Dlaczego nie został Gianluigim Buffonem? W czym aż tak genialny jest słynny Claudio Filippi, którego zachwala Wojciech Szczęsny? Kto uczył go w Chievo? Jak to jest dzielić szatnię z Ronaldinho i Kaką? Jak strzelał David Beckham, jak Alexandre Pato, a jak Dida? Czy stresował się przy Paolo Maldinim i Alessandro Neście? Dlaczego Antonio Donnarumma nie zrobił kariery na miarę Gianluigiego Donnarummy? Jak daleko było mu do debiutu w Milanie? Czy Franciszek Smuda jest dobrym trenerem? Czy Wieczysta dominowałaby w I lidze? Na te i na inne pytania w długiej rozmowie z nami odpowiada Michał Miśkiewicz, który za młodu ocierał się o pierwsze drużyny Milanu czy Chievo, a aktualnie pełni rolę trenera bramkarzy w Wieczystej Kraków.
Zapraszamy.
Dlaczego Michał Miśkiewicz nie został Gianluigim Buffonem?
Naprawdę?! Dlaczego?!
Śmiejesz się.
Nie jestem Włochem. To po pierwsze.
Wciąż się śmiejesz.
Nie miałem tyle potencjału, tyle talentu, tyle umiejętności, co wielki Gianluigi Buffon. Nawet nie zamierzam się porównywać.
Buffon ma czterdzieści cztery lata i wciąż broni w Parmie, a ty już zawiesiłeś buty na kołku i trenujesz bramkarzy w Wieczystej.
Wyszło jak wyszło. W polskich ligach wprowadzono przepis o młodzieżowcu. Na niższych poziomach rozgrywkowych gra po dwóch. Wiele klubów młodymi obsadza bramkę, wtedy tylko jeden świeżak musi kopać w polu. W Wieczystej też wykoncypowano, że młodzieżowiec ma stać między słupkami. Skończyło się dla mnie miejsce. Nie chciało mi się ruszać w jakieś wielkie eskapady. Jazda po Polsce, po II czy III lidze, średnio mnie pociągała. W klubie przez ostatni rok łączyłem pozycję rezerwowego golkipera z funkcją trenera bramkarzy, a kiedy skończył się sezon, zaproponowali mi pełen etat w tej drugiej roli. Płynnie poszło.
Komfortowe lądowanie?
Wszyscy mówią, że Wieczysta funkcjonuje na ekstraklasowych warunkach. Mam mniej problemów niż moi koledzy po fachu, którzy kończyli kariery na tak niskim poziomie rozgrywkowym, a nawet wyżej, gdzieś na szczeblu centralnym, drugoligowym, pierwszoligowym czy ekstraklasowym. Cieszę się, bo przychodziłem tu cztery lata temu z ekstraklasowej Korony Korony, kiedy projekt Wieczystej dopiero raczkował. Wszystko było jak w piątej lidze. Zdecydowałem się na odważny ruch. I teraz to się opłaciło, bo w klubie wiedzą, że jestem praktycznie od zera. I czasów, w których prawie nic tu nie było.
O Buffona pytałem nieprzypadkowo, bo obaj pracowaliście we Włoszech ze słynnym Claudio Filippim, jednym z najlepszych trenerów bramkarzy na świecie.
Nie chcę deprecjonować pracy żadnego trenera bramkarzy, którego spotkałem na ścieżce swojej kariery, ale Claudio Filippi był niezrównanie najlepszy w tym fachu. Spędziłem u niego rok w Chievo. Byłem trzecim bramkarzem. Pierwszy był Stefano Sorrentino. Drugi – Lorenzo Squizzi. Nigdy wcześniej i nigdy później nie przepracowałem i nie nauczyłem się więcej niż podczas tych miesięcy w Weronie.
Po dwóch wybronionych rzutach karnych na katarskim mundialu Wojciech Szczęsny mówił, że w niemałym stopniu przysłużyła się temu praca z Claudio Filippim w Juventusie.
Nie dziwię się. W Chievo strasznie dużo czasu spędzaliśmy nad analizą i techniką bronienia rzutów karnych. Nie jestem w stanie podać dokładnych liczb, ale w tamtym sezonie Sorrentino obronił dużo jedenastek, a nawet jak puszczał z nich gole, wyczuwał intencje strzelca i rzucał się we właściwą stronę. Nic nie było pozostawione przypadkowi. Wojciech Szczęsny ma wielkie szczęście, że na co dzień pracuje z Filippim.
Co go aż tak wyróżnia?
Przede wszystkim Claudio Filippi to dobry człowiek, a to klucz do wszystkiego w pracy z grupą bramkarzy, która zawsze jest bardzo hermetyczna, składająca się z często wykluczających się osobowości i wybuchowych charakterów. Bardzo ważne jest, żeby ufać swojemu trenerowi. A jemu się ufało. Bo tworzył zdrową atmosferą i był świetnym fachowcem. Ciągle się rozwijał. Trafiał z przekazem. Wszyscy byli dla niego równi. Każdemu poświęcał tyle samo czasu. Czy to ogranemu Sorrentino, czy doświadczonemu Squizziemu, czy niedoświadczonemu Miśkiewiczowi, czy chłopakowi z Primavery.
Hasłem programowym Filippiego jest: „atak na piłkę”. Slogan powtarzany jak mantra. Wierzył, że bramkarz ciągle musi atakować piłkę. Nigdy nie może na nią czekać. Każdy milimetr czy centymetr, który zbliży ręce w stronę futbolówki, zwiększa szansę na skuteczną interwencję. Mnóstwo czasu poświęcał temu na treningach. Zapieprz u niego był srogi i totalny. Ale nadchodził weekend, kolejka ligowa, a jego bramkarze wymiatali.
Czytałem, że ma zapędy zamordystyczne.
Wypożyczyli mnie z Milanu i przyjechałem do Chievo bezpośrednio na obóz przygotowawczy. Stacjonowaliśmy przy Lago di Garda. Trafiłem na drugi dzień z trzech tygodni. I, o ja cię kręcę, w jaki rytm zostałem wrzucony. To było coś niesamowitego. Po jednym z cięższych porannych treningów biegaliśmy dookoła boiska, nic jakiegoś szczególnie wymagającego, ale po dziś dzień pamiętam, że zdychałem kompletnie. Zostawałem w tyle.
Patrzyłem, a tam Sorrentino już biegnie, wyprzedza, zapiernicza, a starszy przecież ode mnie o dziesięć lat! Wraz z kolejnymi dniami, tygodniami i miesiącami nadrabiałem dystans. Przestałem odstawać fizycznie. Przynajmniej tyle, bo umiejętności miałem mniejsze, wiadomo.
Jestem zwolennikiem przyzwyczajenia organizmu do mocnej pracy. Początkowo klniesz. Jesteś zdenerwowany. Myślisz: „kurczę, nie daję rady”. Ale później, kiedy już złapiesz rytm, efekty widać gołym okiem. Przestajesz odczuwać obciążenie tego wysiłku. Tak powinno wyglądać ćwiczenie z bramkarzami. I dlatego tak lubię Claudio Filippiego. To dla mnie niedościgły wzór. Tytan pracy. Śledzę jego poczynania. Czytam jego książki. Wciąż utrzymuję z nim kontakt. Trochę rzadszy niż kiedyś, ale mam numer telefonu, mogę napisać czy zadzwonić.
Mówią, że Filippi ma posłuch w sztabach szkoleniowych.
Liczą się z nim. Budzi respekt. Ma charyzmę. I jest elokwentny, wykształcony, z psychologicznym podejściem. Nie jest gburem, a tacy się zdarzają. O, to też trzeba podkreślić. Wcale mnie nie zdziwiło, kiedy gruchnęła wieść, że przechodzi z Chievo do Juventusu.
Sorrentino i Squizzi, starsi bramkarze w Chievo, traktowali cię z góry czy po mentorsku?
Mentorzy. Wspaniale ich wspominam. Sorrentino woził mnie na treningi. Naturalnie tak wyszło, bo nie miałem wtedy swojego auta. Mieszkaliśmy blisko siebie. Zaraz obok słynnego balkonu Romeo i Julii. Jeździliśmy do położonego nieopodal Bardolino. Ciągle mnie zabierał. Przegadaliśmy mnóstwo kilometrów. Naprowadzał, kierował, doradzał. Squizzi, jeszcze starszy, też często ze mną rozmawiał. Mówił: „Michał, nie rób tego”. Pionizował mnie. Nie tylko na boisku. Bo człowiek był młody i robił głupie rzeczy.
Odklejało się trochę w głowie?
Czasami się zdenerwowałem, bo coś mi na treningu nie wyszło. Albo Claudio Filippi ciągle mnie poprawiał. Nie, że miał pretensje, że mnie beształ, tylko bez przerwy zwracał mi uwagę. Teraz wiem, że to normalna rzecz i zależało mu na mnie, ale jako dwudziestolatek odbierałem to jako ciągłe przychrzanianie. Po zajęciach brali mnie na bok Sorrentino albo Squizzi. Przemawiali do rozsądku: „Michał, on to robi dla twojego dobra”. Przekonywali: „gdyby chciał ci zaszkodzić, to byłbyś mu obojętny”. Nie denerwowałby się. Bo często się denerwował. Obrażałem się, a oni mnie pouczali. Źle się zachowujesz. Przestań robić sobie pod górkę. Znamy Filippiego. Trzymaj się go. I faktycznie mieli rację. Błyskawicznie to zrozumiałem.
Artur Boruc opowiadał niedawno, że we Włoszech owładnęła go „kultura słodyczy nierobienia niczego”. We Florencji był gwiazdą, ty w Mediolanie i Weronie nie dorobiłeś się nawet promila jego statusu i pozycji, ale zdaje się, że w Italii nabyłeś zupełnie inne doświadczenie.
Boruc pewnie nie mówił o treningach, a o tym wszystkim, co dzieje się poza nimi. I ma rację, trochę tak jest, trzeba byłoby zobaczyć to na własne oczy. Włosi inaczej podchodzą do futbolu, tego swojego calcio. Ikona piłkarza wyniesiona jest do granic absurdu. Szczególnie na południu kraju. W Neapolu czy nawet Bari. Tam podejście kibica do swojego idola jest iście bogobojne. Piłkarz idzie do restauracji, nabija gruby rachunek i nie musi płacić, bo „piłkarz to piłkarz”. Taki status może rozleniwiać. Że nic nie musisz, bo wszyscy dookoła robią wszystko za ciebie. To może być ta „kultura słodyczy nierobienia niczego”.
W krajach śródziemnomorskich bardziej celebruje się prozę życia. Posiłki wynosi się do rangi sztuki codzienności. Wieczór. Ciepło. Gotują. Siadają przy stołach. Jedzą. Piją wino. Przekrzykują się. Śmieją. Dyskutują. Są głośni. To trwa wiele godzin. U nas obiady i kolacje pochłania się na szybko, w biegu i pośpiechu. Tu, tam, zjeść i cześć.
Południowcy są frywolni. Jakieś załatwianie spraw. Nie mają złej woli. Każdy ci pomoże. Nie mówię, że nie. Ale trzeba czekać. I to w nieskończoność. Dzisiaj? Pewnie, ale może jutro. Jutro? Pewnie, ale może pojutrze. Może teraz? Spokojnie, spokojnie, zrobi się, zrobi, nic się nie martw. Już zaraz, już za chwilę, aż w ogóle. Pamiętam, jak klub miał znaleźć mi mieszkanie. Nie lubię siedzieć w hotelach. Średnie to życie. Bo co też można w nich robić? Spieszyło mi się na swoje. A tu jeden tydzień mija, drugi tydzień mija, pytam: „może znajdziemy to mieszkanie?”. Słyszę: „spokojnie, spokojnie, mamy gościa, znajdzie wszystko”. Minął trzeci tydzień. Dobrnął miesiąc. I dalej ten hotel. W końcu załatwili.
Nie ma skuteczniejszego sposobu na wprowadzenie niepokoju niż słowa „spokojnie”.
Włosi są za to profesjonalistami na treningach. Przychodzi się wcześniej. Robotę wykonuje się solidnie. Szanuje się trenerów i ludzi związanych z klubem. Słucha się starszych.
Bartosz Salamon opowiadał swojego czasu w Foot Trucku, że w szatni zamiast konwencjonalnego „come stai?” najczęściej słyszy się „co jadłeś?”.
Część kultury. Zauważyłem, że dla Włochów ważniejszy jest fakt spotkania się przy stole niż samo jedzenie. W Milanie ulokowano nas w pokojach na piętrze, obiady serwowano nam w słynnym Milanello, ale na kolację szliśmy całą grupą do restauracji, którą opłacał nam klub. I te wieczory miały swój wymiar czasowy. Nie, że wejdziesz, zjesz, wyjdziesz. Nic na szybko. Siedziało się przez półtorej godziny. Kult rozmowy. Początkowo blokował mnie język. Niewiele rozumiałem. Ale, kiedy poznałem włoski, polubiłem ten zwyczaj. Tym bardziej, że jestem człowiekiem, który lubi kuchnię, sam gotuje, mnie to pasowało.
Ktoś z twojej drużyny Milan Primavera przebił się do dużej piłki?
Michał Miśkiewicz myślał kiedyś, że dostanie szansę w wielkim Milanie?
Aż tak zwariowanej myśli nigdy nie miałem. Przede mną była długa droga. Wiedziałem, gdzie jest moje miejsce w szeregu. Ale wiesz, jak jest, sama obecność w Milanie niesłychanie mnie napędzała. Jeszcze trafiłem na taki okres, że na San Siro grały takie gwiazdy, że to w głowie się nie mieści. Akurat na krótkie wypożyczenie przyjechał David Beckham. I zaraz na jakiś zajęciach broniłem jego rzuty wolne. Ronaldinho. Kaka. Pirlo. Pato. Sama końcówka Paolo Maldiniego. Same osobistości. Wcześniej podziwiałem ich sprzed ekranu w telewizji, a tu wcale nierzadko mogłem z nimi potrenować. Na co dzień mogłem z nimi przebywać. Primavera miała szatnię obok pierwszej drużyny Milanu. Na siłowni się przecinaliśmy. Rewelacja. A jak przychodzili i mówili, że im brakuje bramkarza, więc trzeba porzucać się w „jedynce”, to już w ogóle była bomba.
Propozycja nie do odrzucenia.
Najczęściej brali mnie albo Antonio Donnarummę. Czasami też Filippo Perucchiniego.
Wspomniany David Beckham był pracowity czy czuło się celebryckie zepsucie?
Aż tak nie śledziłem wszystkich jego ruchów. Koncentrowałem się, żeby wypaść jak najlepiej, obronić się poziomem pośród tych wszystkich wielkich postaci. Nie przypominam sobie jednak żadnego zachowania Beckhama, które zburzyłoby jego legendę. Ne można było mu odmówić olbrzymiej piłkarskiej klasy. Zapamiętałem jego jakość. Strzały i przerzuty. Kliniczna precyzja. Palce lizać.
Nie czułeś skrępowania na gierkach przy Maldinim czy Neście?
A właśnie, że nie czułem, bo nikt w Milanie nie traktował młodzieży z Primavery z pogardliwą wyższością. Tam się wchodziło i oni cały czas podpowiadali. Wiadomo, że zdarzyło im się kogoś naprostować, jeśli ktoś coś wywinął, ale najczęściej starszyzna podchodziła i nakręcała nas w pozytywną stronę. Wspierali pomocą i dobrym słowem. Człowiek był cały w emocjach. Dwie gierki. Potrzebnych czterech bramkarzy. Trzech starszych golkiperów, ja na czwartego. Super. I pamiętam, że czasami człowiek robił takie rzeczy…
Koszmarnie zawalał czy wyczyniał cuda?
Testował granice swojego maksimum. Nawet dobrze to wyglądało, kurczę.
W starych wywiadach wspominasz bronienie treningowych strzałów gwiazd Milanu. Ktoś miał lepsze uderzenie od Beckhama?
Pato miał świetne uderzenie. Oj, Pato potrafił huknąć. Pamiętam ćwiczenia strzeleckie. Trzeba było przyjąć piłkę, obrócić się, trafić w bramkę. I on to robił tak, że szok. Techniką imponował Ronaldinho. Żadne zaskoczenie. Zaskoczę cię, ale wiesz, kto jeszcze potrafił dobrze przymierzyć z rzutów wolnych?
Kto?
Dida!
Brazylijska szkoła.
Zawsze zostawał po treningach wraz z dwoma magazynierami za bramką, żeby podawać mu wybite piłki. Ustawiał sobie futbolówkę na szesnastce i raz za razem pakował cudowne gole. Naprawdę miał kawał uderzenia. Podawali. Strzelał. Podawali. Strzelał. Taki rytuał. Taka sytuacja. Mieli w Milanie specjalistów. Kaka też był niesamowity. To był ten Milan, który dopiero wygrywał Ligę Mistrzów. Stare i dobre czasy.
Dida i Christian Abbiati zajmowali się tobą w podobny sposób jak Sorrentino i Squizzi?
Pomagali na treningach. Ale też nie jakoś specjalnie, bo jednak wielki klub i dużo dalej do pierwszego składu. Dida w porządku chłop, ale mniej rozmowny. Abbiati już bardziej. Fajnym gościem był Zeljko Kalac. Był taki moment, że wszyscy byli kontuzjowani i on wskoczył do pierwszego składu. Nie wiem, czy go pamiętasz.
Pamiętam, Australijczyk.
Był też Marco Storari, który został następnie asystentem trenera bramkarzy w Milanie. Wszyscy byli sympatyczni. Wiedzieli, że muszą na pomóc na samym początku bramkarskiej drogi. A to wsparli radą, a to miłym słówkiem.
Czułeś się rozczarowany, że we Włoszech grałeś na poziomie, na którym nikt tak naprawdę cię nie oglądał?
Marzenia jedno, decyzje drugie. Czegoś zabrakło. Wyszło jak wyszło. Dłużej nie siedziałem, nie szukałem alternatyw we Włoszech, przyszła oferta testów w Wiśle Kraków, więc wróciłem do Polski. Na tyle mnie to satysfakcjonowało, że nie szukałem powodów do rozdrapywania ran i zamartwiania się, że w Italii nie wyszło. Tym bardziej, że Wisła to marka, Wiśle zawsze kibicowałem, a Kraków to moje miasto.
Z taką pasją opowiadasz o włoskiej przygodzie, że niedosyt był na pewno.
Mnóstwo się tam nauczyłem. Tylko nie osiągnąłem poziomu, który chciałem osiągnąć, taka prawda. Myślałem o zagraniu w Serie B, nawet w Serie C, bo z tych dwóch poziomów można przebijać się do góry. Ale, z drugiej strony, gdyby nie epizod we Włoszech, nie byłoby mnie w Wiśle Kraków.
Po powrocie do ojczyzny trafiłeś na kolejną wyjątkową postać – Franciszka Smudę. Pracowałeś z nim w Wiśle i Wieczystej. Nie miałeś takiego wrażenia, że to trener dziwny?
Czy dziwny? Niektórzy go kochają, inni go nienawidzą. Nie ma niczego pomiędzy.
Od Euro 2012 ma w Polsce opinię trenera karykaturalnego i archaicznego.
Poznałem go bardzo dobrze. Znam jego wady i zalety. I, będę szczery, po prostu lubię trenera Franciszka Smudę. Najmocniejszą cechą jego warsztatu jest charyzma. Piłkarze się go słuchają. Bardzo dobrze zarządza grupą. I w Wiśle, i w Wieczystej widać było, że budzi respekt. Innych rzeczy nie oceniam. Nie mam aspiracji, żeby oceniać pracę pierwszych trenerów, bo to nie moja działka. Czy jest dziwny? Ma swoją myśl. Inną niż inni, ale swoją i tyle. Przecież z przypadku się nie wziął. To jedna z większych postaci w polskim futbolu w końcówce lat dziewięćdziesiątych i na początku trwającego wieku. Euro jak Euro, ale wcześniej sporo w Polsce wygrał.
Jesteś zadowolony ze swojej kilkuletniej przygody w Ekstraklasie?
Raz było lepiej, raz było gorzej, sinusoida, ale ostatecznie nie było tragedii. Nawet zastępcze powołanie do reprezentacji Polski dostałem. Wiadomo, że nie było czołowych polskich bramkarzy z lig zagranicznych, przyjechali ligowcy, ale w dalszym kręgu zainteresowanych się znajdowałem.
Napatrzyłeś się na duże postaci na treningach w Serie A, więc szoku pewnie nie przeżyłeś, ale ktoś w Ekstraklasie zaimponował ci umiejętnościami?
Arkadiusz Głowacki był naprawdę dobrym defensorem. I Paweł Brożek prezentował bardzo wysoką jakość. Ta dwójka z Wisły Kraków. W Koronie nikogo takiego raczej nie widziałem.
Bolało zejście do okręgowej Wieczystej?
Bolało. Teraz łatwo podjąć taką decyzję, ale wtedy nic tu nie było. Zajeżdżałeś na parking, wchodziłeś do starego budynku, wyglądało to jak w klasycznej okręgówce. Uwierzyłem w sam projekt. I wygrywaliśmy wszystko.
Zdziwiliście się, że w III lidze już nie jest tak łatwo? Początkowo plan był taki, żeby do I ligi czy Ekstraklasy wskoczyć bez ani jednej porażki.
Przeskok jest duży. W IV lidze chłopaki łączą kopanie piłki z normalną dzienną robotę, a w III lidze rozpoczyna się profesjonalizm. Codzienne treningi, pieniądze, infrastruktura, całkiem znane nazwiska z bogatą ligową przeszłością. Lepiej to wygląda. Rywale stawiają opór. Nie ma takiej tiki-taki, klepania, strzelania i dominowania. III liga jest siłowa i fizyczna. Trzeba się namęczyć, porozpychać, pokopać, wciąć. Wynik osiąga się nie tylko techniką i kombinacjami. Dobrze poukładany taktycznie przeciwnik zamknie się na własnej połowie, szczelnie zarygluje bramkę, ciężko jest coś strzelić, a zaraz może pójść kontra, jeden gol i 0:1 w plecy.
Uważam, że Wieczystej w tym składzie łatwiej byłoby w II czy I lidze. Pokazały to sparingi w Austrii jeszcze za kadencji trenera Smudy. Mallorca, Czeskie Budziejowice, Salernitana. Nawet nie wygrywaliśmy, ale wyglądaliśmy naprawdę fajnie na tle bardzo silnych rywali.
Uważasz, że Wieczysta mogłaby powalczyć o awans w I lidze?
Patrzę na samą jakość naszych chłopaków i myślę, że radzilibyśmy sobie w I lidze. Na spokojnie. Ale to gdybanie. Na razie potraciliśmy punkty jesienią w III lidze. I wiosną nie może się to powtórzyć.
Już na dobre obrałeś kierunek pójścia w ślady Claudio Filippiego?
Tak, ale nie jestem stary, przede mną jeszcze długie życie. Szukam alternatyw, żeby nie bazować tylko na jednej profesji. Na razie jednak mnie to cieszy. Radość sprawia mi rozwój młodych chłopaków w Wieczystej. Takie poczucie, że coś z tego talentu wycisnąłeś, coś mu pokazałeś i doradziłeś, czegoś go nauczyłeś. Klub mi bardzo ufa.
Bazuję na szkole Claudio Filippiego, ale inspirują mnie też bramkarskie metody z Portugalii i Brazylii. Włosi bazują na ataku na piłkę. W Brazylii i Portugalii przewija się dużo elementów gry nogami. Caio Secco, mój brazylijski rywal w CD Feirense, zawsze mówił mi, że jeśli tam nie potrafisz zagrać celnego przerzutu na kilkadziesiąt metrów do przodu, to nie po prostu nie grasz. Ja tego nigdy nie miałem. To zostało u mnie napuszczone. Chcę tego pilnować.
Ważne jest też mocna praca siłowa. W Ameryce Południowej dużo treningów robią na plaży w świetnych warunkach do rozwijania dynamiki i motoryki. W Polsce naturalnie nie ma do tego warunków. Ale pewne elementy można przekładać. Tamtejsi bramkarze są bardzo mobilni. Doskonale technicznie upadają i błyskawicznie wstają. Tam jest konkretny zapieprz.
Swoją renomę ma też polska szkoła bramkarzy.
Wypuściła w świat wielu świetnych golkiperów. Chciałbym znaleźć wolną chwilę, żeby podjechać i zobaczyć jak pracują Krzysztof Dowhań w Legii Warszawa i Paweł Primel w Lechii Gdańsk, z którym już wcześniej pracowałem w Wiśle Kraków. Na tym rzecz polega, żeby własną drogę opierać na tym, co zachwyciło cię u innych.
ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK
Czytaj więcej o piłce nożnej:
Fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS