A A+ A++

Dziś wiele można zarzucić tej serii – ale co z tego, skoro większość kinomanów i tak czeka na nowego Bonda, a do tego żyje tematem wyboru zastępcy Daniela Craiga?

Idris Elba? Tom Hiddleston? Tom Hardy? A może ktoś zupełnie nowy i nieznany? Od paru miesięcy spekulujemy, kto zostanie nowym brytyjskim agentem i przejmie służbę po Danielu Craigu. Wybór ten pewnie już został dokonany, ale twórcy wstrzymują się z ogłoszeniem przyszłego kierunku serii. Pozostaje jedynie spekulować, bo – znając zasady Hollywood – mowa tu o tajemnicy wagi państwowej (albo i większej). Bo umówmy się – filmy o Bondzie swoje za uszami mają. Ale i tak je oglądamy, a jak są dobre, to się cieszymy i chcemy więcej.

Dlatego dziś przedstawiamy felieton w formie „zbioru myśli”, który pozwala zastanowić się, co zazwyczaj działało w serii o najpopularniejszym brytyjskim agencie, a co powodowało, że niektórzy widzowie nie potrafili brać tych filmów na poważnie.

Małe i większe problemy

Czekamy na nowego Bonda, ale czas skończyć z jego fałszywym dżentelmeństwem - ilustracja #1

Dr. No, 1962, reż. Terence Young, United Artists

Z serią o Bondzie było tak naprawdę różnie. Na samym starcie jedna rzecz jest pewna – większość bondowskich piosenek to kawał dobrej muzycznej roboty, i tutaj nie ma się do czego przyczepić (w końcu do współpracy zapraszano takie tuzy muzyki, jak a-ha, Duran Duran, a ostatnio nawet Billie Eilish). Nie zmienia to faktu, że pod kątem jakościowym na przestrzeni lat 007 zaliczył niezłą sinusoidę. Zaczęło się dobrze – Sean Connery był bardzo charyzmatycznym aktorem, a pomijając pierwszy tytuł, dziwaczne Dr. No (1962), filmy – Pozdrowienia z Rosji (1963) i Goldfinger (1964) – do dziś jawią się jako całkiem sensowna i przyjemna rozrywka.

Filmy z Connerym popadły jednak w odcinanie kuponów i romans z kiczem, a nie pełnoprawne, zimnowojenne kino akcji. Nic dziwnego, że aktor postanowił – wbrew oczekiwaniom widzów i producentów – opuścić szpiegowskie podwórko. I nawet jeśli Connery miał dosyć bycia znanym z jednej wielkiej roli, to w kontekście samych filmów miał trochę racji: po Goldfingerze Bond przestał przypominać samego siebie. Kicz i hollywoodzka przesadność były większe niż w Doktorze No – pierwszym tytule o Agencie 007, który w sumie też nie zestarzał się zbyt dobrze (dziś zarzuca mu się kiczowatość, spłycenie kobiecej postaci czy typową reprezentację „toksycznej męskości”).

W ciągu dosłownie kilku lat Bondy (po trzech częściach) zamieniły się w dość tandetne kino, w którym nie liczył się już klimat i akcja, a raczej kicz mający zachęcić zjadaczy popcornu wszelkiej maści. Z drugiej strony taki był urok tamtych czasów. Niemniej nawet wyniki ówczesnego box office’u pokazują, że spadek zainteresowania był bardziej niż zauważalny. Później w jednym filmie pojawił się George Lazenby (polecam rewelacyjny dokument Jak zostałem Bondem z 2017, który tłumaczy decyzję Lazenby’ego), następnie powrócił Sean Connery, aby ostatecznie znów przekazać pałeczkę – tym razem Rogerowi Moore’owi. Filmy te miały w sobie pewien klimat lat siedemdziesiątych, ale nie zestarzały się zbyt godnie.

Następnie otrzymaliśmy Timothy’ego Daltona (najmniej pamiętny Bond, choć niektórzy upatrują w nim protoplasty Craigowskiego 007), a potem Pierce’a Brosnana, który znowu zredefiniował wizerunek postaci – zapewne na gorsze, bo Bond z gentlemana zamienił się w playboya z prawdziwego zdarzenia. Przez tych kilka dekad Bondy bawiły widzów na całym świecie, ale też prezentowały nieprawdziwy i przerysowany obraz naszego świata. Portretowanie brytyjskiego szpiega i jego partnerek wiązało się z wieloma błędami, jakie wówczas popełniali twórcy. Przykładowo: niby prawdą jest stwierdzenie, że samej klasy nie kupisz, jednak aston martin i garnitury od Toma Forda należą do towarów z najwyższej półki, praktycznie nieosiągalnej dla większości społeczeństwa. Dlatego też „toksyczny portret” Jamesa Bonda to nie tylko fizjonomia, ale i rzeczy materialne, w których (lub z którymi) mogliśmy zobaczyć nowszych agentów 007.

Czekamy na nowego Bonda, ale czas skończyć z jego fałszywym dżentelmeństwem - ilustracja #2

Spectre, 2016, reż. Sam Mendes, Sony Pictures Releasing

Krój garniturów Bonda stał się dopasowany, co jedynie pogłębiło efekt stonowanego, ale i pewnego siebie „brytyjskiego gentlemana”. Do tego z agenta 007 z biegiem lat stworzono arcyutalentowanego zawodnika: potrafił walczyć, jeździć na nartach (skupiając się na misji), nurkować i tak dalej… I nawet jeśli był to wyszkolony agent, to kompletnie o tym zapominano, w końcu wcielał się w niego zazwyczaj przepiękny i wysportowany aktor. Widzieliśmy w nim Bonda, ale nie umykało nam, że to wciąż np. Pierce Brosnan. Filmy o Bondzie wywrotowo wpłynęły na obraz mężczyzny kreowany przez popkulturę. Widzki zaczęły fascynować się tym fałszywym dżentelmeństwem (które w Bondach bywało swoją drogą całkiem mizoginistyczne), a mało kto zwracał uwagę na fakt, że ten obraz jest czystą fikcją.

W normalnym życiu filmowych Bondów zwyzywano by od alkoholików, rebeliantów, chamów i znieczulonych emocjonalnie mężczyzn – w końcu rzadko kiedy w ogóle mówili o swoich uczuciach. Ale nie zapominajmy też o kobietach Bonda – Casino Royale zapamiętaliśmy za scenę, w której Craig wychodzi z morza bez koszulki, a kilkadziesiąt lat temu Dr. No prezentował nam Ursulę Andress w bikini. Jej bohaterka nie wnosiła kompletnie nic do tego nie-do-końca-pomysłowego scenariusza – miała jedynie wyglądać i być, przytaczając ówczesny język, po prostu sexy. Wygląda na to, że nawet jeśli czasy się zmieniały, to pewne schematy pozostawały wciąż te same. Przez te wszystkie lata raz obrywały kobiety, a raz mężczyźni. Dopiero najnowszemu Bondowi udało się wydostać z macek nieprzemyślanych zabiegów, które zazwyczaj były krzywdzące, nigdy zaś nobilitujące.

Nowy Bond: nowe oczekiwania vs. przyszłe rozczarowania

Czekamy na nowego Bonda, ale czas skończyć z jego fałszywym dżentelmeństwem - ilustracja #3

Nie czas umierać, 2021, reż. Cary Joji Fukunaga, Universal Pictures

Żyjemy w czasach, w których potrafimy pozwolić sobie na odejście od przestarzałych schematów czy tradycyjnych zasad, do których przyzwyczaiło nas kino z poprzedniego stulecia. Już najnowszy Bond, Nie czas umierać (2021), udowodnił, że partnerka Brytyjczyka ma szansę być kimś więcej niż jednopłaszczyznową wydmuszką, która służyć ma jedynie męskiej perspektywie (czytaj: ma się podobać, hipnotyzować, ekscytować, a nawet podniecać). Bondowska kobieta stała się silną (prawie) żoną, kochającą i empatyczną matką, a do tego dokonała praktycznie niemożliwego – Léa Seydoux jako Madeleine Swann spowodowała, że Bond przestał działać i myśleć w pojedynkę.

Zaczął troszczyć się o najbliższych, nawet jeśli wiązało się to z obroną ojczyzny (i przy okazji całego świata). Chwilami pachniało ckliwym sentymentalizmem, ale przynajmniej otrzymaliśmy powiew świeżości, którego w serii dotychczas nie było. To jedynie udowadnia, że twórców stać na wprowadzanie kontrowersyjnych, ale w sensowny sposób zrealizowanych zmian. Zresztą zerknijcie na powyższe kadry – dzieli je ponad pięćdziesiąt lat i widać, że są to dwa różne światy czy podejścia do portretowania relacji.

Od bardzo wielu czynników zależy, czy najnowszy Bond okaże się niewypałem, czy kolejnym kinowym sukcesem. Paradoksalnie, dobór aktora jest tutaj najmniej ważnym elementem – wszyscy doskonale wiemy, że przyszli producenci i twórcy zdecydują się na popularne, „obiektywnie” całkiem lubiane i uzdolnione nazwisko. Kolor skóry nie ma tutaj znaczenia, pochodzenie zapewne też (sprawny amerykański aktor poradzi sobie z imitowaniem brytyjskiego akcentu). Liczy się przede wszystkim sposób wykonania i scenariusz – do wyglądu nowego Bonda (i jego ogólnej prezencji) przystosujemy się po pierwszych trzydziestu minutach.

W końcu będzie to nazwisko, które widzieliśmy już na wielkim ekranie (przynajmniej) jakiś czas temu. Ba, to nawet mogłaby być kobieta, bowiem nie ma nic ciekawszego niż redefiniowanie sprawdzonych pomysłów. Jeśli idea okazałaby się nietrafiona, to trudno, ale przynajmniej można będzie powiedzieć, że spróbowano.

Jeśli jednak postać nowego Bonda (lub fabuła, lub antagonista, lub główna intryga) będą napisane w infantylny, bazujący na kliszach i stereotypach sposób, to nawet najbardziej widowiskowe sceny akcji nie zrekompensują widzom głupotek, które będą czyhać na każdym kroku. Wtedy nie wystarczy nam nawet niemieszane Martini – sytuacja zmusi nas do pójścia do baru i wyrwania barmanowi z rąk całej butelki.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułModernizacja stacji Olsztyn Główny: nowy peron zachęca do podróży koleją
Następny artykułRajd “Wiosna na Przedmościu”