Wielbię Nicolasa Windinga Refna, ale tym razem posunął się o parę neonowych ujęć za daleko. Jego Copenhagen Cowboy wydaje się dziełem wypranym z treści. I choć takie seriale superbohaterskie to rzadkość, ten wydaje się totalnie przestrzelony.
Źrodło fot. Copenhagen Cowboy, twórca: Nicolas Winding Refn, Netflix 2023
i
Neonów blask. Synthwave’u bit. Aktorów bezemocjonalny stan. Już gdzieś widziałem te wszystkie sztuczki Nicolasa Windinga Refna, ale za każdym razem daję się na nie nabrać. Świadomie pozwalam się porwać jego fluorescencyjnym ucztom audiowizualnym, jakkolwiek pretensjonalne by one czasem nie były. Ba, do stycznia 2023 roku nazwałbym siebie psychofanem tegoż artysty. Problem w tym, że w styczniu 2023 roku obejrzałem jego najnowsze dzieło – Copenhagen Cowboy. I mimo że każdy kadr powiesiłbym na ścianie, a ze wszystkich dźwięków skomponował playlistę na Spotify, to… nie podobał mi się.
Geneza kowbojki
Refn twierdzi, że nakręcił serial, który jest jego próbą wzięcia się za gatunek superbohaterski. Nie dajcie się jednak zwieść, wszyscy miłośnicy MCU, bo daleko temu tworowi do mainstreamu, a bliżej do slow cinema, mającego intensywnie oddziaływać na zmysły – dla odbiorców mniej cierpliwych rzecz raczej nie do przełknięcia. Ja jednak wiedziałem, na co się piszę. Zobaczyłem wszystkie twarze Goslinga w Drive czy Tylko bóg wybacza, przetrwałem także wypalające tempo Too Old to Die Young. Wszystkie te doświadczenia zapadły mi w pamięć na długo, a pomimo sporego progu wejścia produkcje z nawiązką odwdzięczyły się za wytrwałość.
W przypadku Copenhagen Cowboy mamy do czynienia ze wszystkim tym, z czym do tej pory kojarzyliśmy Refna, ale w wydaniu wyjątkowo niestrawnym. Wszystko to najprawdopodobniej wina metrażu i zawartej w nim faktycznej treści, bo pierwszy sezon to tak naprawdę sześciogodzinny wstęp (w nomenklaturze komiksowej: geneza) do historii Miu, tajemniczej, małomównej kobiety o nadnaturalnych zdolnościach. Miałem wrażenie, że materiał na pełnometrażowy film Refn przerobił na rozwleczony do granic możliwości serial, w którym to potrafi pokazywać bez celu, przez kilka minut, kobiety spacerujące po lesie w niebieskich kombinezonach. Może ma to jakąś wartość estetyczną, ale nie poczułem w podobnych scenach drugiego dna, które niemal zawsze jest gdzieś schowane w produkcjach Refna.
W swoim trzonie Kowbojka z Kopenhagi daje się odczytać jako feministyczne kino zemsty, przy okazji mocno krytykujące maskulinizm. Motyw toksycznej męskości przewija się tu non stop w iście jaskrawych barwach (i tym razem nie da się tego usprawiedliwić daltonizmem Refna), bo brutalnej i zabarwionej erotycznie przemocy wobec płci pięknej doświadczycie tu całe mnóstwo. Najbardziej patologiczne i socjopatyczne przypadki facetów otrzymują tu ponadto zdolność chrumkania. Tego typu zabiegi narracyjno-stylistyczne ciekawią raz czy dwa, ale Refn co chwilę upupia męski drugi plan, przy okazji krzywdząc biedne świnki, które niczym sobie nie zasłużyły na zestawianie ich z takimi zwyrodnialcami.
O samej protagonistce wiemy niewiele poza tym, że od najmłodszych lat jest towarem na czarnym rynku. Przedmiotowość kobiety w ciekawy sposób kontrastuje z aktem terroru, którego dokonuje ona co jakiś czas wobec gangsterskiego światka niczym John Wick. Nadmierna skrytość postaci sprawia jednak, że niektóre jej zachowania trudno zaakceptować na poziomie logicznym. Ponadto i tak szczątkowe dialogi czy relacje zostały nakreślone w sposób niesatysfakcjonujący, jakby czekający na uzupełnienie w przyszłym sezonie, który, znając Netflixa, może nigdy nie nadejść. Ryzykowny ruch, a przy okazji mocno nadwerężający cierpliwość widza, nieczującego się nagrodzonym czy nawet zbesztanym po seansie. Ja zmagałem się po prostu ze zmęczeniem i negatywnym rodzajem przebodźcowania.
Wizja Kopenhagi
Przebodźcowanie zresztą nie jest niczym dziwnym po seansach filmów Refna, jednak zwykle wiązało się ono z jakąś refleksją i intensywnymi wspomnieniami. Kowbojkę z Kopenhagi ogląda się jednak najlepiej na fotosach zamieszczonych w sieci. Kiedy po skończeniu serialu przeglądałem serię kadrów, przez chwilę odniosłem wrażenie, że być może źle odebrałem to dzieło, bo każde ujęcie to efekt perfekcjonistycznego podejścia do wykonywanego zawodu i tytanicznej zbiorowej pracy na planie. A jak tu czegoś takiego nie docenić, prawda?
Tylko… No właśnie, statyczne obrazy działają najlepiej, ale kiedy Refn wprawia je w ruch (jakże nagminnie korzystając z techniki polegającej na obracaniu stojącej kamery wokół własnej osi KILKUNASTOKROTNIE i przyprawiając moją narzeczoną o mdłości), to całość traci na magii i pięknie. Nie da się ukryć, że ów reżyser poczuł się tu trochę jak na własnym placu zabaw, na którym za netfliksowe pieniądze konstruuje niezwykle zawiłą zjeżdżalnię, której koniec znajduje się w jego własnym tyłku. Bo Kowbojka z Kopenhagi jest widocznym i bolesnym aktem samouwielbienia oraz – jak to określono w zagranicznej prasie – „odtwarzania zamiast odkrywania na nowo”.
I choć można zachwycać się niebieskimi i czerwonymi światłami odzwierciedlającymi dusze bohaterów, jakże pobudzającymi elektronicznymi melodiami niezastąpionego Cliffa Martineza czy paroma znakomitymi inscenizacyjnymi pomysłami, to jednak wiele scen zawartych w serialu wiedzie donikąd. Ich jałowość wynika ze zbytniego przedłużenia konkretnego ujęcia bądź sekwencji, wyciśnięcia z nich ostatnich, i tak mało smakowitych soków. Takiego teatru martwych figur woskowych nie trawię, mimo że chłód oraz emocjonalny minimalizm Refna są mi bardzo bliskie.
Rewolwery do pokrowców
Piszę więc jako rozczarowany fan do innych fanów w poszukiwaniu dyskusji. Ostrzegam przy okazji wszystkich tych, którzy artystowskich odklejek nie lubią – nie włączajcie przypadkiem Copenhagen Cowboy, bo stracicie czas i nerwy. Może właśnie dlatego, że tak wiele oczekiwałem od nowego dzieła Refna, tak mocno się na nim zawiodłem. Bo obiecywało ono sobą eklektyczny szał X muzy, o jakim będzie się długo mówiło w hermetycznym, oddanym Refnowskim wariacjom gronie. A wydaje mi się, że podzieli ono ludzi, a przy okazji zakwestionuje sens powstawania drugiego sezonu. Sezonu, którego treatment Refn ma już gotowy, i sezonu, który powstać nie ma raczej prawa. Miu bowiem świata nie zwojuje, a Netflix swoich ekspansywnych zamiarów nie krył nigdy. Wydaje mi się więc, że kopenhaska wendetta zakończy jako bolesna ciekawostka w całej filmografii tegoż reżysera. Superbohaterska, ale pozbawiona jakiejkolwiek mocy.
Ocena: 5/10
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS