3 lutego, tradycyjnie w stanie Iowa, rozpoczynają się prawybory Partii Demokratycznej. Wyłonią one kandydata demokratów na prezydenta. Zmierzy się on w listopadowej walce o Biały Dom z Donaldem Trumpem. Czego się spodziewać? Spieszymy z odpowiedzią.
Prawybory Partii Demokratycznej odbędą się w najbliższych miesiącach we wszystkich stanach USA, jak również wśród amerykańskich obywateli poza granicami kraju.
Zwycięzca prawyborów otrzyma prezydencką nominację Partii Demokratycznej. Oficjalnie stanie się to 13-16 czerwca podczas konwencji krajowej demokratów w Milwaukee w stanie Wisconsin.
By zdobyć nominację trzeba uzyskać poparcie 1990 z 3979 delegatów na konwencję krajową. Delegatów “zdobywa się” w poszczególnych prawyborach – przydzielani są oni na podstawie wyników głosowania i mają obowiązek zagłosować na określonego kandydata.
W porównaniu z 2016 roku nastąpiła duża zmiana w tym procesie. Za sprawą presji ze strony Berniego Sandersa i jego zwolenników w znacznej mierze ograniczono rolę superdelegatów – prominentnych członków partii, którzy podczas konwencji głosowali na równi z delegatami wyłonionymi w sposób demokratyczny. Tym razem superdelegaci nie będą mogli głosować na konwencji, chyba że żaden z kandydatów nie uzyska wymaganego poparcia 1990 delegatów.
Dlaczego warto pochylać się nad prawyborami w Iowa – nieprzesadnie dużym, rolniczym stanie, który może “zaoferować” jedynie 41 delegatów?
Pierwsze prawybory w znacznym stopniu kształtują tę rywalizację – zwycięzcy zyskują dobrą prasę i uznanie w oczach wyborców, przegrani wpadają w tarapaty. Wyniki komentowane są i rozkładane na czynniki pierwsze przez tydzień, aż do kolejnych prawyborów w New Hampshire. Żaden z kandydatów nie chce, by przez tydzień rozprawiano w krajowych mediach o jego fatalnym wyniku. Z tego już się trudno wygrzebać. Stąd waga prawyborów w Iowa jest znacznie większa niż sugerowałaby wielkość, a zwłaszcza populacja tego stanu (trzy miliony mieszkańców).
Wyjaśnimy, że prawybory w Iowa to nie są typowe wybory, w których wrzuca się głosy do urn, a następnie je podlicza. To prawybory typu “caucus”. Oznacza to, że mieszkańcy gromadzą się w poszczególnych okręgach, najczęściej w salach gimnastycznych, gdzie nawzajem przekonują się do poparcia określonych kandydatów. Wyborcy ustawiają się w wyznaczonych miejscach sali przypisanych poszczególnym kandydatom – zgodnie ze swoimi preferencjami wyborczymi. Miejsca można jednak zmieniać. Można też stanąć w kółku niezdecydowanych. W końcu organizatorzy liczą, ile osób poparło danego kandydata.
Po pierwszej turze głosowania kandydaci, którzy nie przekroczyli progu 15 proc. głosów, odpadają i nie liczą się w kolejnej, finałowej turze. Oznacza to, że ich wyborcy mogą (ale nie muszą) dołączyć do innych grup, zwiększając tym samym poparcie dla pozostałych na placu boju kandydatów. Przez 15 minut wyborcy przekonują się nawzajem na kogo głosować (czasem dochodzi nawet do “przekupstw” ciasteczkami i popcornem), a po sygnale organizatora następuje wielkie liczenie – i to już będą ostateczne wyniki w danym okręgu.
Ta nieco skomplikowana procedura sprawa, że ostateczne wyniki trudno przewidzieć (kluczowe jest np. którzy kandydaci są najpopularniejszymi opcjami “drugiego wyboru”). A pretendentów jest co najmniej kilku. Przyjrzyjmy się im.
Przede wszystkim tegoroczne prawybory to starcie dwóch skrzydeł Partii Demokratycznej i dwóch koncepcji prezydentury.
Skrzydło progresywne/lewicowe, które reprezentują Bernie Sanders i Elizabeth Warren, postuluje daleko idące reformy m.in. służby zdrowia, mają też najbardziej ambitne plany klimatyczne. Przede wszystkim jednak chcą odseparować wielkie pieniądze od polityki, zwiększyć podatki dla najbogatszych i dla korporacji, a także m.in. zapewnić znacznie większą ochronę pracownikom, którzy dziś w USA nie mają gwarantowanego zwolnienia lekarskiego czy prawa do płatnego urlopu.
Skrzydło umiarkowane (“moderates”), którego twarzami są Joe Biden, Pete Buttigieg czy Amy Klobuchar, chcą ewolucji, a nie rewolucji. Postulują pewne prospołeczne zmiany, ale zamierzają ich dokonać na drodze szerokiego konsensusu, również z republikanami; Biden na przykład chciałby usprawnić Obamacare, czyli budować na obecnym systemie służby zdrowia, w którym główną rolę odgrywają prywatni ubezpieczyciele i konkurencja między nimi. Dla wyżej wymienionych centrystów powszechna, publiczna służba zdrowia czy zniesienie opłat za studia to mrzonki, na które nie ma pieniędzy. Skrzydło progresywne w rewanżu zarzuca im utrzymywanie patologicznego, i de facto republikańskiego, status quo.
Kandydaci progresywni chcą zjednoczyć Amerykanów wokół wielkich idei, na miarę Nowego Ładu prezydenta Franklina Delano Roosevelta, natomiast centryści uważają, że lewicowe, zbyt daleko idące postulaty zrażą wyborców takich jak oni – umiarkowanych demokratów.
Kto z nich ma największe szanse?
Ostatnie tygodnie przyniosły gwałtowny wzrost notowań Berniego Sandersa. 78-letni senator z Vermont, demokratyczny socjalista, jak sam siebie określa, podobnie jak przed czterema laty znów na masową skalę aktywizuje młodych wyborców. Tym razem udało mu się także znacznie zwiększyć poparcie wśród Afroamerykanów i Latynosów, co było jego słabym punktem w starciu z Hillary Clinton w 2016 r. Czteroletnia praca nad dotarciem do mniejszości, nad znalezieniem z nimi płaszczyzny porozumienia, wspólnego języka, przyniosła efekty.
Dzięki temu, że Sanders ma najbardziej oddanych zwolenników, udało mu się także zebrać najwięcej pieniędzy na kampanię wyborczą.
Na ostatniej prostej przed prawyborami Sandersa mocno skrytykowały Hillary Clinton i Elizabeth Warren, do niedawna jego sojuszniczka, a dziś rywalka. Obie zarzuciły mu seksizm. Clinton powiedziała ponadto: “Nikt go nie lubi, nikt nie chce z nim pracować, niczego nie zdziałał. To karierowicz. To wszystko jedna wielka blaga i dziwię się, że ludzie dają się w to wciągać”.
Z sondaży wynika, że ta ofensywa przyniosła skutek odwrotny do zamierzonego i tylko wzmocniła Sandersa. Oczywiście w tle gdzieś przewija się pytanie o wiek kandydata. Tym bardziej że w październiku Sanders przeszedł zawał. Po wszczepieniu stentów wyszedł ze szpitala i jak gdyby nigdy nic wrócił na kampanijny szlak, gdzie dzień w dzień spotykał się z wyborcami.
W najtrudniejszym momencie, a więc tuż po zawale, Sandersa wsparła wschodząca gwiazda demokratów i zarazem jego ideologiczna wychowanka – 30-letnia kongresmenka Alexandria Ocasio-Cortez. To ona dała jego kampanii tak potrzebny zastrzyk energii. A Sanders, w odpowiedzi na wątpliwości co do wieku, prowadzi kampanię pod hasłem: “Nie ja. My”. I podkreśla, że jest tylko częścią wielkiego ruchu społecznego, który ma zmienić Amerykę.
Zresztą faworyt prawyborów jest od niego tylko rok młodszy. Mowa o Joe Bidenie – byłym wiceprezydencie w administracji Baracka Obama. Mimo że jego notowania spadły, to wciąż należy go postrzegać jako kandydata startującego z “pole position”.
Popularny “wujek Joe” prowadzi kampanię zupełnie inną niż Sanders. Unika rewolucyjnych projektów, skupia się natomiast na prezydenturze Donalda Trumpa i pozycjonuje się w opozycji do obecnie urzędującego prezydenta. On dzieli, ja będę łączył – tak w skrócie można streścić narrację Bidena. Właściwie każdy jego spot zawiera odniesienie do Trumpa. To przemyślana strategia: wyborcy demokratów na pierwszym miejscu stawiają odsunięcie Trumpa od władzy, a Biden chce ich przekonać, że jest najlepszym człowiekiem do tego zadania.
Joe Biden to polityk, który jako prezydent zachowa amerykańskie status quo, obiecuje jednak z większą troską pochylać się nad problemami mniejszości. Podczas gdy Sanders i Warren chcą wywrócić relacje między rządem a biznesem, Biden jest za utrzymaniem symbiozy.
Były wiceprezydent chce być postrzegany jako realista – w opozycji do “oderwanych od rzeczywistości” Sandersa i Warren.
Biden jest lubiany, ale jednocześnie podatny na wpadki. Wręcz z nich słynie. Nigdy nie wiadomo, kiedy popełni kolejną gafę. Ale raczej prędzej niż później. Wywołuje to raczej życzliwe uśmiechy niż krytykę, jednak w kluczowych momentach kampanii może mu mocno zaszkodzić.
Jeszcze dwa miesiące temu wydawało się, że to Elizabeth Warren wyrośnie na najgroźniejszą konkurentkę Bidena. 70-letnia senator z Massachusetts, a wcześniej profesor prawa na Harwardzie, zdobyła popularność po kryzysie z 2008 roku. Najpierw doprowadziła do powstania urzędu ochrony konsumentów, a później zasłynęła z bezlitosnych przesłuchań rekinów z Wall Street w Kongresie.
Warren prowadziła bardzo zręczną kampanię – z jednej strony przedstawiała się jako kandydatka najbardziej kompetentna, merytoryczna, która ma “plan na wszystko”. Jest problem? Hop – oto kompleksowy projekt ustawy. Z drugiej strony umiejętnie ocieplała wizerunek, dzwoniąc do swoich zwolenników z podziękowaniami za datki czy publikując filmiki z ukochanym psem.
Notowania Warren rosły stabilnie niemal cały 2019 rok, można było nawet ocenić, że jej kampania jest najlepsza. Coś się jednak w tej machinie zacięło. Progresywni wyborcy na nowo zakochiwali się w Sandersie, a pieniędzy na kampanię wpływało coraz mniej. Strategia, by trochę odejść od lewicowej retoryki i powalczyć o wyborców centrowych, tylko przyspieszyła spadek notowań Warren. Nieoczekiwana konfrontacja z Berniem Sandersem podczas styczniowej debaty w Iowa zdaje się, że również się nie opłaciła. Z ratunkiem pospieszyła telewizja CNN, która znów zaczęła mocno promować Warren, a także “New York Times”, który oficjalnie poparł jej kandydaturę.
Co ciekawe, “New York Times” po raz pierwszy w historii poparł dwie kandydatki. Uznanie dziennika zdobyła także Amy Klobuchar, najbardziej zaskakująca bohaterka kampanii przed prawyborami.
59-letnia senator z Minnesoty była właściwie na drugim, trzecim planie przez cały 2019 rok. Głośno zrobiło się o niej tylko raz – gdy wyszło na jaw, że mobbinguje swoich sztabowców. Mimo braku środków i braku poparcia Klobuchar – inaczej niż Kamala Harris, Cory Booker czy Beto O’Rourke – nie wycofała się z wyścigu. Konsekwentnie starała się pokazać, że jest inna niż Sanders i Warren, że chce więcej niż oni wolnego rynku, że jest bardziej pragmatyczna, że twardo stąpa po ziemi. Skupiła się m.in. na reformie systemu imigracji. I w pewnym sensie dopięła swego – centrowi wyborcy zaczęli na poważnie rozważać jej kandydaturę.
Klobuchar cieszy się rosnącą popularnością wśród starszych wyborców demokratów, którzy wahają się między Bidenem, nią, a młodym, bo ledwie 38-letnim Pete’em Buttigiegiem. Jego nazwisko – Buttigieg – wymawiamy: “budydżydż”. Mają z tym problem sami Amerykanie.
Burmistrz miasta South Bend w stanie Indiana to niezwykle barwna postać: weteran wojny w Afganistanie, gej, absolwent Harwardu i Oxfordu (studiował m.in. historię i literaturę), kumpel Marka Zuckerberga. Włada wieloma językami m.in. hiszpańskim, włoskim, francuskim, arabskim czy norweskim, gra na pianinie i na gitarze.
Choć kiedyś deklarował, że jego idolem jest Bernie Sanders, dziś występuje w roli centrysty, zwolennika wolnego rynku, pragmatyka. Buttigieg to wielki zwolennik partnerstwa publiczno-prywatnego i tak wyobraża sobie rozwiązanie najbardziej palących problemów kraju. Buttigieg może uzyskać w Iowa świetny wynik – jeszcze w grudniu był tu na pierwszym miejscu w niektórych sondażach. “Burmistrz Pete” ma jednak zerowe poparcie wśród Afroamerykanów – jeśli tego szybko nie naprawi, o prezydenckiej nominacji może tylko pomarzyć.
W gronie liczących się pretendentów trzeba wymienić jeszcze jednego kandydata. Kampania 77-letniego miliardera Michaela Bloomberga jest bowiem bezprecedensowym eksperymentem. Były burmistrz Nowego Jorku włączył się do wyścigu jako ostatni i wpakował dziesiątki milionów dolarów z własnej kieszeni w telewizyjne spoty. Nie zbiera datków od wyborców, nie bierze udziału w transmitowanych debatach, po prostu rozkręca kampanię reklamową na niespotykaną dotąd skalę. Żeby było jeszcze dziwniej, Bloomberg nie startuje w Iowa i New Hampshire, tylko skupia się od razu na największych stanach.
Kampania Bloomberga opiera się na dwóch filarach: konieczności pokonania Donalda Trumpa (inni kandydaci, jego zdaniem, nie dają takiej gwarancji) oraz walki ze zmianami klimatycznymi (jako filantrop finansuje działania na rzecz klimatu). Konkurencja wytyka Bloombergowi, że w demokratę przedzierzgnął się stosunkowo niedawno. Jako burmistrz Nowego Jorku był jeszcze republikaninem, i to takim z gatunku republikańskich “twardzieli”.
Swoistym fenomenem jest także Andrew Yang – 45-letni przedsiębiorca, drugi po Sandersie najpopularniejszy kandydat wśród młodych ludzi (jego wyborcy określają się mianem “Yang gang”), bardzo mocny w mediach społecznościowych. Yang wyróżnia się nie tylko poczuciem humoru, ale także postulatem wprowadzenia bezwarunkowego dochodu podstawowego; jest jedynym kandydatem, który zawarł w swoim programie taki postulat.
Specyfika prawyborów polega na tym, że z tej szerokiej stawki będą odpadać najsłabsi – ci, którzy nie widzą już szans na nominację i którzy nie mają już pieniędzy na kampanię. Będą po prostu rezygnować i przekazywać swoje poparcie – najczęściej w zamian za obietnicę stanowiska w przyszłej administracji.
Prawybory w Iowa, a później w New Hampshire, to pierwszy istotny przesiew kandydatów, których jest zresztą dużo więcej – powyżej wymieniliśmy tylko tych najważniejszych.
Kto wypadnie słabo w tych dwóch stanach, może właściwie zwijać interes – no, chyba że nazywa się Michael Bloomberg i ma niemal nieograniczone środki na kampanię.
Drugim punktem zwrotnym w prawyborach będzie tzw. Superwtorek – 3 marca zagłosują wyborcy z aż 15 stanów. Łącznie do wzięcia będzie aż 1344 delegatów na konwencję krajową.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS