Pod koniec procesu legislacyjnego reforma emerytalna prezydenta Francji Emmanuela Macrona budzi większe kontrowersje niż budziła na początku lutego, gdy została przedstawiona w parlamencie przez premier Elisabeth Borne. Społeczne niezadowolenie powodowane inflacją oraz kryzysem energetycznym, rosnący brak zaufania do rządzących (prezydenta popiera według sondaży już tylko 28 proc. Francuzów), to wszystko skumulowało się z okazji procedowania reformy, która ma podnieść wiek emerytalny „stopniowo” z 62 do 64 lat do 2030 r. Wściekłość Francuzów, którzy w 70 proc. odrzucają zmiany, tylko wzmógł się gdy prezydent sięgnął po artykuł 49.3 konstytucji i przeforsował reformę bez głosowania w parlamencie. Rząd wziął tym samym pełną odpowiedzialność za reformę oraz jej skutki i tylko z trudem obronił się przed wnioskiem o wotum nieufności złożonym przez małe ugrupowanie Liot (Wolności, Niezależni, Terytoria Pozamorskie).
287 głosów było potrzebnych by odwołać rząd i pogrzebać reformę. Zebrano 278. Tych 9 głosów zabrakło głownie dzięki centroprawicy w postaci Les Républicains, która zdecydowała się – z wyjątkiem grupy posłów – głosować przeciwko wotum nieufności. Po pierwsze bo jest za reformą, a po drugie bo nie chciała się dać zinstrumentalizować skrajnej prawicy w postaci Zgromadzenia Narodowego Marine Le Pen czy skrajnej lewicy w postaci „Niepokornych” Jena-Luca Mélenchona, którzy nawoływali do „ostatecznego pogrzebania jej”, a wraz z nią Macrona. Jeśli dobrze pójdzie, latem reforma wejdzie w życie. Jeśli dobrze pójdzie, bo jej parlamentarni przeciwnicy mają jeszcze kilka asów w rękawie, m.in. Trybunał Konstytucyjny. Posłowie lewicowej koalicji NUPES już złożyli odpowiednią skargę. Planowane jest także uruchomienie obywatelskiej inicjatywy, która miałaby się zakończyć referendum nad wpisaniem do konstytucji zakazu podwyższania wieku emerytalnego powyżej 62 lat.
Można by zapytać, o co tyle hałasu? W większości krajów europejskich ludzie pracują znacznie dłużej (średni wiek emerytalny to 63,8 lat). Związkowcy twierdzą, że reforma jest niesprawiedliwa, bo penalizuje szczególnie tych, którzy mają niskie kwalifikacje i zaczęli pracować w wieku 20 lat lub wcześniej. To oni będą musieli pracować dłużej, a wielu po 55 roku życia już nie jest w stanie znaleźć zatrudnienia. Ponadto obawiają się, że na tej podwyżce wieku emerytalnego się nie skończy. Prezydent zaś podkreśla, że już w trakcie swojej walki o reelekcję w minionym roku mówił jasno i wyraźnie, że „trzeba będzie dłużej pracować”. Premier Borne przez cały okres sporu wokół reformy powtarzała, że system emerytalny jest niewydolny, a społeczeństwo się starzeje. Wskazywała także na wysoki dług publiczny Francji: 114 proc. PKB. Minister gospodarki Bruno Le Maire nazwał akcje związkowców jak blokowanie rafinerii, czy wyłączanie posłom prezydenckiej większości prądu w biurach „nielegalnymi, na granicy terroryzmu”. Oni w odpowiedzi jeszcze podkręcali atmosferę. Po nieudanym wotum nieufności przemoc się jeszcze wzmogła. W wielu miastach doszło do starć manifestantów z policją.
Można powiedzieć, że Emmanuel Macron płaci cenę swojej własnej polityki. Jego ugrupowanie „Renesans” nie ma po ostatnich wyborach większości w parlamencie, a wypracowanie konsensusu z Le Pen czy Mélenchonem okazało się bardzo trudne, by nie rzec niemożliwe, bo oba ugrupowania konsensusu zwyczajnie nie chcą. To prezydent, sam produkt marketingowy spin doktorów socjalistów, wyeliminował polityczne centrum z debaty i tym samym z parlamentu. Stworzył nowe liberalne ugrupowanie „ponad tradycyjnymi podziałami”. Centroprawica jest słaba, socjaliści się w zasadzie już nie liczą. Został sam z ekstremami, na własne życzenie. Otoczenie Macrona otwarcie oskarżyło Mélenchona o to, że próbuje zbić polityczny kapitał na protestach przeciwko reformie. To on miał blokować jej normalne procedowanie w Zgromadzeniu Narodowym, wnosząc tysiące bezsensownych poprawek, by potem „gdy rząd użył artykułu 49.3 wrzeszczeć, że demokracja jest niszczona nad Sekwaną”. To ostatnia kadencja Macrona, w jego ugrupowaniu nie widać na razie potencjalnych następców, Le Pen i Mélenchon liczą więc zapewne, że to między nimi rozstrzygnie się następny wyścig o fotel prezydencki w 2027 r. To, że jest im tak łatwo podważać legitymację rządu, wynika także z tego, że Francuzi są zmęczeni po pandemii Covid-19, po surowych restrykcjach, z których niektóre wciąż obowiązują. Pamiętają jak wyglądała reakcja władz na żółte kamizelki oraz protesty antyszczepionkowców. A sam Macron – jak zaznacza „Libération” – uzyskał reelekcję wzniecając strach przed skrajną lewicą i prawicą. Wygrał nie jako wymarzony prezydent Francuzów, tylko jedyna rozsądna alternatywa. Dlatego wolno mu mniej, dużo mniej.
Nie da się ukryć, że za większość zamieszek w toku protestów odpowiada Antifa i czarny blok. Jest to okazja by zdemolować ile się da. Związkowcy chcą zwiększyć swoje wpływy, Macron ma nadzieję, że ich osłabi. Trwale. Każdy próbuje coś ugrać i wydaje się, że Francja nigdy nie była tak podzielona jak teraz. Dlatego prezydent będzie próbował wysiedzieć obecne protesty, które przed wotum nieufności zresztą znacznie osłabły. Teraz zapewne kolejna fala przetoczy się przez Francję. Według „Le Figaro” blokada rafinerii trwa i na 8 proc. stacji benzynowych brakuje paliwa. Na ulicach Paryża zalegają tony śmieci, a śmieciarze zamierzają kontynuować strajk. Rząd ma nadzieję, że to nowe wzmożenie szybko opadnie. W końcu ma w zanadrzu kolejne kontrowersyjne reformy, jak reforma systemu imigracyjnego. A artykuł 49.3 może zostać użyty tylko raz na sesję parlamentarną. Od początku V Republiki uruchomiono go ponad 100 razy, w tym 28 razy w latach 1988-91 przez premiera Michela Rocarda za prezydentury François Mitteranda, który także nie cieszył się większością w parlamencie. Jest to zawsze oznaką słabości i jak zapowiedzieli doradcy Macrona, prezydent szuka „nowego podejścia” do reform”, by uniknąć kolejnych impasów. Jest wątpliwe, że mu się to uda, bo protesty wzmocniły opozycję i zapewne będzie ona próbowała dalej czerpać z nich polityczne korzyści, m.in. pogłębiać wrażenie u Francuzów, że to co się dzieje w parlamencie nie ma żadnej legitymacji, a Macron jest prezydentem bogatych paryskich elit.
Grozi mu więc trudna kadencja, z której zostały mu aż cztery lata. Kadencja naznaczona niemożnością przeprowadzenia zmian, legislacyjnym paraliżem. Jutro nie będzie miał więcej sojuszników w Zgromadzeniu Narodowym niż ma dziś. Prezydent, nazywany złośliwie „Jowiszem”, obiecywał Francuzom podczas swojej walki o reelekcję, że będzie szukał z nimi porozumienia, że nie będzie narzucał im rozwiązań, których nie chcą. Nie uda mu się raczej dotrzymać tej obietnicy, bez względu na to, czy miał rzeczywiście taki zamiar czy nie. Czy Francja wymaga reform? Zapewne. Ale ciężko przekonać do zmian obywateli, których ma się poza tym w głębokim poszanowaniu, nie zapominając o partiach politycznych, które się od lat konsekwentnie demonizuje. W ten sposób każda reforma zamienia się w referendum. Nie oznacza to oczywiście, że Francję czeka wojna domowa. Nie. Czeka ją ten sam marazm, który trawi ją od lat. A może i głębszy.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS