A A+ A++

W Niemczech był nastolatek, który wszystko miał jeszcze przed sobą. W RPA młodzieniec, który beztrosko jeździł sobie na rowerku między nogami rywali. W Brazylii i Rosji młody człowiek, który uświadamiał sobie, że życie bywa trudne. A w Katarze dojrzały mężczyzna, świadomy, że nie ma już czasu. Ostatecznie o zwieńczeniu prawdopodobnie największej kariery w historii tego sportu, zdecydował rzut karny wykonany przez rezerwowego prawego obrońcę. Nawet największy geniusz nie osiągnie niczego bez odpowiednich ludzi wokół siebie i łutu szczęścia. I to być może najważniejszą lekcją, jaką zostawia nam przypadek Leo Messiego.

Dopiero gdy mu się wreszcie udało, w pełni widać, jak okrutne i nieludzkie było przez te wszystkie lata żądanie od Lionela Messiego, by zdobył mistrzostwo świata, zanim zostanie uznany za najwybitniejszego w historii futbolu. Nie ma w tym sporcie nic trudniejszego do zaplanowania i bardziej ulotnego niż wygranie mundialu. Przecież ma się ku temu co najwyżej kilka okazji w życiu. A gdy już, raz na cztery lata, otwiera się to wąskie okienko na przejście do historii, w każdym momencie wszystko może pójść nie tak. Począwszy od kontuzji doznanej w niewłaściwej chwili, przez urazy kolegów z drużyny, bez których nawet najwybitniejsza jednostka nie osiągnie niczego, sprawy organizacyjne i logistyczne w federacji, szczęście do pracy z właściwym trenerem, po kwestie czysto turniejowe. Pecha w pojedynczym meczu, który skomplikuje drabinkę. Niefart w rzutach karnych. Albo zdarzenia losowe, które w tak przypadkowym sporcie mają miejsce tak często, a przecież mogą zniweczyć cały zbiorowy wysiłek.

W przeciwieństwie do rozgrywek ligowych czy nawet Ligi Mistrzów, o wszystkim decyduje tu jeden mecz. Przy wyrównanym poziomie i szerokiej światowej czołówce, po puchar świata nikt nie maszeruje. Każdy spaceruje po linie, wielokrotnie się chwiejąc i nawet momentami chwytając się jej już tylko siłą woli. Kategoryczne określanie stopnia wybitności jednostek na podstawie rezultatu tego spaceru wydaje się wręcz niesprawiedliwe. Ale, jak by tego nie racjonalizować, nie da się tego zmienić. Ilu goli Messi by nie strzelił, argument “tyle że nie dał Argentynie mistrzostwa świata, a Maradona tak”, istniałby zawsze.

PIĘKNA KOLEJNOŚĆ

Jest coś pięknego w kolejności, w jakiej wszystko wydarzyło się u Messiego. Maradona znaczną część swojej legendy napisał już na drugich mistrzostwach, w jakich wziął udział. Pele na pierwszych. Po Messim z każdym kolejnym turniejem coraz bardziej było widać przemijający czas. Od mundialu w Niemczech, gdzie był nastolatkiem, mającym poczucie, że całe życie jeszcze przed nim. Przez turniej w RPA, kiedy jeszcze można było myśleć, że jeśli nie teraz, to następnym razem. Brazylia i Rosja to już narastająca presja osiągnięcia wyniku, który okazał się nie tak łatwy do wywalczenia. I wreszcie Katar, czyli turniej ostatniej szansy w życiu dla człowieka, w którym nie ma już nic z uśmiechniętego nastolatka sprzed kilkunastu lat. Jest dojrzały mężczyzna z zarostem, ojciec trójki dzieci, piłkarz, który ekonomię ruchów opanował do perfekcji. Stary mistrz o gracji późnego Rogera Federera, grający doświadczeniem i którego geniusz objawia się w pojedynczych kopnięciach, ale który nie stara się już (czy w ogóle kiedykolwiek się starał?) dobiec do każdej piłki. Jednocześnie jednak ma w sobie zacięcie, którego nie miał Messi z poprzednich wcieleń. Bo wie, że tym razem kolejnej szansy już nie będzie. Teraz albo nigdy.

LEGENDA ZA MŁODU

Jakże kontrastuje to z Kylianem Mbappe, któremu wszystko to wydaje się wychodzić tak łatwo. Obiekt pożądania całego piłkarskiego świata, którego tak wielu wielkich, od George’a Besta, przez Johanna Cruyffa, po Cristiano Ronaldo, nigdy nie trzymało, uniósł nad głowę jeszcze przed dwudziestymi urodzinami. Ledwie świat na dobre zdążył poznać jego imię, on już był jego mistrzem. Na drugim mundialu został królem strzelców, strzelił trzy gole w jego finale i na mundialowej liście snajperów wszech czasów zrównał się z Pele. Więcej bramek od niego na mistrzostwach świata zdobyło tylko pięciu piłkarzy — Just Fontaine, Gerd Mueller, Ronaldo, Miroslav Klose, no i Messi. Mbappe już jest legendą futbolu, choć przecież 24 lata skończy dopiero w tym tygodniu. Mieć tym wieku dwa tytuły mistrza świata to byłaby już przesada. Ale gdy się na niego patrzy, trudno powiedzieć, by nie zasłużył na wszelkie możliwe triumfy.

TĘSKNOTA I OBSESJA

Miło się patrzy na ludzi, którym trudne rzeczy przychodzą łatwo. Jednak jeszcze więcej podziwu wzbudzają ci, którzy osiągają je z wysiłkiem. Zwłaszcza jeśli, jak w przypadku Messiego, wszystkie inne przychodziły im łatwo. Messi przecież też był kiedyś nastolatkiem takim jak Mbappe. Bił rekordy gwiazd wcześniejszych pokoleń. Odsuwał je w cień. Wywoływał pomruk zachwytu, gdziekolwiek się pojawił. I w bardzo młodym wieku sprawiał wrażenie, że wygrał już wszystko. Ale w jego przypadku zawsze pozostawało to bardzo ważne “prawie”. Bo nie mógł wygrać mistrzostwa świata. Nie urodził się, wbrew pozorom, w nacji, która w jego czasach była naturalnym kandydatem do trofeów. Owszem, żyła wspomnieniem Mario Kempesa i Diego Maradony, ale przeżywała pustkę.

Na ostatnim mundialu przed jego pojawieniem się nie wyszła z grupy. Wcześniej odpadła w ćwierćfinale, a w 1994, świeżo osierocona przez Maradonę, odpadła w 1/8 finału z Rumunią. Maradona na dobre wchodził do reprezentacji Argentyny mającej status mistrza świata. Messi w 2005 roku debiutował w drużynie, która już na wstępie miała za sobą piętnaście lat oczekiwania na najlepszą czwórkę mundialu, która na triumf w nim czekała prawie dwie dekady, która nawet Copa America nie wygrała od dwunastu lat. Messi od początku mierzył się w ojczyźnie z tęsknotą. A przecież zaczął ją zaspokajać dopiero w zeszłym roku, dając Argentynie zwycięstwo w kontynentalnym turnieju. W trakcie jego kariery tęsknota przeszła w obsesję. Zarówno jego indywidualną, jak i zbiorową całego narodu. W takiej atmosferze spacer po linie życia mistrzostw świata jest jeszcze trudniejszy.

WZAJEMNA NAUKA

Żeby sobie z nią poradzić, obie strony musiały najpierw nauczyć się siebie. Jeszcze na początku oczekiwano, że Messi też, jak jego poprzednik, jest bogiem i że po prostu coś da. Jeszcze na początku mogło się wydawać, że Messi chce mistrzostwa świata przede wszystkim dla siebie, dla indywidualnej rywalizacji z Maradoną czy tam z Cristiano Ronaldo, słowem dla zaspokojenia wielkiego ego. Minęły lata, zanim obie strony dowiedziały się, że w pojedynkę nic się tu nie wydarzy. Argentyńska reprezentacja musiała dorosnąć do poziomu Messiego, nauczyć się grać w taki sposób, by mu pomagać i by on mógł pomóc jej. Musiał się tego nauczyć cały argentyński futbol, który przez większość kariery Messiego rzucał mu pod nogi kłody w postaci kompletnie niedobranych selekcjonerów.

WSPÓŁUCZESTNICTWO

Jednocześnie jednak Messi musiał się nauczyć współuczestnictwa w tym organizmie. W wygranym Copa America zaliczył więcej asyst, niż strzelił goli. Na wygranym mundialu zdobył wprawdzie siedem bramek, nie trafiając tylko przeciwko sami wiecie komu, ale i tak najlepsze były te jego drobne dotknięcia otwierające całe drużyny rywali. Messi dał mistrzostwo świata Argentynie, ale też Argentyna dała je jemu. Nie byłoby go, gdyby nie jego siedem goli, ale też, gdyby nie interwencje Emiliano Martineza w seriach rzutów karnych z Holandią i Francją albo w samej końcówce dogrywki, gdy zatrzymał Randala Kolo Muaniego. Nie byłoby go, gdyby nie świetny finałowy występ Angela Di Marii, jego wieloletniego kompana, który w jego cieniu też żegnał się z wielką sceną. Nie byłoby bez półfinałowego występu Juliana Alvareza, czy równej formy Rodrigo De Paula przez cały turniej. Być może najpiękniejsze w całym tym mistrzostwie świata jest jednak to, że decydującego karnego strzelił akurat Gonzalo Montiel, rezerwowy prawy obrońca. Gdyby nie jego stalowe nerwy, być może Messi nadal nie byłby mistrzem świata.

UNIWERSALNY PRZEKAZ MESSIEGO

I jeśli jest coś, co może uzasadnić piłkarskim ateistom, dlaczego przez cały miesiąc świat toczył się razem z piłką, dlaczego ludzie w Argentynie sprzedawali domy, by na chwilę pojechać do Kataru, dlaczego od listopada nie ma na świecie gorętszego tematu rozmów, to właśnie uniwersalna opowieść, którą niesie ze sobą oglądanie radości Messiego i Argentyny. Nawet najwybitniejsza jednostka, fenomenalnie utalentowana w swojej dziedzinie i będąca po prostu geniuszem, nie osiągnie największych rzeczy, nie mając wokół siebie odpowiednich ludzi i łutu szczęścia. Ale, nawet gdy to wszystko się ma, coś zawsze może pójść nie tak, jak w drugiej połowie meczu z Arabią Saudyjską, gdy dwa strzały rywali, dały im dwa gole, sprawiające, że Argentyna zaczęła turniej od porażki i przez godzinę z Meksykiem stała pod ścianą. Nie należy się tym jednak zrażać, tylko dalej robić swoje. Argentyna na tym turnieju nie zrażała się niczym. Ani porażką z Saudyjczykami, ani dwoma golami strzelonymi przez Holendrów w samej końcówce, ani dwukrotnym odrabianiem start przez Francuzów. Argentyna parła do przodu.

DECYDUJĄCY DETAL

Paweł Czado, pracujący dziś w Interii, a wcześniej przez lata w “Gazecie Wyborczej”, w 2010 roku porównywał Messiego biegnącego z piłką do dziecka śmigającego na skrzypiącym rowerku. Tamto “ugć, ugć, ugć” między nogami obrońców było dźwiękiem emanującej z niego radości z gry. Messi z 2022 roku, a wraz z nim cała Argentyna, to była już jazda w jakimś morderczym wyścigu kolarskim, w którym na ostatnich metrach trzeba zacisnąć zęby i wycisnąć z siebie siódme poty. Cokolwiek się działo, wszyscy pedałowali dalej. To być może pisanie narracji pod wynik, ale zwyczajnie chcę wierzyć w opowieść, że nawet na tym absolutnie najwyższym poziomie, na którym różnice klas między drużynami trzeba mierzyć fotokomórką, detalem, który oddzielił zwycięzców od przegranych, było właśnie różne podejście do upływającego czasu.

Kingsley Coman, Aurelien Tchouameni jeszcze niejeden mundial mogą w życiu rozegrać. Jeszcze podejdą w karierze do ważnego rzutu karnego. Na pewno żałują, że nie trafili, ale kiedyś, jutro, za tydzień, czy za miesiąc, stwierdzą, że trzeba żyć dalej i wszystko jeszcze przed nimi. Messi, a wraz z nim wszyscy Argentyńczycy, nawet ci najmłodsi, już wie, że nie będzie w jego karierze ważniejszego dnia, niż ten, który właśnie się kończy. A już na pewno nikt nie chciał przejść do historii futbolu jako ten, który pozbawił być może najwybitniejszego piłkarza w historii futbolu szansy na zdobycie mistrzostwa świata. Dlatego każdy jeszcze raz zacisnął zęby i zrobił swoje. Argentyńczycy na marnowanie rzutów karnych nie mieli już czasu.

Więcej o mistrzostwach świata w Katarze:

Fot. Newspix

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKissinger chce negocjacji w sprawie pokoju na Ukrainie, Kijów odrzuca jego propozycję
Następny artykułOpłatek i potrawy wigilijne na nowym Starym Rynku