A A+ A++

Jeszcze na początku ubiegłego tygodnia zastanawialiśmy się, jaką to wyrafinowaną grę prowadzi Gowin, sygnalizując możliwość przesunięcia majowych wyborów. Szybko okazało się że jak wyrafinowana by nie była, Gowin ją przegrał. W poniedziałek w południe podał się do dymisji, jednocześnie pozostając w koalicji rządowej. Zapowiedział, że nie zagłosuje za projektem głosowania korespondencyjnego, choć zarekomenduje jego poparcie swojej partii. Ostatecznie projekt przeszedł przy drugim podejściu – Gowin wtedy w ogóle nie głosował.

Długa droga z konserwatywnego salonu

Można zapytać się, po co Gowinowi było to wszystko? Próbując zadowolić obie strony – rządową i opozycyjną – zdenerwował obie. Dla twardego elektoratu PiS zachowanie Gowina to zdrada. Strona opozycyjna przekonała się zaś po raz kolejny, że ile by Gowin nie hamletyzował, ostatecznie nie jest w stanie zrobić niczego, by realnie zatrzymać nawet najbardziej absurdalne i destrukcyjne pomysły Kaczyńskiego.

Zachowanie Gowina z ostatnich dni dziwi jednak mniej, jeśli przyjrzy się jego politycznej karierze w ostatnich 15 latach. Były wicepremier ds. nauki zawsze działał bowiem w podobny sposób: był grający na siebie solistą z wielkimi ambicjami, przeceniał swoją realną polityczną siłę i podejmował walki, których nie mógł wygrać. Zawsze siedział też okrakiem na barykadzie między PiS, a PO.

Wchodząc do PiS, Gowin pokonał bardzo długą drogę. Gdy po raz pierwszy zaistniał jako intelektualista publiczny w latach 90., związany był z zupełnie innym kręgiem towarzyskim, politycznym i intelektualnym, niż te, z jakich wywodzą się elity PiS. Gowin był wtedy jedną z głównych twarzy młodego pokolenia „Kościoła otwartego”, liberalnego jak na polskie warunki skrzydła polskiego katolicyzmu. Wydawał wywiady-rzeki z ks. Józefem Tischnerem i arcybiskupem Józefem Życińskim – duchownymi zawsze źle widzianymi na prawicy, jaka dziś gromadzi się wokół Kaczyńskiego.

Politycznie lokował się w chadeckim centrum, blisko konserwatywnego skrzydła Unii Wolności. Jakby to określiła dziś propaganda PiS, Gowin był wtedy częścią „krakowskiego salonu”. Przebił się do niego z prowincjonalnego Jasła, gdzie spędził dzieciństwo. W Krakowie lat 80. przyszły polityk studiował filozofię, był uczniem ks. Tischnera, uczestniczył w spotkaniach duszpasterstwa akademickiego u Dominikanów. Dzięki pracowitości, ambicji i talentom zwrócił na siebie uwagę. Jako młody człowiek zaczął publikować w „Znaku” i „Tygodniku Powszechnym”. W 1994 roku, w wieku 33 lat został naczelnym „Znaku”, jednego z najważniejszych pism nurtu „Kościoła otwartego”.

Jarosław Kaczyński tułał się wtedy na marginesach prawicy, jego ówczesna partia, Porozumienie Centrum, dogorywała poza parlamentem po przegranych wyborach w 1993 roku. W środowiskach, w których obracał się w latach 90. Gowin, dzisiejszy lider obozu władzy traktowany był w najlepszym wypadku z olbrzymi dystansem, w najgorszym z otwartą niechęcią. Wtedy trudno było sobie wyobrazić, że dwójka Jarosławów spotka się kiedyś w jednej koalicji.

Czytaj więcej: Nie docenił przeciwnika, przecenił sojuszników. Cztery dni z życia Jarosława Gowina

„Szajba” pana ministra

Zanim do spotkania doszło, Gowin zaliczył ponad 8 lat w PO. Do polityki wszedł w 2005 roku, gdy z ramienia tej partii został senatorem. W wyborach 2005 roku PO i PiS szły wspólnym frontem jako nowe i dynamiczne centroprawicowe partie, obiecujące radykalną reformę państwa, ciągniętego w dół przez biurokrację, irracjonalne pozostałości dawnego systemu i układy, które obnażyła afera. Komentatorzy spodziewają się, że obie formacje wspólnie utworzą rząd. Dzieje się jednak inaczej. PiS i PO pokłóciły się zaraz po wyborach, zaczął się trwający do dziś konflikt.

Gowin należy do jednych z „sierot po PO-PiSie” – polityków, którzy nigdy nie pogodzili się z tym, że w 2005 nie udało się utworzyć koalicji Kaczyńskich i Tuska. W PO zajął miejsce na prawym skrzydle. Głosił coraz bardziej konserwatywne poglądy. Dawny otwarty katolicyzm zmienił na bardzo konserwatywny katolicyzm polityczny. Właściwie od początku mógłby być w PiS, gdyby konserwatyzmu nie łączył z wyraziście wolnorynkowymi poglądami.

W Senacie Gowin się nudził, w Sejmie VI kadencji (2007-11) tkwił na drugim planie. Do prawdziwie wielkiej polityki wciągnął Gowina dopiero Tusk, mianując go jesienią 2011 roku ministrem sprawiedliwości. Gowin – filozof z doktoratem z relacji państwo-Kościół w latach 90. – nie miał wykształcenia prawniczego. Tusk przekonał jednak, że minister ma „pozytywną szajbę”, a kogoś takiego właśnie trzeba, by poradził sobie z zadaniem deregulacji zawodów prawniczych i walką z przewlekłością postępowań.

Komentatorzy byli bardziej cyniczni: zauważyli, że nie chodzi o „szajbę” Gowina, a o to, że nowy minister związany jest ze Schetyną. Wciągając go do rządu, Tusk wyciągał jednocześnie ważną „szablę” z frakcji konkurenta. Później jednak chyba pożałował tego ruchu. W kwestii deregulacji, po reformach pierwszego rządu PiS, Gowin nie miał dużo do roboty. Z przewlekłością niewiele był w stanie zrobić. Zainicjował za to proces likwidacji sądów w małych ośrodkach – miały być zmienione w zamiejscowe oddziały większych sądów. Reforma sprzedawana była jako walka z biurokratycznymi przerostami, budziła jednak kontrowersje. Krytykowało ją Stowarzyszenie Sędziów Polskich Iustitia oraz partie silne w Polsce powiatowej, jak PSL. W 2014 roku reforma została cofnięta.

Największym problemem dla Tuska było jednak to, że Gowin z ministerstwa sprawiedliwości uczynił trybunę dla swojego rosnącego konserwatyzmu. W trakcie debaty nad popieranym przez Tuska projektem ustawy o związkach partnerskich przekonywał, że jest ona sprzeczna z konstytucją. Krytykował konwencję antyprzemocową Rady Europy, rzekomo zagrażającą polskiej rodzinie. Najbardziej kontrowersyjne były jego wypowiedzi w sprawie in vitro. Już w 2009 roku zasłynął frazą o krzyku zamrożonych zarodków, jaki „nieomal słyszy”. Tusk odwoływał Gowina w kwietniu 2013 roku, gdy ten w wywiadzie dla jednej z telewizji zaczął mówić o handlu zarodkami, które z polskich klinik mają być sprzedawane na eksperymenty do Niemiec. Tusk podkreślił, że nie chodzi o poglądy ministra, a o brak samodyscypliny w ich głoszeniu i wciąganie rządu w ciągłe kontrowersje.

Gowin chwilę później rzucił Tuskowi wyzwanie w walce o przywództwo w PO. Sromotnie przegrał i odszedł z partii. Podobnie jak w ostatnich dniach radykalnie przecenił własną siłę i liczbę realnie stojących za nim „szabli”.

Zobacz też: Przedziwna wolta w Sądzie Najwyższym. W tle walka PiS o ważność wyborów prezydenckich

Siła giętkiego kręgosłupa

Wielu było wtedy przekonanych, że to koniec politycznej kariery Gowina. Podnoszący się po serii porażek PiS, kierując się zasadą „żadnej konkurencji na prawicy”, wziął jednak byłego polityka PO i jego nową mikro-partię na swoje listy, a następnie do rządu.

Gowin w gabinetach Szydło i Morawieckiego zachowywał się podobnie jak w rządzie Tuska. Wyznaczył sobie ambitny projekt: tym razem wielką reformę uniwersytetu. W przeciwieństwie do innych ministrów Kaczyńskiego Gowin poddał ją autentycznym konsultacjom w środowisku. Niemniej jednak budziła ona potężne kontrowersje i podzieliła akademię. Część uczonych chwaliła ją za próbę przecięcia patologicznych uczelnianych układów, racjonalizację alokacji środków na naukę i próbę zmuszenia polskich badaczy do weryfikowania swoich prac w obiegu światowym. Inni podnosili obawy, że reforma zagraża samej istocie uniwersytetu, jako wspólnoty połączonej w bezinteresownym poszukiwaniu wiedzy. Według krytyków Gowin chce zmienić uczelnie w korporacje, które zamiast odpowiadać na realne potrzeby polskiej wspólnoty, konkurują o miejsca w globalnych rankingach. Te głosy krytyki dochodziły także od bliskiej PiS profesury. Nie jest wykluczone, że gowinowska reforma edukacji, podobnie jak ta sądów, zostanie cofnięta.

Także w sojuszu z Kaczyńskim Gowin próbował siedzieć okrakiem na barykadzie. Wychodziło mu to średnio zręcznie. W czasie wielkiego sporu o reformy sądownictwa w 2017 roku głosował za reformami Ziobry, ale jako jedyny minister nie cieszył się z ich przyjęcia. Poparł ustawy, a następnie weto prezydenta do nich. PiS już zaczął patrzeć na niego podejrzanie, a strony liberalno-demokratycznej hamletyzowanie Gowina nie przekonało. Za rolę w ataku na niezależne sądy, „Znak” usunął byłego naczelnego ze stopki redakcyjnej.

W serialu satyrycznym „Ucho prezesa” w Gowina wcielił się Andrzej Seweryn. Jego Gowin przychodzi do gabinetu prezesa, skarżąc się na bóle kręgosłupa. Po ostatnim tygodniu kręgosłup Gowina jest pewnie jeszcze bardziej obolały i powyginany. Jakich złośliwych komentarzy nie budziłaby ta giętkość, może ona jeszcze Gowinowi pomóc odnaleźć się politycznie w przyszłości. Jego na razie nieudany bunt i bezsensowne parcie Kaczyńskiego do wyborów w maju mogą rozpocząć proces dekompozycji rządowego obozu. Jak nisko po obu stronach sporu nie stałyby dziś notowania byłego ministra nauki, możemy spodziewać się, że podobnie jak po swojej klęsce PO, jakoś się jeszcze w nowym rozdaniu odnajdzie.

Czytaj także: Gowin robi gest Rejtana jedynie w obronie własnego interesu. Wie, że kres tej władzy jest bliższy niż dalszy

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułTo już druga osoba z POWIATU ROPCZYCKO-SĘDZISZOWSKIEGO zakażona koronawirusem.
Następny artykułSpółka marszałka nie pomoże. Najemcy w Parku Śląskim mają płacić tyle co zawsze