NEWSWEEK: Jest jakieś słowo, które zostałoby – nie tylko na prowincji – „hasłem roku 1989”? Solidarność? Wybory?
ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Wideo – nasze półotwarte okno na świat, pierwszy powiew wolności i aspiracje na przekór biedzie. No i wdzięczny temat dla prasy partyjnej w 1989 roku, która o kandydatach Solidarności pisze niechętnie, ale o tym, jakie filmy się pojawiły – regularnie. I o tym, gdzie, co, kto, jak i po co kupuje i nagrywa, namiętnie. Było zresztą o czym pisać, bo w zdobywaniu magnetowidów i kaset wykazywaliśmy się wyjątkową przedsiębiorczością. Pirackie kasety kupowaliśmy na bazarach. Magnetowidy przywoziliśmy z Tajlandii, Singapuru i ściągaliśmy z RFN. Jeden z historyków powiedział mi, że w Polsce było więcej magnetowidów niż w Niemczech Zachodnich. Legalnie, czyli na kasetach nagranych przez ITI Mariusza Waltera i Jana Wejcherta, oglądaliśmy kabarety Jana Pietrzaka i lekcje tenisa prowadzone przez Wojciecha Fibaka. Na pirackich – najpierw porno, potem bijatyki w stylu kung-fu, wreszcie prawie całego Bonda.
Kandydaci w wyborach – partyjni i solidarnościowi – szybko zauważyli i wykorzystali siłę wideo. Partyjni nagrywali samych siebie i kasety wysyłali w teren. Solidarnościowi – jak podaje w jednej z książek prof. Jerzy Eisler – poszli w inną stronę: puszczali ludziom na wsiach to, czego nie pokazywały dwa programy TVP i raczkująca telewizja satelitarna. Czyli: relacje ze strajków w 1988 roku, filmy z brutalnie rozbijanych przez milicję i ZOMO demonstracji ulicznych. Ludzie, oglądając te filmy na odtwarzaczach w salkach parafialnych, byli zszokowani, płakali. Po raz pierwszy – właśnie dzięki kasetom wideo – dowiadywali się, do czego służyło ZOMO, na czym polegało okrucieństwo komuny i dlaczego mają postawić właśnie na kandydata Solidarności. Dobrze, że ktoś do nich przyjechał i to im pokazał, bo dzisiaj wydaje nam się, że w 1989 roku cała Polska – również ta prowincjonalna – była świadoma błędów komuny i działała w opozycji, ale to mit.
W 1989 roku w Polsce żyło ponad 37 mln ludzi. Aktywnie w opozycji działało może 30-50 tys. Małe miasta i wsie były jakoś szczególnie waleczne?
– Mieszkańcy mniejszych miast nie przypisują sobie zasług. Spotkałam wielu działaczy, którzy pamiętali tło. Że owszem, było ich kilku albo kilkunastu, ale reszta miejscowości nie angażowała się. W takiej Dębicy po zamordowaniu księdza Popiełuszki 12 osób miało kłopot ze znalezieniem miejsca, w którym mogłyby się spotykać w ramach założonego przez siebie Duszpasterstwa Ludzi Pracy. Kiedy po obradach Okrągłego Stołu powiało wolnością, zwolenników Solidarności oczywiście przybyło, do Komitetów Obywatelskich zgłaszali się ochotnicy, którzy chcieli pomagać albo chociaż wpłacić datek. Jednak w wielu miejscach ludzie głosowali na „S” dlatego, że była alternatywą dla komuny. A nie dlatego, że znali jej działaczy.
Z powodu braków kadrowych w terenie startowali zresztą ludzie z Warszawy: na przykład rektor Uniwersytetu Warszawskiego Grzegorz Białkowski kandydował w województwie piotrkowskim, a Andrzej Wajda i Bronisław Geremek w Suwałkach. Na szczęście, co historyk Jerzy Eisler nazwał decyzją zasługującą na Nobla, ktoś w Solidarności wpadł na pomysł, że na jeden mandat kandyduje jedna osoba. Przy ordynacji, w której wygrywa ten, który dostaje ponad połowę głosów, okazało się to kluczowe. Liczby, wbrew mitom o powszechnej mobilizacji przeciwko „czerwonym”, pokazują też, że nie wszyscy 4 czerwca ruszyli do urn. Frekwencja wyborcza wyniosła
62 procent. I – co również bije w narodowe mity – niewiele mniej niż połowa głosujących postawiła na partię. Lista krajowa skupiająca prominentnych działaczy PZPR przepadła, ale nie dramatycznie. W skali kraju dostała 47 proc. głosów, co oznacza, że 8 mln ludzi zagłosowało na władzę. Bo sami byli w partii. PZPR – o czym nie pamiętamy – była dla wielu po prostu miejscem pracy, mieli w niej rodzinę albo zwyczajnie się bali.
Zobacz: Białe skarpetki – symbol naszej narodowej suwerenności w Europie. Polska klasa średnia – co się z nią stało?
Fot.: MonikaMotor / BRAK
W książce piszesz, że w wielkiej historii strach ma twarz Wojciecha Jaruzelskiego i generała Kiszczaka. W tej codziennej i prowincjonalnej – twardogłowych dyrektorów szkół, pewnych siebie sekretarzy partii i cenzorów.
– Bo – wbrew mitowi natychmiastowej wolności, również w myśleniu – cenzura działała jeszcze do kwietnia 1990 roku. A w głowach ludzi – dużo dłużej. To widać nawet 4 czerwca, kiedy już było wiadomo, że Solidarność wygrała. Komisarz wyborczy w Nowym Targu (woj. elbląskie) nie chciał wywiesić na drzwiach komisji protokołu z głosowania. Przekonywał, że wybory musi zatwierdzić góra – był pewnie przekonany, że partia je unieważni. Barbara Szubert, wiceprzewodnicząca Zarządu Regionu Chełmskiego NSZZ Solidarność, opisuje taką scenę: jest północ, dzwoni kolega z terenu, że wszystkie głosy za Solidarnością. Chwilę potem telefon z Radia Wolna Europa, a ona głosem nabrzmiałym od płaczu mówi: „Wygraliśmy! Zwycięstwo!”. Budzi kolegę, przewodniczącego, który przysnął na chwilę, a ten łapie się za głowę: „Coś ty narobiła! Jak zadzwonią powtórnie, wszystko odszczekasz!”. Mój ulubiony fragment tych wspomnień to zdanie: „Bogdan chodzi wściekły jak lew po klatce, a ja cichutko połykam łzy i odmawiam zdrowaśki”.
Ale prowincjonalny 4 czerwca 1989 nie doczekał się swojego symbolu. Pewnie dlatego – z czasem – wpisał w swój pejzaż wyborczy słynny plakat z kowbojem, logo Solidarności i hasłem „W samo południe. 4 czerwca 1989 roku”. Tymczasem, o czym również piszesz, plakat Tomasza Sarneckiego, wydrukowany pośpiesznie w liczbie 10 tys. sztuk, pojawił się tylko w Warszawie. W terenie kandydaci opozycji „wisieli” na plakatach z Lechem Wałęsą i logo Solidarności.
– Ale i sama plakietka Solidarności – w Warszawie wywołująca przynajmniej porozumiewawcze spojrzenia – na przykład w gminie Poświętne w województwie piotrkowskim nie robiła na nikim wrażenia. Nie kojarzyła się z niczym szczególnym, tak jak z niczym nie kojarzyły się ludziom nazwiska działaczy z centrali. W Poświętnem głosujący trzymali w garści wydarte z zeszytu kartki z wypisanymi nazwiskami kandydatów, podyktowanymi wcześniej pewnie przez księdza. Nikt za to nie miał okularów, bo nigdy wcześniej na wyborach nie trzeba się było wczytywać. Dlatego kolejki były dwie: jedna do urny, druga do męża zaufania, który okulary ludziom pożyczał.
Ale gdybym miała znaleźć jakiś fotograficzny symbol wyborów poza stolicą, to byłoby pewnie zdjęcie Chrisa Niedenthala, który wybrał się trzydzieści parę kilometrów za Warszawę. W Kątach koło Góry Kalwarii sfotografował słup elektryczny oklejony plakatami Solidarności. Obok słupa stał, też szczelnie oklejony, mały fiat. Kawałek dalej był dom, podwórko i facet na stołeczku strzyżony przez córkę. – To moje pierwsze wybory – powiedział fotografowi. – Muszę się ostrzyc, żeby wyglądać elegancko.
Kiedy pytałam ludzi, co pamiętają z tamtych pierwszych wyborów, pojawiały się właśnie takie krótkie migawki. Bez wspólnego mianownika, indywidualne, blisko życia, blisko ciała. W Płocku na przykład małżonkowie weszli razem do kabiny. Na protesty komisji odpowiedzieli: śpimy razem w jednym łóżku, to możemy chyba wspólnie zagłosować. W Cielądzu koło Rawy Mazowieckiej razem z młodą mężatką przyszło kilkoro gości weselnych i orkiestra. Głosowała tylko panna młoda. Gdzieś indziej w pamięci głosującej zostały buty. Działacz opozycji miał skórzane, wtedy rzadkość. Dziś nie pamięta, jak działacz się nazywał, ale pamięć o butach pozostała. Po drugiej stronie, czyli u tych, którzy siedzieli w komisjach, w pamięci pozostały też jakieś drobiazgi, np. długopisy ukradzione – mimo że zostały dobrze przytwierdzone w kabinach – w Rzeszowie.
Czytaj więcej: Takiego wyniku nikt się nie spodziewał. Jak wyglądały wybory 4 czerwca 1989 r.?
Jak Polacy poza Warszawą wyobrażali sobie czas po wyborach? Mieli jakieś wyobrażenie na temat zapowiadanej szumnie wolności?
– Przeważnie, mam wrażenie, ludzie chcieli, żeby było normalnie, tak jak na Zachodzie. Czyli żeby w sklepach była wędlina, papier toaletowy, dolnopłuk, śpioszki. W Korycinie ktoś marzył o tym, żeby nie trzeba było jeździć po sznurek do snopowiązałki aż do Ełku. W Sztumie – żeby nie trzeba było już się bać i można było mówić to, co się myśli, wydawać książki, gazety. W Zielonej Górze – żeby Miłosz i Wat byli w księgarniach, a nie tylko w bibule.
Jedna z moich rozmówczyń, nauczycielka języka polskiego – swoją drogą, nauczycielki są najlepszymi rozmówczyniami – powiedziała mi, że wtedy wspólnota opierała się na braku, a kiedy go zabrakło, skończyła się. I właśnie wokół braku wszystkiego, który zresztą tuż po wyborach się pogłębił, krąży większość wspomnień z tamtych czasów. Ludzie pamiętają, że w okresie okołowyborczym śnił im się np. biały ser, nie do zdobycia wtedy w sklepach. Albo że – po urynkowieniu cen – w ciągu kilku dni masło skoczyło z 208 złotych za kostkę do 755.
Polaków wtedy – bardziej od wyobrażonej albo nawet nie, wolności – pochłaniały zmieniające się ceny dolara i to, że na jednym końcu miasta można było kupić coś drożej, a na drugim to samo taniej. Do 1989 roku nikt nie zdawał sobie sprawy, że tak można. No i świat wokół zmieniał się tak samo dynamicznie jak ceny. Niedługo po zaprzysiężeniu Tadeusza Mazowieckiego (dla wielu moich rozmówców to o wiele bardziej znaczący moment niż wybory) pada mur berliński, rozsypują się demoludy, w wieczornym „Dzienniku” telewizja pokazuje zwłoki rozstrzelanego małżeństwa Ceaușescu. Ludzie byli tak zmordowani upiorną rzeczywistością, że nie mieli czasu na fetowanie wolności, która w dodatku dla wielu przełożyła się na kłopoty. Może dlatego w małych miastach i na wsiach o 4 czerwca 1989 roku mało kto dziś pamięta?
Więcej wspomnień pojawia się w związku z wyborami samorządowymi z 27 maja 1990 roku, kiedy w lokalnych instytucjach jedni tracili, inni dostawali pracę. No i gminy mogły same dysponować pieniędzmi bez czekania na decyzję centrali.
Fot.: Materiały prasowe
Dlaczego 4 czerwca stał się świętem środowiskowym, a nie narodowym? Dlaczego ludzie w małych wsiach czy miastach nie pielęgnują wspomnień o pierwszych demokratycznych wyborach?
– Pewnie odpowiedzi byłoby tyle, ilu rozmówców. Dla mnie ważniejsze jest inne pytanie: dlaczego młodzi Polacy nie wiedzą, co się stało 4 czerwca 1989 roku? W ubiegłym roku, w rocznicę wyborów, pojechałam do Kątów koło Góry Kalwarii. Znalazłam słup, który fotografował Niedenthal – tym razem był oblepiony zdartymi do nieczytelności ogłoszeniami. Nie spotkałam nikogo, komu 4 czerwca 1989 roku z czymkolwiek by się kojarzył. Przewodnicząca komisji wyborczej z tamtych czasów powiedziała mi, że wszystkim zajmowała się Góra Kalwaria. Ona nigdy nie zajmowała się polityką. Tak jakby tamten pierwszy częściowo wolny wybór był kwestią tylko polityki… Inna rzecz, że w dniu wyborów nikt nie wiedział, co zdarzy się za chwilę.
Kiedy już napisałam książkę, spotkałam się ze znajomą, która całe lata 80. działała w opozycji. Powiedziałam, że wydaję wkrótce książkę o 4 czerwca, a jej 24-letni syn zapytał: „A co się wtedy stało?”. Po chwili konsternacji jego dziewczyna stwierdziła: „Jakbyś dała kilka zdarzeń do wyboru, zgadlibyśmy. Jesteśmy pokoleniem testów”.
Zobacz także: Senatorowie PiS nie chcą święta 4 czerwca
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS