A A+ A++

Hipokryzja. Według słownika języka polskiego PWN jest to ‘obłuda, dwulicowość, nieszczerość’. Zaglądając na Wikipedię, można znaleźć taką definicję hipokryzji: „wymyślanie rozmaitych teorii, które w pokrętny sposób tłumaczą stosowanie różnych norm moralnych przy różnych sytuacjach.”. Brzmi dosyć znajomo.

Źrodło fot. Monster, reż. Masayuki Kojima, Madhouse 2004

i

Są takie anime, które mimo wybitności nigdy nie wyfruną poza krąg miłośników otaku. Są jednak takie, które jakby skrojono do podboju Zachodu. Dość egzotyczne, by intrygować czy nawet niepokoić, a jednocześnie na tyle uniwersalne w przekazie i formie, że można nimi zastępować seriale aktorskie. W takiej kolekcji obok Attack on Titan, Cowboya Bebopa, Berserka, Akiry, Neon Genesis Evangelion czy Hellsinga powinno się umieścić Monster. Gdybym rok temu pytał swoich znajomych, nawet tych nieźle oblatanych w popkulturze, co to za twór, komuś dzwoniłoby pod adresem nagrodzonego filmu z Charlize Theron (świetny, przerażający dramat od Elisabeth Banks). Ale że rynek anime się rozszerza, a Netflix powiększa bibliotekę japońskiej animacji, zyskaliśmy łatwiejszy dostęp do pereł azjatyckiej produkcji. Takich, które nie przytłoczą wpieniającymi manierami animatorów z Kraju Kwitnącej Wiśni. Po takim odsiewie zostanie nam chociażby Monster. Serial wybitny, słusznej długości (72 odcinki) i wart obejrzenia niezależnie od tego, czy siedzicie w animcach, czy też chcecie po prostu poznać pasjonującą historię.

Pewnie, jeśli jesteście oblatani w temacie, to możecie się zżymać na tytuł, że jak to, to przecież kult! Ale wśród miłośników typowego, aktorskiego podejścia do thrillerów? No nie, przeprowadziłem mały wywiad wśród znajomych i ktoś tam kojarzył plakat z oferty Netflixa, ale tylko tyle.

Kto naprawdę jest potworem?

Zawsze ciekawiło mnie, jak Japończycy patrzą na Europę Środkowo-Wschodnią. Monster przynosi odpowiedź, nie traci jednak japońskiego charakteru. Czechy oraz Niemcy lat 90. produkcja pokazuje nam oczami Azjaty, doktora Tenmy, który, choć zarobiony pod korek, to żyje niczym pączek w maśle. Pracuje w szpitalu jako wzięty neurochirurg, pupilek dyrektora, i jednocześnie może poszczycić się tytułem zięcia tejże szychy. Wszystko zmienia się, gdy lekarza rusza sumienie i zamiast operować ważnego urzędnika miejskiego, ignoruje polecenie zwierzchników i ratuje małego chłopca z raną postrzałową pośrodku czoła. Szlachetna decyzja, prawda? Tyle że po kilku rozbiegowych odcinkach cudownie ocalony bachor okazuje się tytułowym potworem. To Johan Liebert okupujący topki (w tym naszą) najlepszych złoczyńców w anime.

I zasłużenie. Przypomina trochę Gaimanowego Lucyfera. Piękny, genialny – i przede wszystkim nieobliczalny. Prowadzi ze światem oraz z doktorem Tenmą skomplikowaną grę, przez którą zginie wielu niewinnych. Choć to tylko człowiek, reżyserzy zadbali, by roztaczał wokół siebie niemal nadnaturalną grozę, podkreśloną odpowiednimi ujęciami i muzyką. Diaboliczny młodzieniec mógłby zamieść pokój Damienem z Omena, a na szachownicę wciąga tak potężnych ludzi i ugrupowania, że to aż przerażające.

Przerażające tym bardziej, że mówimy o ugrupowaniach mających swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości (policja, politycy, służby specjalne, grupy nacjonalistyczne). Ugrupowaniach, które już nie raz udowodniły podatność na korupcję niczym opla na rdzę. Przez kontekst społeczny to wszystko może wydać się nawet nam, Polakom, dosyć bliskie, niepokojąco bliskie. Wiadomo, skala wystrzeliwuje czasem w stronę bliższą „cool factor” niż żelaznego realizmu, ale i tak opowieść trzyma się kupy dzięki zogniskowaniu wokół kilkorga naprawdę dobrze rozpisanych bohaterów. Zresztą – który thriller czasami nie odlatuje?

A psychologia naprawdę zachowuje opowieść w ryzach. To ludzkie losy, zwłaszcza kilkogra wykolejeńców życzliwych doktorowi Tenmie, napędzają tę opowieść. Przemoc wybucha tu gwałtownie, ale na krótko, najbardziej przeraża człowiek i sugerowanie, do czego jest zdolny. Nawet taki, który stara się kroczyć przez życie z uśmiechem i pogodą ducha. Bo każdy prędzej czy później staje przed wyborem, który odziera osobowość z iluzji i złudzeń na swój temat. Z wyborem, który pokazuje, kim jesteśmy. Sam Tenma zaryje głową o wybór, przed którym nikt normalny raczej nie chciałby stawać. Wybór, z którym świat medycyny mierzy się co chwila, w dodatku podszyty wyjątkowo zabrudzonym moralnie tłem.

Przez 72 epizody Monster odsłania kolejne warstwy intrygi, ale też ludzkiej psychiki w obliczu ekstremów, nałogów, słabości, przeciąga bohaterów przez betonową, szaroburą rzeczywistość, na której postsowieckie, rdzawe liszaje pozostawiali nasi drodzy bracia Rosjanie ze swoim umiarkowanie humanitarnym podejściem do jednostki kontrolowanej przez służby specjalne. Ogólnie polecam nie spieszyć się z tym serialem. Jest ciężki. Może nie wizualnie, bo choć chlapnie tu i tam krwią, to nie wychodzi to poza średnią współczesnych seriali aktorskich (a może druga runda z Berserkiem mnie znieczuliła), ale klimatem, ciężarem przemyśleń i pytań, z którymi zostaniemy – serial wdeptuje w ziemię. Czujemy grozę przez to, co drugi człowiek i system mogą zrobić bliźniemu w imię dziwnie pojmowanego wyższego dobra.

Demony żelaznej kurtyny

Dla Polaka to będzie bardzo swojska groza – raz, że przypominały nam o niej takie seriale jak Glina, gdzie beton i esbeckie wątki odcisnęły na fabule ślad, a dwa, że żyjemy w rzeczywistości, która jeszcze nie tak dawno przez sowietów była kontrolowana. Jeśli pamiętamy wczesne lata dwutysięczne lub dziewięćdziesiąte, to oglądając Monstera poczujemy się jak wtedy. Równie bezradni i zdziwieni spuścizną, jaka pozostała po żelaznej kurtynie. Kurtynie, za którą próbowano przerobić nas na bezwolne potworki systemu. I do tego, pośrednio czy bezpośrednio, odnosi się Monster, choć o Polskę nie zahacza.

Do tego dołóżmy, że opowieść sporo miejsca poświęca kreowaniu podkładu kulturowego i światotwórstwa – bohaterowie powołują się na literaturę istniejącą w naszym świecie, jak i wymyśloną specjalnie na potrzeby serialu. Przez takie zabiegi rzeczywistość Monstera nabiera kształtu, koloru, ciężaru. Jednocześnie w tej opowieści ciężkiej jak socrealistyczny pomnik przebijają się pojedyncze promyki nadziei, humoru, wyważonego, odległego od chodzących emotek, do których mogły niektórych przyzwyczaić popularne anime sprzed kilku dekad. Pewnie, czasem potkniemy się o rozdęty emfazą monolog-ekspozycję głównych bohaterów, ale zazwyczaj jednak to czemuś służy i nie boli aż tak bardzo (choć bolałoby jeszcze mniej, gdyby Netflix dodał angielski dubbing).

Na szczęście wiele opowiada się tu z pomocą obrazu, niewerbalnych reakcji bohaterów (animatorzy zadbali o przekonująca mimikę postaci). W ogóle warstwa wizualna to majstersztyk, zwłaszcza jak na skalę serialu. Z ograniczonym budżetem i paroma sprytnymi trickami w zanadrzu – np. statyczne tła – potrafili ożywić obraz, uczynić go płynnym i szczegółowym. Nie ma co się dziwić, skoro za Monsterem stoją tacy fachowcy, jak Kitaro Kosaka, projektant postaci przez lata współpracujący ze studiem Ghibli. Poziom zanimowania bohaterów to prawdziwy sztos, a im bliżej końcówki, tym studio pozwalało sobie na ciekawsze i śmielsze popisówki wizualne, z którymi współgrała ciężka, nastrojowa muzyka, dobrze oddająca „betonowość” tamtych czasów.

O ile bohaterowie zmagają się z naprawdę trudnymi dylematami, tak Wy macie dosyć prosty wybór. Jeśli kochacie połączenie kryminału, dramatu i thrillera, a jednocześnie potrzebujecie odrobinę cięższej gatunkowo opowieści – takiej, która nie pozostawia obojętnym – to Monster jest dla Was. Będziecie przeżywać, smucić się, być może cierpieć – ale na pewno nie żałować.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułFabryka papieru – proces produkcji i znaczenie dla różnych branż
Następny artykułSezon artystyczny zakończyli mieleccy symfonicy udanym koncertem [FOTO]