Jacek Zieliński daje do zrozumienia w rozmowie z nami, że w Cracovii czuje się wyjątkowo dobrze. Chce spełnić marzenie profesora Filipiaka, nawet jeśli teraz wydaje się to mało prawdopodobne. Z trenerem „Pasów” pogadaliśmy w Turcji także o patologiach w polskim szkoleniu, mocnych słowach Michała Probierza, taktycznej świadomości i głupocie piłkarzy, krzyku w czasie meczu, nauczaniu młodszych szkoleniowców, adaptacji do nowych trendów i pasji podróżniczej. Zapraszamy.
Kiedy pytałem o rozmowę z Jackiem Zielińskim w Turcji za pierwszym razem, usłyszałem, że świeżo po sparingu z Hansą Rostock (0:5) może to być trudna przeprawa. Trener Cracovii nie był w odpowiednim humorze, czemu trudno się dziwić. Udało się jednak wbić w lukę „pogodową”, dosłownie i w przenośni, jeszcze przed meczem z FC Nürnberg. W charakterystyczny dla siebie sposób mówił o pewnych rzeczach bez ogródek, był szczery i rzeczowy.
Turcja, wywiad piąty. Pięć do końca.
***
Łatwo pana zdenerwować?
Kiedyś było łatwiej, choć nadal potrafię być wybuchowy.
Pytam, bo ma pan w zwyczaju mocniej krzyknąć na swoich piłkarzy w trakcie meczu. Dzisiaj istnieją sprzeczne opinie wśród trenerów czy to może pomóc, czy wręcz przeciwnie.
Myślę, że bywa z tym różnie. Generalnie żyję z drużyną przy linii bocznej, aczkolwiek muszę przyznać, że nauczyłem się być bardziej stonowanym trenerem. Był taki czas, kiedy potrafiłem być bardzo gwałtowny. Wydawało mi się, że mam większy wpływ na to, co dzieje się na boisku. Po latach doszedłem jednak do wniosku, że piłkarze tak naprawdę tego nie słyszą i w pewnym stopniu gra toczy się bez udziału trenera. Owszem, wskazówki najbliższym zawodnikom zawsze można przekazywać, ale nie jest tego tak wiele. Bieganie po linii i dyrygowanie zespołem to już nie moja bajka.
Co w takim razie denerwuje pana w piłkarzach?
Zawsze wkurzała mnie głupota. I fakt, że piłkarze potrafią grać swoje mecze. Mimo określonych założeń na odprawach, próbują robić coś innego, co potem kończy się efektem odwrotnym od zamierzonego. Bardzo lubię zawodników, którzy nie boją się improwizować i potrafią jednym zagraniem zmienić losy spotkania, ale istnieją pewne granice. Jeśli ktoś je przekracza, mówię właśnie o głupocie.
W Ekstraklasie raczej mamy deficyt takich piłkarzy.
To prawda, dlatego w naszej lidze można znaleźć wielu trenerów denerwujących się przy linii!
Wymarzonym rozwiązaniem byłaby zatem jedenastka złożona z piłkarzy kreatywnych, którzy nie potrzebowaliby wskazówek trenera?
W teorii stworzenie takiej jedenastki jest możliwe, natomiast w praktyce mamy na świecie maksymalnie kilka takich drużyn. Najlepszym przykładem jest Manchester City, który gra swoją piłkę niezależnie od tego, co spróbuje narzucić im przeciwnik. Choćby taka Barcelona nie jest tzw. samograjem. Zdarzają jej się błędy, drużyna Xaviego ma zwyczaj tracenia kontroli nad meczem. To nie jest zatem takie proste. Fajnie wygląda w grze Fifa, ale w życiu dochodzi czynnik ludzki, który lubi zawodzić.
My, jako trenerzy, zdajemy sobie z tego sprawę. Pracujemy nad tym, ale – wracając do kwestii meczowych koncepcji i wskazówek – przed spotkaniami mamy odprawy, a potem niewiele czasu, żeby pewne rzeczy przypominać. W trakcie przerwy to jest kilka minut, bo przez resztę czasu chłopcy muszą odpocząć. Wszystko inne leży zawsze w ich nogach i głowach. Trener ma największy wpływ na przygotowanie do sezonu i mikrocykl treningowy. Nie raz sytuacja wymyka się spod kontroli, a wtedy trudno odpowiednio zareagować, jeśli piłkarze nie są wystarczająco świadomi.
Pana zdaniem, piłkarzy da się nauczyć taktycznej świadomości czy to nie takie proste?
Nie użyłbym słowa „nauczyć”. Uważam, że to musi być dar. Wielu piłkarzy błyskawicznie przyswaja decyzje taktyczne trenera, ma umiejętność antycypacji. Jest też druga część, której nauka przychodzi trudniej, ale posiada z kolei inne walory. To nie jest nic złego, bo w jedenastce musi być też ktoś do noszenia fortepianu.
Trener Probierz kilka dni temu powiedział, że z polskich trenerów robi się debili. Chodziło mu o podważanie polskiej myśli szkoleniowej – co pan o tym sądzi?
Wczoraj długo rozmawialiśmy z trenerem Probierzem na ten temat. Zgodzę się, że polskich trenerów traktuje się w specyficzny sposób. Chodzi o podejście mediów. Ocenia się nas przez pryzmat braku sukcesów w Europie czy – w przypadku selekcjonerów – na wielkich turniejach. Mówimy jednak o złożonym procesie. Mimo to, jesteśmy narażeni na szyderę, szykany, jazdę bez trzymanki. Z kolei trener zagraniczny, mówiący w innym języku, często jest inaczej postrzegany. Cóż, tak już jest, ale możemy to zmienić poprzez lepsze wyniki oraz promowanie zawodników do większych klubów.
Właściwie już to robimy. Choćby przez moje ręce przeszło kilku zawodników, którzy teraz grają w ligach zagranicznych. Powiemy, że ktoś taki miał okazję współpracować z trenerem-nieudacznikiem? Czasami trzeba się zastanowić, co się mówi. Owszem, zdaję sobie sprawę, że to specyficzna i wielowątkowa kwestia, a Michał mówi o niej w wyrazisty, typowy dla siebie sposób.
Są trenerzy ze słusznymi zasługami, którzy jednak nie pomagają sobie PR-em. Dziś w tym zawodzie to bardzo ważny element.
To prawda, natomiast trener nie zbuduje dobrego wizerunku tylko na podstawie relacji z otoczeniem. PR to bańka, która szybko może pęknąć, jeśli nie ma sukcesów. Jako trenerzy zdajemy sobie sprawę z oczekiwań, jakie się pojawiają.
Często się mówi, że PZPN nic nie robi ze szkoleniem. A co PZPN może w tej kwestii? Dzieci szkoli się w klubach w całej Polsce, mniejszych i większych. PZPN może nakreślić ogólny schemat, ale to tyle. No i jedzie się z PZPN-em, że jest bierny. Pamiętajmy, że na wszystko trzeba czasu. Jakiekolwiek zmiany nie sprawią, że nagle po roku reprezentacje w rocznikach od U-15 do U-19 będą brylować w Europie. To proces, który trwa długimi latami. Dodatkowo utrudniony, bo jeśli ktoś zagra kilka dobrych meczów w wieku 15-16 lat, zaraz może wyjechać za granicę. Najczęściej tam odbija się od ściany, wraca do Polski po kilku latach szkolenia w innym systemie, nie imponuje poziomem, i mówi się, że to wina polskich trenerów. Kwadratura koła!
Można zauważyć, że wiele zaniedbań na górze piramidy bierze się z jej dołu. To, co szwankuje w grupach młodzieżowych, można potem zobaczyć nawet w dorosłej reprezentacji.
Niestety to pokłosie pracy z młodzieżą, która jest słabo szkolona w mniejszych klubach. To żadna tajemnica, ale z ręką na sercu powiem, że zajmują się tym pasjonaci za psie pieniądze. W takich miejscach nie ma normalności, brakuje też ciągłości. Do tego często utalentowani chłopcy trafiają do wyższych lig na wariackich papierach. A już nie wspomnę o punktomanii i tabelomanii w piłce dziecięcej, z której powoli już na szczęście rezygnujemy. Szaleństwa rodziców przy linii bocznej, inne patologie… Wydaje mi się, że staramy się takie zjawiska unormować.
Ale nadal, zamiast dawania najmłodszym radości z gry, wkładamy elementy taktyczne. Wielokrotnie widziałem treningi dzieci, które ćwiczyły przesuwanie formacji, trzymając się liny. Dzieci, które nie potrafiły jeszcze dobrze kopnąć piłki! To są realne problemy, jednak liczę na to, że powoli będziemy wychodzić z tego impasu.
Czasami mówi się, że brakuje cierpliwości, nie ludzi kompetentnych.
Cierpliwości brakuje wszystkim w polskiej piłce, dlatego jest tak nerwowo. Nie potrafimy właściwie cieszyć się z awansu na mistrzostwa świata, z wyjścia z grupy, dorabiamy jakieś ideologie, że graliśmy brzydko… Pamiętam, jak wychowywałem się w czasach, kiedy graliśmy na mundialu w Niemczech, Argentynie czy Hiszpanii. Wtedy też nie graliśmy pięknie. Szczególnie w Argentynie i Hiszpanii, gdzie wyszliśmy z grupy po ostatnim meczu z Peru. Mieliśmy jednak swój styl, wiedzieliśmy, co chcemy grać: kontra, dobra finalizacja. Gdzieś to zatraciliśmy. Chcieliśmy grać jak Hiszpania, tak jak „zespoły południowe”.
Kiedyś komuś tłumaczyłem, na czym polega różnica między nami, a takimi krajami. Ludzie ze świata biznesu zadawali mi pytania, co ci piłkarze mają w sobie, co wyjątkowego robią, że wyglądają lepiej piłkarsko. Odpowiedziałem, że zawodnik w Hiszpanii przez 12 miesięcy gra w piłkę na normalnym boisku pod gołym niebem. W większości przypadków chłopcy w Polsce od listopada do marca ćwiczą na orlikach zasypanych śniegiem albo salkach gimnastycznych, gdzie na trening wchodzi ograniczona liczba grup. To pięć miesięcy szkolenia w roku, które przepadają. Po 10 latach takie dziecko traci 50 miesięcy, co daje nam 4 lata kariery piłkarskiej. I ktoś mi jeszcze powie, że chce się równać z Hiszpanami?
Nawet jeśli boiska nie są zaśnieżone, widzę choćby na przykładzie swojego rodzinnego miasteczka, że w okresie zimowym dostęp do nich jest ograniczony.
Proza życia. A jeśli trzeba odśnieżyć, okazuje się, że albo nie ma komu, albo brakuje na to pieniędzy.
Czego Jacek Zieliński mógłby nauczyć trenerów z młodszych pokoleń?
Nie poczuwam się do roli, żeby nauczać młodszych trenerów, natomiast media, wasz portal szczególnie, miały kiedyś zwyczaj nazywania mnie „nauczycielem wf-u” w dość ironiczny i pogardliwy sposób. Na początku to mnie denerwowało, ale generalnie nie mam żadnych kompleksów. Jestem dumny z ukończenia AWF-u, wtedy najlepszej takiej szkoły w Warszawie na studiach dziennych. Otrzymałem duże kompendium wiedzy, które przydało się na całe życie.
Co do kwestii nauczania młodszych trenerów, dodam, że czułbym się z tym nieswojo, bo całe trenerskie życie poświęciłem na prowadzenie zespołów seniorskich. Nie licząc pracy-zabawy z początkującą grupą dzieci jeszcze w roli zawodnika, nie miałem okazji pracować z młodzieżą. Skupiłem się na seniorskim futbolu, bo taki mnie najbardziej interesował. Dzisiaj większość nowych trenerów na rynku posiada doświadczenie w realiach młodzieżowych, tam się kształtuje. Taka praca to zupełnie inna bajka.
Jedyne, co mogę przekazać, to miłość do piłki. Tak jest w każdej pracy, ale w tym zawodzie szczególnie trzeba oddać serce. Pasję w oczach trenera musi widzieć każdy zawodnik, od młodzieży po doświadczonych zawodników. Dzisiaj to nie jest takie proste, bo trenerzy, którzy mają pasję i wiedzę, na początku swojej drogi często ledwo wiążą koniec z końcem. Jeżdżą z jednego treningu na drugi, są zziajani, w biegu jedzą kanapkę na obiad. Zamiast ognia w oczach, emanują aurą rezygnacji. Nie mówię, że tak jest wszędzie, ale w wielu miejscach tak to właśnie wygląda. Ja tych młodych trenerów rozumiem. Chcą żyć godnie. I tu znów wracamy do tematu dolnych struktur polskiego futbolu.
Powiedział pan o szyderczym nazywaniu nauczycielem wf-u, ale raz, że nie każdy tak uważa, dwa – bardziej od życiorysu liczy się to, jak trenerzy potrafią sprzedać swoją wiedzę piłkarzom.
To jest najważniejsze. Dzisiaj ludzie lubią oceniać przez pryzmat głupich rzeczy: fryzury, ubioru, innych elementów wyglądu, a liczy się to, co człowiek ma w sobie. Wiedza i osobowość, nie buty i skarpetki. Ocenianie ludzi, nie znając ich osobiście, jest błędne i bardzo krzywdzące.
Trudno dzisiaj kontrolować rozwój młodego piłkarza?
Na pewno trudniej niż w przeszłości. Kiedyś zawodnik miał mniej odskoczni, piłka znaczyła dla niego zdecydowanie więcej. Trzeba było prezentować dobry poziom, żeby utrzymać w ręku swój los na loterii. Owszem, ktoś chciał zostać również mechanikiem, marynarzem czy pilotem samolotów. Ale jeśli komuś udało się w piłce, bardziej się jej oddawał. Dzisiaj bodźców z zewnątrz jest tak wiele, że trudniej się poświęcić. Tak to widzę. Twittery, Facebooki, Instagramy… Nie mówię, że to coś złego, ale może być pewną dodatkową przeszkodą.
Moi synowie mieli rację, że do nowości muszę się przyzwyczaić, bo inaczej nie będę mógł z młodzieżą nadawać na podobnych falach. Mogę się z czymś nie zgadzać, mogę czegoś nie lubić, ale muszę rozumieć ten świat, który tworzy nowa generacja piłkarzy. Ludzie dzisiaj więcej rozmawiają z telefonem niż ze sobą. Czekam już, jakie będą następne „hity”.
Zmian jest więcej.
Na pewno. Szatnia zrobiła się bardziej interpersonalna, wielojęzykowa i wielokulturowa. Poza tym, przepływ informacji jest zdecydowanie szybszy. Piłkarze wiedzą o różnych rzeczach szybciej, niż wielu ludziom może się wydawać.
Co do zmian ogólnych, człowiek stracił swoją anonimowość. Nie można pójść spokojnie do lokalu, bo ktoś ci zrobi zdjęcie albo nagra w niekorzystnej sytuacji. Z tym wszystkim trzeba się mierzyć, trzeba za tym nadążać. Swoje lata mam, ale daję radę. Najważniejsza jest chęć adaptacji i rozwoju.
Kim chciałby pan zostać, jeśli nie trenerem?
Zawsze fascynowały mnie podróże. Uwielbiałem geografię, znałem na pamięć stolice wszystkich krajów, szczegóły dotyczące kontynentów… Nikt nie mógł mnie zagiąć. Dziś niestety nie mam na to czasu. Moją drugą pasją są góry, choć nigdy nie ciągnęło mnie do wspinaczki ekstremalnej. Lubię pochodzić po szczytach sam, żeby przewiało głowę i wlało do niej nowe przemyślenia.
Na jaką sportową górę chciałby pan wejść w Polsce?
Wróciłem do Cracovii i dobrze się tutaj czuję. To taki klub, w którym znalazłem fajnych ludzi, dobrych i ambitnych. Nie ukrywam też, że dobrze pracuje mi się z profesorem Filipiakiem. Chciałbym spełnić jego marzenie, również marzenie wielu tysięcy kibiców Cracovii. Wiem, że w tej chwili wizja mistrzostwa Polski jest trochę odległa, ale jeśli ktoś nie ma marzeń, w świecie piłki nożnej pracować nie powinien.
WIĘCEJ MATERIAŁÓW ZE ZGRUPOWANIA W TURCJI:
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS