David Rudisha przeżył wypadek samochodowy i katastrofę samolotu. Przecierpiał serię kontuzji. Oraz zdradę żony, rozwód i śmierć ojca. A to wszystko w kilka lat, od kiedy zniknął ze świata sportu. Słynny Kenijczyk wpadł w spiralę nieszczęść, ale ze wszystkich jakoś wychodził. Teraz swoje doświadczenie z kariery wybitnego lekkoatlety będzie chciał wykorzystać w roli trenera.
Żeby dotrzeć do czasów, kiedy Rudisha był wielką gwiazdą, musimy się cofnąć o kilka lat. W 2016 roku Kenijczyk błyszczał na igrzyskach w Rio. Po raz drugi z rzędu został mistrzem olimpijskim. Miał w garści rekord globu, można było nawet zastanawiać się, czy 800 metrów nie robi się dla niego „za małe” i nie powinien spróbować swoich sił na innym dystansie.
Z powodu kontuzji w sezonie 2017 Rudisha zanotował jednak tylko kilka startów. W kolejnym na stadionie nie pojawił się ani razu. Rok 2019 czy 2020 – mimo zapowiedzi – nie przyniósł też upragnionego powrotu na lekkoatletyczną scenę. Dlatego kiedy pojawiła się informacja, że na igrzyskach w Tokio Kenijczyk nie będzie bronił tytułu, mało kto w ogóle o tym usłyszał. Nie mówiąc już o tym, by ktokolwiek był specjalnie zaskoczony.
Podobne reakcje, a raczej ich brak, można było zaobserwować, gdy David Rudisha w listopadzie ogłosił emeryturę. Nie odbiło się to wielkim echem. Ale trudno się dziwić, skoro nie startował przez pięć długich lat.
Co ciekawe, dwukrotny mistrz olimpijski z miejsca wykluczył przejście ze stadionu na maratoński dystans – jak wielu jego kolegów po fachu – bo „jego ciało jest stworzone do krótszego biegania”. Z samego powrotu do rywalizacji na 800 metrów zrezygnował natomiast nie tyle z powodu braku motywacji, a bezlitosnej metryki. W poprzednim roku wybiły mu w końcu 33 lata.
Co zatem Kenijczyk zamierza robić dalej? Wziąć się za trenerkę. Zanim jednak zdążyliśmy usłyszeć, że pod jego skrzydłami znalazł się utalentowany biegacz, Rudisha miał niespotykanego pecha. W grudniu awionetka, na pokładzie z nim oraz kilkoma innymi osobami, w trakcie awaryjnego lądowania straciła skrzydło i rozbiła się, odbijając od podłoża.
Lekkoatleta ostatecznie nie doznał żadnych poważnych obrażeń. Ale to nie była pierwsza taka sytuacja, z jaką miał styczność w ostatnich latach. Co tu dużo gadać: nieszczęścia prześladują Davida Rudishę.
Nie tylko zdrowie
Wszystko zaczęło się od kontuzji. Rudisha nie był co prawda nigdy wybitnym okazem zdrowia – w sezonie 2013 zaliczył tylko parę biegów, bo jak wspominał: „miał problemy nawet z piętnastoma minutami truchtu”. W okolicach igrzysk w Rio de Janeiro narzekał na natomiast na bóle mięśnia czworogłowego. Niedługo potem niewielkie dolegliwości przerodziły się jednak w takie urazy, na które nie wystarczało „zaciskanie zębów”.
Jak wspomnieliśmy – w sezonie 2017 David zaliczył zaledwie parę startów. I na tym niejako zamknęła się jego sportowa kariera. W końcu wysiadły mu bowiem nie tylko nogi, ale też plecy. Kontuzja goniła kontuzję. Choć Rudisha naprawdę mocno wierzył w to, że wyjdzie na prostą. Unikał mówienia, że na sto procent nie zobaczymy go na danej imprezie. Dopiero w maju 2021 roku stało się jasne, że ominą go również igrzyska w Tokio.
Zdrowie nie było jego jedynym zmartwieniem. W 2019 roku samochód, którym kierował, zderzył się czołowo z autobusem. Cudem wówczas udało mu się ujść z życiem, bo z przedniej części jego pojazdu zostało niewiele. W międzyczasie Rudishy posypało się też małżeństwo. Jak podawały media – żona Kenijczyka miała go zdradzić kilka miesięcy po narodzinach ich trzeciego dziecka. Rozwód był oczywistym następstwem.
Jakby tego było mało – dwukrotny mistrz olimpijski stracił też osobę, która natchnęła go do zajęcia się lekkoatletyką. Daniel Rudisha, jego ojciec – również medalista igrzysk, z Meksyku 1968 – zmarł z powodu choroby nerek. To wszystko dobiło Rudishę do tego stopnia, że – jak sam przyznał – zaczął nadużywać alkoholu.
Gdy zatem bliżej przyjrzymy się jego sytuacji, przestanie nas dziwić, że David Rudisha po 2017 roku nie zdołał wrócić do biegania. Ba, gdyby to zrobił, mówilibyśmy o małym cudzie. Choć jest co żałować, że Kenijczyk nigdy nie wygrzebał się z kryzysów i ostatni start zaliczył jako zaledwie 28-latek. Bo w szczycie formy po prostu chciało się go oglądać.
Wielki jak Bolt?
Na stadionie David Rudisha był jedyny w swoim rodzaju. Doskonale zaczynamy to rozumieć przede wszystkim teraz, kiedy na dystansie 800 metrów panuje bezkrólewie. Żaden z młodszych biegaczy nie jest w stanie wygrywać w takim stylu jak on.
W czasach świetności Rudisha wychodził na prowadzenie najwcześniej, jak mógł. Potem narzucał mordercze tempo. A kiedy do mety pozostawało z 200 metrów, finiszował mocniej od kogokolwiek innego (na przykład Adama Kszczota, który przez jakiś czas był największym rywalem Kenijczyka). Tak wyglądała pełna dominacja, która przyniosła mu rekord świata.
Rudisha jest jedynym zawodnikiem w historii, który pobiegł na 800 metrów z czasem poniżej minuty i 41 sekund (jego najlepszy wynik to 1:40,91). Jest też jednym z niewielu, którzy uporali się z granicą minuty i 42 sekund. W swoim najlepszym sezonie – 2012 – „przegrał” tylko jeden wyścig, na zakończenie sezonu w Zurychu. Był absolutnym fenomenem.
Można się jednak zastanawiać, czy ze swojej kariery nie mógł wyciągnąć jeszcze więcej. Jakby nie patrzeć: Kenijczyk uzbierał „tylko” cztery złote medale najważniejszych imprez (MŚ i IO). A więc nieco mniej od kilku swoich „odpowiedników” w innych konkurencjach. Usain Bolt na 100 metrów był złoty sześciokrotnie, podobnie jak Michael Johnson na 400 metrów. Mo Farahowi 5000 metrów przyniosło natomiast pięć krążków z najcenniejszego kruszcu.
Wilson Kipkteter, były rekordzista świata, o Rudishy mówił zresztą tak: – Może być pierwszym zawodnikiem, który zejdzie poniżej minuty i 40 sekund.
A Sebastian Coe, szef World Athletics i w przeszłości też wybitny średniodystansowiec, ocenił występ Kenijczyka na igrzyskach w Londynie „najbardziej niesamowitym, jaki w życiu widział”. Brytyjczyk był też zdania, że Rudisha błyszczał najjaśniej… ze wszystkich sportowców we wszystkich dyscyplinach na tamtej imprezie.
Trudno mówić o kimś w większym superlatywach. Kenijczyk zresztą w przeszłości był porównywany do najlepszego z najlepszych lekkoatletów, czyli Usaina Bolta. Panowie bardzo się lubili i nawet pół żartem, pół serio sugerowali, że powinni zmierzyć się na dystansie „pośrednim”, czyli na 400 metrów. – Rudisha jest silny. Pobiegł niemal minutę i 40 sekund na 800 metrów. Mógłby spacerować i wciąż by nas miał – mówił o ewentualnym pojedynku ze swoim przyjacielem Bolt.
Ostatecznie Rudisha nigdy nie zaczął startować na 400 metrów (podobnie jak Usain), ale to konkurencja, z którą i tak może mieć w przyszłości styczność. Jeśli tylko wypali mu kariera trenerska, czyli kolejny punkt na jego mapie.
W czyje ślady może pójść?
– Rozmawiałem z moim trenerem na temat prowadzenia młodszych biegaczy. Nie mogę doczekać się swoich pierwszych kroków na tej płaszczyźnie – mówił pod koniec listopada zeszłego roku Rudisha (za „The Star”). Dwukrotny mistrz olimpijski debatował też na temat stanu kenijskiej lekkoatletyki. Mówił, że według niego jego kraj może odnosić też wielkie sukcesy również na krótszych dystansach. Szczególnie że w 1972 roku Kenia zdobyła przecież złoty medal w sztafecie 4×400 na igrzyskach w Monachium. I nawoływał również do „powrotu do podstaw”, aby wyjść z ostatnich gorszych wyników na światowych scenach, a także zaznaczał istotność walki z dopingiem.
Rudisha zatem ma wizję i własne zdanie. A także wyjątkowego nauczyciela, bo przez lata biegał pod okiem Colma O’Connella, irlandzkiego misjonarza i szkoleniowca nazywanego „ojcem chrzestnym kenijskiego biegania”. Ale czy faktycznie sam David odnajdzie się w roli trenera? Okaże się najwcześniej za kilka miesięcy, kiedy wystartuje sezon 2023. W tym wszystkim trzeba jednak pamiętać o jednym: najwybitniejsi lekkoatleci raczej rzadko zostawali wybitnymi szkoleniowcami.
Siergiej Bubka czy Sebastian Coe, a także wiele innych postaci, poszło bardziej w kierunku zarządzania sportem (jako prezesi czy dyrektorowie), niż bycia jego żywą częścią. Usain Bolt oraz Haile Gebrselassie zajmują się natomiast szeroko pojętym biznesem. A Michael Johnson to osobowość medialna, regularny gość telewizyjnych programów podczas lekkoatletycznych imprez.
Trenerem jest za to na przykład Carl Lewis. Ale jeśli mamy szukać przykładu człowieka, który miał równie znakomite dokonania jako zawodnik oraz szkoleniowiec, musimy skierować się w stronę Ivana Pedroso. To mistrz olimpijski oraz czterokrotny mistrz świata w skoku w dal, który obecnie prowadzi kapitalną Yulimar Rojas. To pod okiem jego okiem Wenezuelka wyrosła na rekordzistkę świata oraz najlepszą trójskoczkinię w historii.
Rudishy możemy zatem życzyć tego, aby poszedł drogą Kubańczyka (który poza Rojas szkolił też Nelsona Évorę, Anę Peleteiro oraz Teddy’ego Tamgho, innych medalistów wielkich imprez). Na pewno po tym, co dotknęło go w ostatnich latach, zasłużył, żeby znowu wejść na medalową ścieżkę. Tym razem w innej roli.
Czytaj także:
Fot. Newspix.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS