Właśnie mijają 33 lata od tragicznej śmierci Kazimierza Deyny. Znakomity polski piłkarz zginął 1 września 1989 roku w wypadku samochodowym. Miał wówczas 41 lat.
“Deyna to był trochę nasz Cruyff, trochę James Dean”
Deyna był jednym z najlepszych piłkarzy swojego pokolenia i jednym z najwybitniejszych zawodników w historii polskiego futbolu. Jako pierwszy Polak znalazł się na podium plebiscytu na najlepszego piłkarza w Europie, który organizował “France Football”. Przegrał jedynie z Johanem Cruyffem i Franzem Beckenbauerem. Pomógł Polsce zdobyć trzecie miejsce na mistrzostwach świata w 1974 roku oraz złoty i srebrny medal na igrzyskach olimpijskich odpowiednio w 1972 i 1976 roku.
Z okazji przypadającej na 1 września rocznicy śmierci wyjątkowego piłkarza, przypominamy rozmowę Pawła Wilkowicza z Januszem Dorosiewiczem, prezesem fundacji im. Kazimierza Deyny.
Paweł Wilkowicz: Jest takie słynne zdjęcie z bankietu kończącego mundial 1974. Na scenie trzech najlepszych piłkarzy turnieju, niedługo później będą też razem w czołowej trójce plebiscytu “France Football” za 1974: Johan Cruyff, Franz Beckenbauer, Kazimierz Deyna. Każdy trzyma statuetkę bawarskiego lwa. W którym muzeum stoi teraz ten lew Deyny?
Janusz Dorosiewicz: W żadnym.
Jest w San Diego u Marioli Deyny?
Nikt nie wie, gdzie jest.
Nikt nie wie gdzie jest pamiątka z najważniejszej gali w karierze Deyny? Bo gal Złotej Piłki wtedy nie było, nagrodę wręczano tylko zwycięzcy przed meczem, więc Deyna jako trzeci w plebiscycie “France Football” nic nie dostał.
Zginął ten lew. Mariola i Kazik mieszkali w wojskowym bloku przy Świętokrzyskiej, na wysokości Emilii Plater. Kiedy wyjeżdżali w 1978 roku do Manchesteru, to część rzeczy Mariola tam zostawiła, znajomi tego mieli pilnować. Deynowie byli przekonani, że niedługo wrócą. Ale stało się inaczej. Z Manchesteru City Kazik przeniósł się w pośpiechu do USA. I tam zostali. Kazik nie wrócił już do Polski w ogóle. A Mariola dopiero po latach, żeby zrobić po śmierci Kazika porządek z polskimi sprawami. Na początku lat 90. próbowała kogoś w Polsce zainteresować pamiątkami. Ale entuzjazmu nie było. Część wziął do siebie PZPN, część Legia do magazynu.
Do magazynu?
Tak powiedzieli Marioli: “Niech pani przyniesie, jeszcze mamy trochę miejsca w magazynie”. A część pamiątek zginęła już wcześniej.
Stefan Szczepłek, biograf Deyny, który wtedy pomagał Marioli Deynie porządkować mieszkanie, mówił, że druga ważna międzynarodowa nagroda z 1974 roku, brązowa piłka, którą przyznał Deynie “Kicker”, też gdzieś przepadła. Czyli nie ma żadnej statuetki przypominającej, że to Deyna był pierwszym Polakiem wybieranym do trójki najlepszych piłkarzy świata.
W Marioli był długo wielki żal o to wszystko. O to, że nikt z PZPN ani z Legii nie przyjechał na pogrzeb Deyny do Kalifornii, nikt nie wysłał listu, nikt jej przez lata nie pytał, czy jakoś pomóc. Pamiątki wzięli, ale bez emocji. Nie przyjechali na pogrzeb nawet ci koledzy z reprezentacji, którzy byli wtedy w Ameryce Północnej. Mariola była obrażona na Polskę, nieufna. Dlatego też tak długo trzeba było ją namawiać, żeby zgodziła się przenieść prochy Kazia z San Diego na Powązki. Dla mnie to też było niepojęte, że wszyscy się od niego odwrócili, że przez lata pozwalaliśmy, by ginęła pamięć o wyjątkowym piłkarzu.
Dopiero po latach pamiątki, które miała Legia, trafiły do muzeum klubowego. Stanął pomnik Kazia przed nowym stadionem. Zrobiliśmy wielki mural na Ursynowie, ten którego fragment się pojawia w statuetce waszego plebiscytu.
Pojawiła się taka ciekawa fascynacja Deyną u młodych pokoleń, które Kazika na boisku widzieć nie mogły. I dobrze, że to wreszcie jest. Wcześniej to inni bardziej Kazika doceniali niż my, Polacy. Tak się złożyło, że Mariola Deyna była w Polsce we wrześniu 2010, czyli wtedy, kiedy na Igrzyska Olimpiad Specjalnych przyjechał do Warszawy Johan Cruyff. Ona przyjechała z okazji konkursu na pomnik Kazia. Nie wiem, jak Cruyff się o tym dowiedział, ale w pewnym momencie zadzwonił do mnie ktoś, kto się nim opiekował podczas wizyty. “Pan Cruyff bardzo chciałby się spotkać z panią Deyną. Usłyszał, że ona jest w Warszawie, a miał do Kazia słabość, bardzo go podziwiał”. Ale Cruyff dowiedział się o wizycie Marioli dopiero w dniu swojego wyjazdu z Polski, a my akurat byliśmy poza Warszawą, na ich dawnej działce.
Zdążyliście?
Nie zdążyliśmy, nie porozmawiali. Ale ja sobie wtedy pomyślałem: europejski piłkarz wszech czasów, Johan Cruyff, tak sobie Kazika upodobał, a my dopiero wtedy Kazikowi pomnik budowaliśmy. Ponad 20 lat od śmierci. Bobby Moore ma pomnik przed Wembley. Eusebio ma pomnik przed Estadio da Luz. A my nie mieliśmy nic. Absolutnie nic, po takiej historii: mundial 1974, największy sukces w dziejach polskiej piłki. Polska gwiazda tego mundialu, on: piłkarz o pięknym nazwisku, które znał w latach 70. cały świat.
Kazimierz Górski mówił: jak zdejmuję Kazia z boiska, to oni się zaraz zaczynają o wszystko kłócić. A jak Kazik piłki rozdziela, to nie ma dyskusji. Chłopakom mówił: patrzymy na piłkę i Kazia, jak nie wiemy co zrobić z piłką, to dajemy do Kazia. Jan Tomaszewski powtarzał: nikt tak frajera ze mnie nie robił na treningach jak on. Taki miał zamach, że nie można było go przeczytać, gdzie strzeli. Ustawiał sobie pięć piłek na szesnastce i wszystkie pięć mi wbijał z dwumetrowego rozbiegu. To był wyjątkowy piłkarz. A do tego jeszcze ten tragiczny los Kazia, przedwczesna śmierć w wypadku, pod wpływem alkoholu. Zbyt wczesna śmierć to jest podglebie legendy. James Dean, Marylin Monroe. Marek Hłasko, dla którego pomagałem fundować nowy nagrobek na Powązkach. Pamiętamy ich pięknych i młodych. Tylko tacy byli, innych nie znamy. Może nie kochalibyśmy tak Marylin Monroe, gdyby dożyła dziewięćdziesiątki. Może nie byłoby takiej legendy Deyny, gdyby, osiwiał, zgubił dwa zęby, a ktoś go zobaczył, jak pije piwo. Kiedy pierwszy raz pojechałem na grób Deyny w San Diego, poczułem, że coś tu jest nie tak: on nie może tam leżeć, na tej łące z tablicami, gdzie kosiarka przejeżdża równo po wszystkich płytach. Kto o ten grób zadba w następnych pokoleniach? Sprowadzałem do Polski prochy mojego przyjaciela, szermierza Witolda Woydy. Przy okazji zablokowałem miejsce w Alei Zasłużonych dla Kazia. Ale jeszcze się z Mariolą nie znaliśmy tak dobrze, żeby jej to powiedzieć.
Kiedy się poznaliście?
Najpierw napisaliśmy list razem ze Stefanem Szczepłkiem. Odpisała do niego, na adres “Rzeczpospolitej”: żeby jej głowy nie zawracać, że ona ma tego wszystkiego dość. Kaziu będzie tam gdzie ona. Taki dość oschły list. Stefanowi się głupio zrobiło. Powiedziałem: daj mi telefon, jeżdżę co roku na targi do Las Vegas, pojadę do San Diego. Wziąłem ją do restauracji, poszliśmy na grób Kazia. Tam zagadnąłem, obiecałem że załatwię Aleję Zasłużonych, że wszystko będzie na mój koszt. Nie byłem pierwszy, który prosił. Ale ona się bała, co będzie, jak tego Kazia jej wezmą. Że już może nie zadzwoni nikt, nikt nie przyjdzie.
Przyjeżdżałem do niej co roku przez trzy lata. Syn był przeciw, ona coraz bardziej dawała się przekonać. I sprowadziliśmy Kazia w 2012, niedługo przed Euro. Z tej okazji założyliśmy fundację im. Kazimierza Deyny. Ona, jedyny syn Norbert i ja. To ją jakoś tak pogodziło z Polską. Dziś przy grobie Deyny jest zawsze więcej światełek niż przy którymkolwiek w sąsiedztwie. Udało się ich wszystkich ściągnąć ze świata i położyć w jednym rzędzie: Witka Woydę z Ameryki, Jacka Kaczmarskiego z Australii i Kazika. Kiedyś mi sprzątający na Powązkach powiedzieli, że czasem i dwa razy dziennie trzeba Deynie znicze wywozić, żeby było gdzie stawiać nowe.
Tylko nadal nie wiem, skąd pan się w tym wszystkim wziął? Przyjaźniliście się z Deyną?
Nie. Znaliśmy się. Nie mogę powiedzieć, że się przyjaźniliśmy. On nie nawiązywał łatwo przyjaźni. Był dość nieufny. Poznałem go dzięki Jackowi Gmochowi. Chodziłem z Jackiem do technikum budowlanego na Górnośląskiej. Potem ja wyjechałem do Ameryki, Jacek zaczął pracować w kadrze i jak wpadłem do Polski w odwiedziny, to powiedział: przyjedź do nas na zgrupowanie do Kamienia Śląskiego, posiedzimy. Jechałem tam zresztą z pisarzem Waldemarem Łysiakiem, który się z Gmochem kolegował. Już wcześniej niektórych piłkarzy znałem, bo przed wyjazdem do Kanady pomagałem zakładać klub Hybrydy, a tam wpadali sportowcy posłuchać jazzu. Ale moje towarzystwo to byli raczej szermierze: Witek Woyda i Jerzy Pawłowski. I właśnie od polskiego pochówku Witka Woydy się to potem zaczęło. Ja po powrocie do Polski byłem między innymi ostatnim dyrektorem CWKS Legia. A nie byłoby legendy Kazika bez kibiców Legii. Czułem takie zobowiązanie wobec historii, żeby on do nas wrócił. Może te 27 lat które spędziłem na obczyźnie też mnie nastawiło jakoś bardziej tkliwie do takich spraw.
Tam, w USA, już i tak zostało po nim to nieszczęsne, zaznaczone na ogrodzeniu autostrady miejsce, w którym uderzył w ciężarówkę i zginął. A grób niech ma w Polsce. I przekonałem Mariolę: będziesz dzięki temu miała do kogo przyjeżdżać w Warszawie. Nie zamykajcie się na całe życie wśród Polonii, nie zamykajcie tam Kazika. Już i tak go emigranckie życie przetrąciło. Właśnie dlatego, że się zamknął wśród rodaków, nie wyszedł dalej. Ja zawsze każdemu na obczyźnie będę powtarzać: nie zamykaj się w emigranckim getcie. Bo ugrzęźniesz w tych podziałach, sporach o to, kto komu i kiedy stówy nie oddał. Kto wie, jakby się to życie potoczyło, gdyby Deyny rodacy na emigracji nie wzięli w obroty, na wspominki przy alkoholu. Wiem jak to jest, prowadziłem z Grzegorzem Latą sklep sportowy w Toronto. Grzesiek przeniósł się wtedy do Kanady z Meksyku, nauczył się rakiety tenisowe naciągać, ale ciągle przychodzili Polacy wspominać, jak to Lato bramki strzelał. Siedzieli w rogu, wspominali przy piwie, Grzesiek się śmiał, a on ma taki ten rechot, że panie tenisistki, co przychodziły rakietę naciągnąć, uciekały ze strachu.
Swoją drogą, kiedyś Deyna zadzwonił do mnie na ten sklepowy numer. – Podobno jest u ciebie Padliniarz? – Kto mówi? Jaki Padliniarz? – Tu Kazek Deyna. Mówią, że Grzesiek Lato jest u ciebie. – Jest. Ale dlaczego Padliniarz? – A jak gole strzelał? Połowa tych goli to moja była, bo w niego piłką trafiałem – śmiał się. Byłem zaskoczony, bo on raczej nie szukał kontaktów, nie dzwonił. Ostatni raz w życiu widziałem Kazika na US Open. Przyjechał na mecz z Cosmosem Nowy Jork i wpadł do nas na US Open. Pokręcił się z godzinę i pojechał. Taki był.
Wpadł do nas na US Open, czyli do pana i Ivana Lendla?
Tak. Tenis mi urozmaicił emigrację. Wyjechałem do Kanady w 1964, w odwiedziny do cioci z Toronto. I zostałem na lata, dokończyłem naukę architektury, miałem dobrą pracę. A konsul w Toronto miał ambicję rozruszania trochę Polonii i przy jego wsparciu z jednym Polakiem założyłem klub Toronto Falcons, Gmoch nam podsyłał piłkarzy z Polski, z Zygfrydem Szołtysikiem na czele. Janusz Wójcik do nas w pewnym momencie przyjechał grać. W 1978 wygraliśmy Puchar Kanady. Osiemdziesiąt procent piłkarzy u nas to byli Ślązacy. Grał u nas czarnoskóry Jamajczyk, to Szołtysik wołał na niego “warszawiak”. Zacząłem sobie też w Kanadzie grać w tenisa, bo tam tyle kortów.
Aż w 1975 przyjechał na turniej do Toronto Wojtek Fibak. Tak sobie przypadliśmy do gustu, że potem byliśmy jak rodzina, jego dzieci prowadziłem do bierzmowania, Wojtek miał u mnie pierwsze konta bankowe. Byłem kawalerem i mogłem ruszać razem z nim w świat, kiedy potrzebował. Daniel Passent pisał, że jestem Stańczykiem na dworze Fibaka i torbę za nim noszę. No, czasem nosiłem, jak się zatrzymywał żeby autografy rozdać. Wojtek mi ożywił emigracyjny los, a ja go nauczyłem kolekcjonować sztukę. Ode mnie dostał pierwszego Lebensteina, bo ja wszystkie oszczędności wydawałem na obrazy i grafiki.
A skąd Lendl?
Kiedyś Wojtek przyjechał i mówi: w “Przeglądzie Sportowym” Adam Choynowski napisał, że jest taki junior, Ivan Lendl, który może być najlepszy na świecie. To był 1977 rok, ostatnie US Open w dzielnicy Forrest Hills, a nie w Queens, gdzie jest dziś. Poszliśmy z Wojtkiem obejrzeć mecz tego młodego Lendla. Wojtek mnie wysłał przodem, bo chyba z jakąś panią chciał rozmawiać jeszcze. Leć, Januszku, ja przyjdę. Przyszedł, Lendl skończył mecz, bierze torbę, my się zbieramy, a on do nas: “Dzień dobry pan Wojtek!”. I mówi po polsku, bo on tam u siebie w Ostrawie polską telewizję oglądał. Przypomniał Wojtkowi, jak był chłopcem do podawania piłek na jego meczu w Pradze. Lendl stronił za granicą od Czechów, bo mówił że co trzeci to donosiciel służb. A do nas lgnął. Zaczęli grać z Wojtkiem debla, potem Wojtek zaczął mu doradzać, Ivan stał się członkiem rodziny. Ale w końcu postawił warunek: jeśli chcesz prowadzić moją karierę, to musisz skończyć swoją. A Wojtek jeszcze chciał trochę pograć. To Lendl zaprosił mnie, żeby mu towarzyszyć. Trochę świata razem zwiedziliśmy, bo on nie mógł być w USA dłużej niż pół roku ze względu na podatki. Lataliśmy po świecie, żeby tylko limitu dni nie przekroczyć.
Kim pan był w sztabie?
Od road manager do babysitter. Jak trwał turniej i Ivan chciał, żeby dwa plus dwa było pięć, to mu przytakiwałem, że pięć. A jak już turniej się kończył, to znowu było cztery. Nasze poczucia humoru się dobrze uzupełniały. Oblecieliśmy świat Concordem. Żyłem jak zamożny, choć nie byłem. Mieszkałem u Lendla w Palm Beach, dopiero po nas, jako czwarty, wprowadził się po sąsiedzku Donald Trump. Lendl znał się z jego pierwszą żoną Czeszką, Ivaną. Załatwialiśmy kiedyś Trumpowi bilety na turniej. Lendl był trochę jak Kaziu Deyna. Długo się zaprzyjaźniał, nie potrzebował towarzystwa ludzi. Za to psów do dziś ma całe stado. Jednego nazwał Reagan, ostatnio mi wysyłał zdjęcia. Taki spokojny, porządny człowiek. Nie lubił komplikować życia. Bo Wojtek Fibak to lubił. Ale z tenisowej kariery Wojtek wyciągnął wszystko co się dało, albo i jeszcze więcej. Największym jego atutem w tenisie była żona Ewa. Bardzo mądra, ładna i życie mu perfekcyjnie układała pod tenis. A drugim atutem był return. Bo już z serwisu Fibaka to się Lendl śmiał, że Navratilova mocniej umie serwować. No i jeszcze jedna rzecz była u Wojtka bezcenna: lgnął do ludzi. Gdy pozostali tenisiści byli już po meczu w drodze do hotelu, Wojtek dopiero zaczynał życie towarzyskie na kortach. Bo Ivan raczej ludzi unikał. Kiedyś na śniadaniu w hotelu widzimy, że go ktoś wypatrzył ze stolika w oddali. Rod Stewart. Długie włosy, krzyżyk w uchu. Macha, daje znaki, ja chcę jakoś zareagować, a Lendl: nic nie rób, siedzimy sobie tutaj, oni narkotyki biorą, ja nie chcę ich poznawać. Ja mówię: no co ty, przecież on ma żonę i dzieci. Kwadrans później Rod Stewart staje przy naszym stoliku: czy można autograf dla dzieci? Ivan się podpisał, mówię: no weź i ty od niego autograf. Nie wziął.
W turniejach piękne było to, że przy posiłkach strefa dla VIP była wspólna ze strefą dla zawodników. Tu tenisiści, tu pół Hollywood. Roberta de Niro też tak właśnie poznaliśmy. Przez Arnona Milchana, producenta i miliardera, który się potem okazał jakąś ważną figurą w izraelskich służbach specjalnych, handlarzem broni. Chodził do szkoły w Izraelu z synem Mosze Dajana i szybko się nauczył zarabiać duże pieniądze. Milchan produkował “Pretty Woman”, “JFK”, a w “Dawno temu w Ameryce” sam się tam obsadził. Ten szofer, który pilnuje samochodu, w którym de Niro uprawia seks, to właśnie Milchan. Wiedział, że jestem od Lendla i chciał żebym Ivana namówił na jakiś turniej pokazowy w Izraelu. I tak się zaczęła znajomość. Potem nawet chciał żebym pracował u niego, rzucił swoje biuro.
No, w końcu pan został w Polsce producentem filmowym.
Ale to bez planu, poszedłem na “Psy”, bardzo mi się podobały. Scena Bogusia Lindy z popielniczką na przesłuchaniu – jak niepolski film. A jak dobry film, to trzeba robić “Psy 2”. W Hollywood oczywiste, w Polsce wtedy nie było. Zgodzili się ze mną. Robiliśmy “Psy 2”, “Psy 3”, robiłem z Andrzejem Żuławskim “Szamankę”. U Milchana nie pracowałem. Ale poznał mnie z de Niro.
A pan de Niro przywiózł w 1989 do Polski. Roman Gutek mu zorganizował festiwal filmów, a pan go zawiózł do Gdańska: do stoczni, do Lecha Wałęsy.
Roman Polański zadzwonił i pyta, czy to prawda że my z de Niro do Wałęsy jedziemy. Prawda. To wsiadł w samolot i do Polski. Gustaw Holoubek też leciał z nami do Gdańska Jakiem-40. Bo nam samolot wtedy podstawili. Wałęsa to była światowa gwiazda.
Długo pan de Niro namawiał?
Najpierw to on zadzwonił. Na ten sam numer sklepu co Deyna, gdy szukał Grzesia Laty. Przyszedł pracownik, mówi: Janusz, do ciebie. Pan się przedstawia jako de Niro. – To powiedz, że jestem na drugiej linii z Marlonem Brando, jak skończę to oddzwonię. – Ale on chyba naprawdę…
Okazało się, że Arnon Milchan kazał mu się do mnie odezwać, jak będzie w Toronto. De Niro tam kręcił film “Stanley i Iris” z Jane Fondą. Słabo wyszło, nie bardzo się lubili z Fondą. De Niro zastrzegł: pójdziemy sobie na kolację, ale nie będę z tobą długo rozmawiał, bo jak robię film to jestem tym kogo gram i nie rozmawiam z ludźmi spoza. Nie chcę wyjść z roli. Zostawił mi numer telefonu, powiedział: nigdy nie odbieram, automatyczna sekretarka ci odpowie, że to numer Bobby’ego McDonalda, ale nagrywaj się. Podczas kolacji go poprosiłem, żeby pojechał ze mną do Polski. To już był 1988 rok, Polska była cały czas na czołówkach, już było czuć, że się ważne rzeczy dzieją. Dla mnie też już się zbliżał koniec emigracji, do Polski wróciłem na początku lat 90., po tym jak robiłem w Warszawie w 1991 roku turniej ATP, potem byłem też przez jakiś czas prezesem związku tenisowego. De Niro powiedział, że spróbuje, ale “czeka już na mnie długo Martin Scorsese, jak skończymy z nim film, to przyjadę”. To byli “Chłopcy z ferajny”. Uznałem, że mnie zbywa. Ale potem jeszcze się odzywał, chodziliśmy w Toronto na kolacje. Jego kusiła ta obietnica spotkania z Lechem Wałęsą. Chciał go grać w filmie, to była ta sprawa umowy Wałęsy z Warner Bros na hollywoodzką produkcję. I Bobby przyjechał. Był festiwal jego filmów, objazd Polski. Pojechaliśmy do Wałęsy, Romek Polański kłócił się z Wojtkiem Fibakiem, kto lepiej mówi po angielsku i będzie tłumaczem. A potem Martin Scorsese zabił jednym zdaniem cały projekt filmu. – Bobby, przecież ci już kiedyś mówiłem: nie gra się nikogo, kto jeszcze żyje. To się nigdy nie sprawdzi. Ja sobie włączę wiadomości, zobaczę Wałęsę, potem zobaczę ciebie, i nic mi się nie będzie zgadzać.
Wizyta de Niro to był sierpień 1989, niedługo później powstaje rząd Tadeusza Mazowieckiego. A w międzyczasie, 1 września 1989, ginie w wypadku Kazimierz Deyna.
Ostatni raz rozmawiałem z nim jakiś rok przed śmiercią. Był jakiś taki zagubiony.
Ponoć wstydził się wracać do Polski, choć go namawiano. Stracił fortunę, oszukany przez biznesmena Teda Miodońskiego.
Nie wiem, czy on został oszukany. Wydaje mi się, że został namówiony na inwestycję, która się nie udała, ale umoczyli tam pieniądze razem. Cały biznes się rozpadł, forsa przepadła.
Cruyff i Beckenbauer, jego koledzy z tego zdjęcia z 1974 roku, też wyjeżdżali grać do USA, Cruyff też stracił oszczędności całego życia przez jednego doradcę inwestycyjnego. Ale Deyna na emigracji był bardziej jak Gerd Mueller. Tylko Muellera miał kto uratować – Bayern.
A polskie kluby przez dziesięciolecia lekceważyły swoje legendy. W ogóle nie dbały o przeszłość. I można tylko pytać, co by było gdyby. Nie ma Kazika, nie ma najważniejszych pamiątek po jego wielkim roku 1974. Dlatego tak się zapaliłem do pomysłu tej statuetki.
Nie obraziłby się za to spoufalanie “Kazikiem”?
W życiu. Przecież to nie jest spoufalanie, tylko najwyższy poziom legendarności, po imieniu: Johan, Franz, Gerd, Kazik. Jak on by się cieszył, że ludzie nie zapomnieli.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS