A A+ A++

W połowie września sprzedawcy w nowozelandzkim sklepie Studio 1 Vintage Acoustic Guitars odebrali z pozoru rutynowy telefon. Dzwoniła mieszkająca pod Auckland 85-letnia Margaret, w latach 60. pracownica Motueka High School w Nelson. W owych czasach Margaret odkupiła za symboliczną kwotę od kolegi z placówki, uczącego tam muzyki, małą gitarę akustyczną firmy Martin. Podobał jej się rozmiar pudła – 3/4, co oznacza znacznie mniejsze gabaryty niż standardowa gitara akustyczna – a wiek, oceniany przez Margaret na “gdzieś z połowy XIX wieku”, jej nie przeszkadzał. Teraz chciała instrument sprzedać: jej córka Jo potrzebuje pieniędzy na chemioterapię.

Czytaj więcej

Studio 1 Vintage Acoustic Guitars to sklep, który w takich instrumentach się specjalizuje, więc Margaret została zaproszona na oględziny. I w rzeczy samej: ekspertyzy potwierdziły, że gitara została wyprodukowana gdzieś w latach 70. XIX w. Miała wyjątkowe jak na ten model, hebanowe siodełko, oraz była utrzymana w doskonałym stanie. Wycena stanęła na 15 tysiącach dolarów (amerykańskich), a do początku listopada zbierano oferty od chętnych.

Oferta została ostatecznie sfinalizowana w grudniu: po gitarę pofatygował się aż z Kaliforni Larry Thomas, były prezes największej na świecie firmy produkującej gitary – Fender. Cena ostatecznie okazała się niższa niż szacowali eksperci, ale Thomas i tak wysupłał z portfela 11 tysięcy dolarów. – Nie martwi mnie to, czy płacę za tę gitarę kilka tysięcy dolarów za dużo. Miło mi jest wesprzeć tę rodzinę – mówił potem Thomas. – Cieszę się też, że mogę dołączyć ten instrument do swojej kolekcji, pograć na nim i mam nadzieję być jego stróżem przez kilka kolejnych lat – podkreślał.

Sekretne fantazje gitarzystów

Historia Margaret niczym w soczewce skupia w sobie fantazje drobnych inwestorów: oto gdzieś w odległym kącie strychu czy na dnie szafy odkrywany jest drogocenny instrument, który właściciel wystawia za stosunkowo niewielką kwotę – co pozwala nie tylko uzyskać przebicie na samym przedmiocie zakupu, być może kosztem ewentualnego generalnego remontu przeprowadzonego u jakiegoś zdolnego lutnika. Były takie czasy (choć raczej przed rozkwitem internetu, a zatem i forów dla muzyków czy – przynajmniej – właścicieli instrumentów), kiedy takie okazje rzeczywiście się zdarzały. Dziś to już jednak rzadkość: jeśli nawet na forach dla pojawiają się pytania “jak wycenić gitarę po wujku”, to w grę wchodzą co najwyżej zabytki polskiej, radzieckiej, czeskiej lub NRD-owskiej myśli lutniczej sprzed upadku komunizmu.

Czytaj więcej

To zjawisko podobne do całego rynku sztuki – a dla muzyka instrument to raczej dzieło sztuki, nawet jeśli zeszło z siedmiocyfrowym numerem z taśmy w chińskiej fabryce, niż narzędzie. Marzenie o kupieniu na pchlim targu nieznanego obrazu uznanego malarza czy “starych skrzypiec”, które okażą się opus magnum jakiegoś włoskiego lutnika, ma również swoje gitarowe oblicze.

Nie powinno zatem dziwić, że takie inwestorskie podejście przeskoczyło i do świata gitar. Od czasu do czasu pojawiają się tu profesjonalni gracze – np. fundusz inwestycyjny Anchorage Capital Partners Ltd. stworzył w Londynie specjalną odnogę, The Guitar Fund, która inwestowała w gitary elektryczne i akustyczne, zwłaszcza z kategorii “vintage”, czyli zbudowane przed 1970 r. Na swoich stronach fundusz ten chwali się przeznaczeniem na ten cel 100 mln dolarów, z niezwykle obiecującą stopą zwrotu: uśredniony wzrost wartości portfela 14 proc. rocznie w perspektywie ostatnich 25 lat.

I coś jest na rzeczy. Gdy przeciętny muzyk sięga pamięcią do poprzedniej dekady – nie wspominając już o latach 90., czy 2000. – i porównuje ówczesne ceny do obecnych, z reguły popada w stan posępnego odrętwienia.

Memorabilia jak zwykle w cenie

Najlepszym przykładem trendu jest kategoria gitar kluczowa dla inwestorów: memorabilia. Z tej perspektywy największym gitarzystą świata jest Kurt Cobain: rekord należy do jego gitary akustycznej Martin D-18E, na której zagrał podczas legendarnego występu w ramach MTV Unplugged (ponad 6 mln dol. w 2020 r.), a niewiele gorzej wypadł elektryczny Fender Mustang, na którym Cobain wygrywał bunt w klipie “Smells Like Teen Spirit” (sprzedany za ponad 4,5 mln dol. w połowie 2022 r.). Mało tego, na aukcje w ciągu ostatnich kilku miesięcy trafiały też gitary, które lider Nirvany niszczył podczas koncertów – i ceny tych zdemolowanych instrumentów wahają się w okolicach pół miliona dolarów za sztukę.

Najwyraźniej tanio już było. Jeszcze w 2019 r. David Gilmour sprzedał swojego legendarnego czarnego Fendera Stratocastera (posłuchajmy “The Wall” czy “Dark Side Of The Moon” Pink Floyd) za 4 mln dol. Ale już wersja gitary w bieli znalazła nabywcę za “jedynie” 1,8 mln dol., a akustyczny Martin z czasów “Wish You Were Here” sprzedał się za 1,1 mln dol. W 2019 r. sprzedał się też Gibson Les Paul należący niegdyś do Duane’a Allmana z Allman Brothers Band (1,25 mln dol.), w 2017 r. słynny lutniczy “Wilk” Jerry’ego Garcii z Grateful Dead (1,9 mln dol.), w 2015 r. Gibson J160E Johna Lennona (2,4 mln dol.). Ba, według legend – bo nie była to transakcja na aukcji, oficjalnie brak zatem danych – w 1993 r. Paul Allen, współtwórca Microsoftu, kupił słynnego Fendera, na którym Jimi Hendrix zagrał na festiwalu Woodstock, za 1,3 mln dol.

Czytaj więcej

Można śmiało zakładać, że jeśli któraś z wymienionych wyżej gitar gigantów rocka wypłynie ponownie na rynku aukcyjnym, ma szansę pobić wcześniejsze rekordy. Ale też nie wszyscy nabywcy trzymają swoje kolekcje pod kluczem, w domowym zaciszu, jak Larry Thimas czy Paul Allen. Rekordowe ceny na tym rynku gotów jest płacić Jim Irsay – spadkobierca rodzinnego imperium z branży grzewczej, który najwięcej pasji wkłada dziś w klub futbolu amerykańskiego Indianapolis Colts oraz właśnie – The Jim Irsay Collection, jeden z największych zbiorów rock’n’rollowych memorabiliów na świecie. Ta kolekcja jest – nomen omen – w permanentnej trasie po Stanach Zjednoczonych jako wystawa objazdowa, której towarzyszą koncerty gwiazd i rozmaite dodatkowe eventy. W efekcie inwestycje zwracają się stopniowo nawet bez potrzeby wystawiania ich na ponowną sprzedaż.

W polskich warunkach o memorabiliach świata rock’n’rolla, czy muzyki gitarowej, trudno jednak mówić. Rekordową ceną, jaka na zorganizowanej nad Wisłą aukcji padła za instrument muzyczny, było 1,3 mln złotych za fortepian Steinway, który przed laty należał do Władysława Szpilmana. I powiedzmy sobie szczerze: historia tego instrumentu w stosunkowo niewielkiej mierze przełożyła się na jego cenę, skoro nowy instrument tej firmy kosztuje przeciętnie w granicach 300-400 tysięcy złotych, a cena dobijająca miliona złotych za bardziej wyrafinowany model nikogo nie zdziwi.

Inna jednak sprawa, że pojawiające się od czasu do czasu na rynku gitary należące do uznanych polskich muzyków – a pojawiały się instrumenty mniej lub bardziej kojarzone z Janem Borysewiczem, Dariuszem Kozakiewiczem, Jarosławem Śmietaną, Jerzym Styczyńskim – zwykle sprzedawane są ze stosunkowo niewielkim narzutem w relacji do ceny instrumentu wyjeżdżającego z fabryki lub porównywalnego lecz bez “historii”. W obecnej chwili w jednym z polskich serwisów można znaleźć gitarę, która miała należeć do Maryli Rodowicz oraz Seweryna Krajewskiego: cena wywoławcza to 33 tys. złotych – i tu można mówić o pewnym narzucie za historię, bowiem gitary Guild F-212 XL w USA kosztują 1-2 tys. dolarów, a najwyższe ceny osiągają w Japonii: w granicach 3-4 tys. dolarów.

Pandemia, co za szczęście

Dlatego w polskich warunkach większym wzięciem cieszą się zapewne gitary premium, zwłaszcza te, które na rynek wprowadzają w limitowanych edycjach najwięksi światowi producenci. Bo z geniuszem jednego z tysięcy europejskich czy amerykańskich lutników – których nazwiska znane są głównie na lokalnych rynkach – można dyskutować. Z brandem “Gibson”, “Fender”, “Martin” czy “Paul Reed Smith” – już nie.

Rzućmy okiem do oferty jednego z największych europejskich sklepów z instrumentami: Thomann. W kategorii premium królują przede wszystkim giganci z branży – najdroższa gitara to Fender Stratocaster spersonalizowany na wzór instrumentu używanego przez wspomnianego już lidera The Grateful Dead: jego cena dobija przy obecnych notowaniach złotego 100 tysięcy, a minimalnie tańsza jest sygnatura Terry’ego Katha, gitarzysty grupy Chicago (ok. 93 tys. zł). W pierwszym przypadku zrobiono 100 egzemplarzy tego modelu, w drugim – nawet mniej, zaledwie 50 sztuk.

Czytaj więcej

Potem zaczyna się terytorium firmy Paul Reed Smith – najmłodszej w gronie wielkich koncernów gitarowych, a jednocześnie najbardziej dziś dynamicznej: instrumenty sygnowane marką PRS pojawiają się w rekach najpopularniejszych muzyków na świecie, od Carlosa Santany, przez Ala di Meolę, po Alexa Lifesona i Dave’a Navarro. Nawet znany z Led Zeppelin miłośnik gibsonów, Jimmy Page, czy John McLaughlin potrafią sięgnąć czasem po PRS-a. W wersji premium te instrumenty to kolaż egzotycznych gatunków drewna, wyrafinowanych inkrustacji masą perłową w rozmaitych odcieniach ciągnących się po całym gryfie, elementy typu mostek czy klucze z drogich metali. I ceny – od 50 do 70 tysięcy złotych za sztukę.

Ale coraz częściej podobne pieniądze trzeba wydać na gitary ze stajni Gibsona. O ile Fender postawił swego czasu na “sygnatury” – powstające w ramach naśladowania modyfikacji lub wykończenia, jakie zrobili w swoich instrumentach legendarni gitarzyści – firma z Nashville celuje raczej w konserwatywnego użytkownika, który chce mieć gitarę nową, ale “vintage”. Stąd np. serie typu Historic Reissue, budowane na bazie specyfikacji instrumentów z lat 50. czy 60. (czyli np. bez drążenia pustych komór w korpusie gitary), z innym przekrojem gryfu itp. Gdy gitary te pojawiły się na ścianach sklepów muzycznych, kosztowały mniej więcej 30 tysięcy złotych – gdy dziś przejrzeć oferty na jednej z największych platform z używanymi instrumentami Reverb.com, rzadko kiedy sprzedający stosują upust względem tej ceny: przeciętnie oferty wahają się pomiędzy 30 a 40 tys. złotych.

Kilka lat temu menedżerowie Gibsona znacznie przesadzili z zachłannością: ceny najprostszych instrumentów, budowanych z najtańszych materiałów (to wciąż dobre instrumenty, aczkolwiek nie umywające się surowcami czy starannością wykończenia do tych z półki premium) poszły znacznie w górę. I muzycy zaczęli się od legendarnej firmy odwracać: sprzedaż topniała, właściciele gitar pomstowali na niedoróbki i chciwość ówczesnego szefa firmy, Henry’ego Juszkiewicza. Gibson wystąpił o ochronę przed wierzycielami, czyli de facto – zbankrutował. Zresztą w całej branży było niewesoło, “The Washington Post” pisał nawet o “końcu kultury gitary elektrycznej”.

Na szczęście – dla koncernów, jak i wszystkich lutników – przyszła pandemia. Uwięzieni w domach Amerykanie, Europejczycy czy Azjaci postanowili nadwyżkę czasu wolnego spędzić, pielęgnując hobby. I nagle Fender zaliczył rekordowy pod względem wyników finansowych rok, Gibson odbił się od dna, PRS wprowadził takie gitary, jak wspomniane wyżej, na półki sklepów – wcześniej robił je raczej wyłącznie na prywatne zamówienia kolekcjonerów i znanych muzyków. Nie wspominając już o rozkwicie wyrafinowanych warsztatów lutniczych na całym świecie, rzemieślnikach prześcigających się w eksperymentalnych rozwiązaniach, kształtach, długościach menzury, wykończeniach itd. Branża odżyła, a stabilne ceny skoczyły, napędzając marzenia mniejszych i większych inwestorów. Nie ma zapewne lepszej inspiracji dla wyobraźni niż przyglądanie się cenom wykresom, powstającym w oparciu o transakcje przeprowadzone na wspomnianej platformie Reverb: praktycznie wszystkie unoszą się w górę, im bliżej prawego krańca wykresu.

Inwazja baby boomersów

Sztuka inwestowania nie jest jednak tak prosta, jak mogłoby się wydawać: kupuj instrument znanej firmy, a potem po prostu czekaj aż zdrożeje. Prędzej już można by trzymać się reguły: kupuj dobry instrument, jeżeli nie zdrożeje, przynajmniej będziesz miał wiele frajdy, a jego potencjalny wzrost wartości będzie dodatkowym bonusem.

Bo też, mimo wszystkich wyliczonych wyżej cen, rekordów i okazji, inwestowanie w instrumenty ma w sobie coś z ruletki. Instrumenty elektryczne typu “vintage” z zasady gwarantują wysoką jakość rzemieślniczą: powstawały zwykle dla profesjonalnych muzyków, po domach i przy ogniskach grano na gitarach akustycznych. Ale to się z czasem zmieniło: niemało dziś mzuyków-amato … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł„Bezpieczny Maluch” w powiecie świdnickim
Następny artykułAnonimowy film dyskredytował lidera opozycji w Świętochłowicach. Zielone światło dał prezydent miasta