły pod lód na rozlewiskach i starorzeczach Warty w Wielkopolsce. Wraki odnalezione w ostatnich latach na tych terenach, np. StuG IV wydobyty w 2008 r. z rzeki Rgielewki w Grzegorzewie koło Koła, czy SdKfz 6 znaleziony w 2011 r. pod Pyzdrami to właśnie pozostałości odwrotu niemieckiego ze stycznia 1945 r.
Niemcy też dużo nauczyli się na wschodzie. Potrafili wycofywać się w sposób zorganizowany, na długo zatrzymując lub spowalniając radzieckie natarcia. Tym razem kompletnie się to nie udawało. W czasie ofensywy styczniowej rozbite oddziały nie wycofywały się – jak to dotąd bywało – na „z góry upatrzone pozycje”. Żołnierze zwykle porzucali ciężki sprzęt i w panice wycofywali się na zachód, by po kilku dniach trafić do niewoli. Maruderów rozbrajały i zagarniały jednostki zabezpieczenia tyłów, bo radzieckie czołówki pancerne były już 100 czy 200 kilometrów dalej.
Tylko w jednym przypadku nastąpił w miarę udany odwrót. Na styku radzieckich frontów znalazła się licząca około 100 tys. żołnierzy gen. Walthera Nehringa dowodzącego 24. Korpusem Pancernym. Do idącego spod Kielc Nehringa przyłączyły się rozbite jednostki 40. Korpusu gen. Hermana Recknagela. Ten „wędrujący kocioł” przez wiele dni wycofywał się na zachód, w stronę Odry, tocząc ciągłe walki z Rosjanami. Na szpicy szła 16. Dywizja Pancerna, której zadaniem było przebijanie się przez radzieckie linie i otwieranie przejścia dla jednostek podążających z tyłu. Trzeba przy tym zaznaczyć, że Rosjanie za bardzo Nehringowi nie przeszkadzali, bo byli zajęci czymś innym… Ostatecznie grupa Nehringa dotarła pod koniec stycznia do niemieckich linii nad Odrą, zaś część jej żołnierzy wzmocniła „po drodze” szykującą się do obrony załogę „Twierdzy Głogów”.
Naprzód, stale naprzód!
Głównym zadaniem jednostek obu frontów radzieckich było rozbicie sił niemieckich i jak najgłębsze wdarcie się w ich linie obronne. Sowieci wiedzieli już, że Niemcy potrafili wycofywać się na głębokość kilkudziesięciu kilometrów i na nowo tworzyć linie obrony, które potem trzeba było zdobywać w wielodniowych, krwawych walkach. Doświadczeni w bojach radzieccy dowódcy rozkazywali swoim żołnierzom gnać naprzód i nie pozwalać sobie i Niemcom nawet na chwilę oddechu.
Przyjęcie takiej strategii uniemożliwiło Niemcom skuteczne wykorzystanie systemu „miast-twierdz”. Tworzyły one jedną wielu linii obrony przebiegających z północy na południe Polski. W jej skład wchodziły m.in. twierdze Grudziądz, Piła, Poznań, Głogów, Wrocław i Nysa. Zgodnie z założeniami, ufortyfikowane i wzmocnione artylerią i czołgami duże miasta, miały zatrzymywać natarcia radzieckie na wiele tygodni. Hitler spodziewał się, że Rosjanie zdecydują się na otaczanie miast-twierdz i zdobywanie ich w długich, krwawych walkach ulicznych. Wiedział, że w sprzyjających warunkach, kilku lub kilkunastotysięczna załoga twierdzy może się bronić tygodniami, wiążąc w walkach kilkakrotnie większe siły oblegające. Ten sprytny pomysł w czasie ofensywy styczniowej sprawdził się tylko częściowo. Rosjanie co prawda okrążali i zdobywali duże miasta, ale nie przerywali przy tym natarcia na zachód, zostawiając niemieckie garnizony na tyłach. W przypadku Poznania wydzielili do walki trzy dywizje, ale główne siły frontu pędziły dalej.
Powodzenie w natarciu i bardzo szybkie tempo cały czas utrzymywały jednostki obu frontów: Ukraińskiego i Białoruskiego. Już 19 stycznia wojska Koniewa opanowały Lubliniec, a 21 dotarły na przedpola Wrocławia i osiągnęły Odrę. Rozpoczęła się bitwa o uchwycenie drugiego brzegu w rezultacie czego, w dniach 24-26 stycznia, zdobyto cztery przyczółki w rejonie Ścinawy, Prochowic, Oławy i Brzegu oraz Opola.
Tymczasem 27 stycznia wojska Żukowa nacierające przez Wielkopolskę dotarły do przedwojennej granicy polsko-niemieckiej i wkroczyły na tereny III Rzeszy. Następną przeszkodą miały być potężne fortyfikacje Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Sowieci wiedzieli o nich z meldunków wywiadu i spodziewali się, że przełamanie umocnień będzie bardzo trudne. Mieli jednak szczęście. Oddział 1. Armii Pancernej Gwardii przedostał się przez lukę w centralnym odcinku MRU, zanim zabezpieczyli ją Niemcy. Wyłomu tego dokonał awangardowy batalion 44. Brygady Pancernej Gwardii dowodzony przez majora Aleksieja Karabanowa.
Saperzy po ciemku usunęli metalowe szyny blokujące drogę zabezpieczoną z obu stron „smoczymi zębami”, co pozwoliło na wprowadzenie czołgi w głąb systemu fortyfikacji. Niemcy zorientowali się szybko, co się stało i zabezpieczyli wyrwę. Podążająca z tyłu 45. Brygada nie zaskoczyła już Niemców, „odbiła” się od umocnień i musiała je zdobywać tocząc kilkudniowe ciężkie walki i wykonując manewry okrążające. Okazało się przy tym, że zbudowane ogromnym kosztem fortyfikacje, nie były w pełni obsadzone, a jeśli były, to ich załogę stanowiły słabe i niedoświadczone jednostki Volkssturmu, a nie – przeznaczone do takich celów – odpowiednio wyszkolone bataliony forteczne. Dodajmy, że obronę na linii MRU miał obsadzić 5. Korpus Piechoty Górskiej SS, który był właśnie przerzucany nad Odrę z… Jugosławii. Ostatecznie linię MRU zdobyto 30 i 31 stycznia.
Do Odry na ostatnich kroplach paliwa…
Tempo natarcia było zabójcze nie tylko dla Niemców, ale też dla radzieckich jednostek zaopatrzeniowych. Gdy Rosjanie dochodzili do Odry, składy zaopatrzenia znajdowały się nadal za Wisłą, a więc prawie 500 km z tyłu. Naczelnym celem Armii Czerwonej było jednak posuwanie się naprzód, dlatego stosowano niekonwencjonalne rozwiązania.
Oddziałowi wydzielonemu 5. Armii Uderzeniowej, którego zadaniem było zdobycie przyczółka w okolicach Kienitz, zabrakło paliwa 15 km przed rzeką. Z oddziału wydzielonego (5 Armii Uderzeniowej) wydzielono więc jeszcze mniejszy oddział uderzeniowy, złożony z czołgów, piechoty na ciężarówkach i artylerii. Paliwo przekazały mu czołgi i samochody, które miały się zatrzymać i czekać na dostawę zaopatrzenia. 31 stycznia radziecka szpica dotarła do Odry i przeprawiła się po lodzie przez rzekę tworząc przyczółek. Ten i kolejne przyczółki zdobyte w następnych dniach, były do kwietnia 1945 r. zaciekle atakowane przez Niemców i twardo bronione przez Armię Czerwoną. Posłużyły potem do wykonania decydującego pchnięcia w serce III Rzeszy – szturmu na Berlin.
W czasie ofensywy styczniowej dostawy zaopatrzenia zapewniały ciężarówki, bo ruchu kolejowego jeszcze nie przywrócono. Żeby usprawnić dostawy i zmniejszyć zużycie paliwa tworzono „pociągi samochodowe”. Ciężarówki jadące za Wisłę po zaopatrzenie jechały puste, więc były lekkie. Jedna ciężarówka, z pełnym bakiem paliwa, holowała za sobą dwie kolejne, których nie tankowano i w ten sposób – oszczędzając paliwo – „konwój” jechał na wschód. Dochodziło przy tym do wielu wypadków, bo zmęczeni kierowcy holowanych ciężarówek zasypiali w czasie jazdy. O skali potrzeb niech świadczy fakt, że wojska obu frontów zużywały każdego dnia 245 wagonów amunicji i ponad 4 tys. ton paliwa.
Ofensywa styczniowa, zwana też operacją wiślańsko-odrzańską, zakończyła się 3 lutego, trwała więc tylko trzy tygodnie. Zatrzymała się, gdy wojska dwóch frontów dotarły do Odry. Od 12 stycznia wojska radzieckie wykonały skok na odległość 400-500 kilometrów wykazując się sprawnością, której w czasie II wojny dotąd nie widziano. Średnie tempo natarcia piechoty wynosiło 25 km na dobę, a jednostki pancerne „pędziły” do przodu zdobywając nawet do 35 km terenu dziennie. Jeśli uwzględnimy, że wojska radzieckie toczyły przy tym walki z wycofującymi się Niemcami, przełamywały ich głębokie linie obronne, zdobywały bronione dużymi siłami miasta, a nawet przebijały się przez potężne linie umocnień, to wyczyn ten można uznać za niebywały.
Jak wspomniano wcześniej, tym osiągnięciom sprzyjały okoliczności strategiczne. Niemcy aż do połowy stycznia nie zorientowali się, że mają do czynienia z wielką operacją ofensywną i zbyt wolno podejmowali decyzje o włączaniu świeżych i silnych jednostek do walki. Armie niemieckie broniące pierwszej linii, które miały zatrzymać Rosjan nad Wisłą, były za słabe i od razu poszły w rozsypkę. Znajdujące się za ich plecami linie obrony miały symboliczne znaczenie, bo nikt ich nie bronił. Dla nacierającej przez środek Polski 1 Gwardyjskej Armii Pancernej gen. Katukowa pierwszą poważną przeszkodą w natarciu spod Warszawy okazała się dopiero Twierdza Poznań. 300 km dzielące te dwa miasta Rosjanie pokonali pędem, prawie jakby jechali autostradą A2.
Kolejny skok, 200 km do Odry, był trochę trudniejszy, ale wcale nie ze względu na tężejącą obronę niemiecką, ale dlatego, że nadmiernie wydłużyły się linie zaopatrzenia i ofensywę trzeba było wyhamować z braku paliwa, amunicji, żywności, części zamiennych. Duża głębokość natarcia utrudniała także działania lotnictwa, które nadal stacjonowało nad Wisłą. Lotniska trzeba było więc przenieść bliżej frontu, a samoloty przebazować. Najpierw jednak zdobyty teren trzeba było oczyścić z niedobitków, zdobyć oblężone miasta i zabezpieczyć front na skrzydłach.
Szczególny niepokój Stalina budził „nawis pomorski”, czyli tereny Prus Wschodnich, Pomorza Środkowego i Zachodniego, gdzie znajdowało się silne i nieniepokojone jeszcze niemieckie zgrupowanie. Trzeba było je zniszczyć przed przystąpieniem do szturmu na Berlin. Tymczasem OKW Oberkommando des Heeres (Naczelne Dowództwo Wojsk Lądowych) dowodzące wojskami na Froncie Wschodnim, szturm na Berlin chciało zatrzymać. Dlatego też uznało Odrę na najważniejszą linię obrony i robiło wszystko, żeby ją wzmocnić. Przede wszystkim, na wyraźny rozkaz Hitlera, nakazało za wszelką cenę i do ostatka bronić miast-twierdz: Wrocławia, Głogowa, Frankfurtu, Kostrzyna oraz Szczecina. Przerzucało też na front odrzański wszelkie dostępne dywizje: z Frontu Zachodniego i z Frontu Włoskiego, a także tworzyło „papierowe” dywizje liczące po kilka tysięcy żołnierzy (zamiast regulaminowych 16 tys.), wyposażając je w kilkadziesiąt czołgów, zamiast kilkuset.
Zagoniony do rogu klatki tygrys, jakim była III Rzesza, gonił już ostatkiem sił. Mógł jeszcze parę razy warknąć i drapnąć pazurem, były to już jednak ruchy agonalne.
Bibliografia:
- A. Toczewski, Bitwa o Odrę w 1945 roku, Muzeum Ziemi Lubuskiej
- Tony Le Tissier Kostrzyn 1945, Przedpiekle Berlina, Bellona
- Tony Le Tissier, Żukow na linii Odry, Wydawnictwo Dolnośląskie
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS