A A+ A++

Łukasz Jachimiak: PlusLiga ma 20 lat, a Ty jesteś jedynym siatkarzem, który grał w jej wszystkich sezonach. Wiosną ogłosiłeś, że dłużej już grał nie będziesz, ale właśnie się rzuciłeś na pomoc zdziesiątkowanemu przez covid Treflowi Gdańsk. Jaki w końcu jest Twój status?

Wojciech Grzyb: W sierpniu wróciłem, żeby pomóc. Trochę się bałem, bo od marca praktycznie z siatkówką nie miałem kontaktu. Myślałem więc, że moja forma będzie gorsza. Ale było całkiem dobrze. Michał Winiarski powoli mnie wprowadzał w trening, żeby mnie nie zajechać, a żebym mógł zagrać z chłopakami w turnieju w Suwałkach.

I nabrałeś ochoty na powrót?

– Zagrałem na świeżości, było fajnie, ale na tym jednym turnieju moja pomoc się skończyła. Po nim kilku chłopaków wróciło z kwarantanny i moja pomoc już nie była potrzebna, więc mecze z AZS-em Białystok i AZS-em Olsztyn zakończyły moją współpracę. Do następnego razu.

Powiedz szczerze – kiedy w półtora seta postawiłeś cztery punktowe bloku z Olsztynem, to nie pomyślałeś, że może jednak fajnie byłoby wrócić z emerytury na cały sezon, a nie tylko w roli strażaka na część przygotowań?

– Pół żartem pół serio, a może bardziej żartem: gdybym dostał propozycję nie do odrzucenia z jakiejś bardzo mocnej drużyny, na przykładu Zenitu Kazań, to może bym się zastanowił. Natomiast w Treflu wszystko jest jasne – Michał chciał postawić na środku na młodość. Ma trzech fajnych chłopaków i na pewno któryś z nich wypali. Życzę Michałowi, drużynie i tym chłopakom, żeby wszyscy trzej okazali się rasowymi ligowcami, natomiast statystyka mówi, że to nie jest takie łatwe. W każdym razie politykę klubu i Michała rozumiem. I cieszę się, że uczestniczyłem w zmianie pokoleniowej.

Chyba dalej uczestniczysz?

– Tak, będę współpracował przy najstarszej grupie Trefla. Postaram się jak najlepiej zrealizować zadania jakie nakreślił mi Michał i pomóc tym młodym siatkarzom, aby po ukończeniu szkoły jak najpłynniej mogli wejść w drużyny seniorskie.

Żal Ci, że 20 lat grania z sukcesami skończyłeś tak po cichu?

– Dziwnie się wszystko ułożyło, bo ogłosiłem, że kończę i za kilka dni zawitała do nas epidemia, były izolacje, kwarantanny, rozgrywki zostały najpierw zawieszone, a później przedwcześnie zakończone. Przez to nie miałem jak się pożegnać z kibicami. Ale w sumie i tak wypadło nieźle, bo mój ostatni mecz to zwycięstwo z Warszawą, gdzie trenerem jest Andrea Anastasi, dzięki któremu trafiłem do Gdańska. Zagrałem w tym meczu dobrze, dołożyłem kilka cegiełek do zwycięstwa. A teraz jeszcze zagrałem w turnieju towarzyskim. Cieszę się z tego, to był miły powrót, była możliwość pobawienia się siatkówką, której to możliwości nie miałem pod koniec sezonu uciętego jak nożem. Naprawdę miałem teraz frajdę, że jeszcze zagrałem.

Frajdę, ale jednocześnie też poczucie, że uczestniczysz w czymś dziwnym, bo przecież na covid zachorowało bodaj aż 13 z 16 Twoich kolegów z drużyny? Żadnego innego zespołu w naszym sporcie wirus aż tak nie zdziesiątkował.

– Oczywiście wolałbym, żeby chłopcy byli zdrowi. Ale skoro sytuacja wymagała, żebym wspomógł zespół w trudnej sytuacji, to z radością pomogłem.

Jak Trefl funkcjonuje w tak nienormalnych okolicznościach?

– Wirus dopadł drużynę w środku przygotowań. One były planowane na 8-10 tygodni, a chłopcy powypadali na czas od trzech tygodni do nawet 40 dni. Nie zazdroszczę Michałowi. Ostatnie lata gry poświęcałem już też na obserwację procesów przygotowania drużyny. Patrzyłem co w jakim okresie się robi, jak się zmienia trening. Dlatego wiem, jak wiele pracy miał Michał. Przecież on pełną drużynę ma dopiero od dwóch tygodni. I tak naprawdę jeszcze na sto procent ostatni rekonwalescenci nie trenują, bo ich wydolność nie jest na optymalnym poziomie. Trener musi przygotować zespół do meczów wytrzymałościowo, technicznie i musi to robić z małą intensywnością, żeby nie zniszczyć zdrowia zawodników. Tego nie da się połączyć. Na pewno Michał przygotował i wprowadził najlepszą formułę przygotowań, ale nie spodziewam się wysokiej formy Trefla na początku sezonu. Pewnie dopiero po miesiącu drużyna zacznie grać na wysokim poziomie.

Całe szczęście, że Resovia, Twój były klub, zgodziła się przełożyć mecz z Treflem z pierwszej kolejki i zespół Winiarskiego zacznie rozgrywki nie 13, a 20 września.

– Bardzo się cieszę, że Resovia zrozumiała trudną sytuację Trefla. Wiem, że Trefl wnioskował też o przesunięcie drugiego spotkania, na co Radom się nie zgodził. Nikomu źle nie życzę, ale myślę, że łatwo powiedzieć “odizolujcie chorych” i grajcie zdrowymi, natomiast trudno będzie nagle znaleźć się w takiej sytuacji jak Trefl, co przecież inne drużyny może spotkać. Wyobraźmy sobie, że komuś wypadają obaj rozgrywający albo atakujący. Co wtedy? Sytuacja jest bardzo trudna, bezprecedensowa i kluby powinny sobie pomagać.

Wyobrażasz sobie jak działałaby PlusLiga, gdyby pandemia była w roku 2000, a nie 2020? Poziom organizacyjny rozgrywek na ich starcie był zupełnie inny, prawda?

– Był, ale nie powiedziałbym, że wtedy na pewno sezon od razu zostałby odwołany. Ludzie od dawna potrafią działać w trudnych warunkach. Myślę, że wtedy też istniały osoby mające głowy na karku i potrafiłyby stworzyć procedury, które zapewniłyby jak najwięcej bezpieczeństwa.

Czyli na starcie PlusLigi wcale nie rządziła prowizorka?

– Tak też bym nie powiedział. Nie wszystko wyglądało dobrze, na pewno nie było tak jak teraz. Dziś cała masa rzeczy działa lepiej.

Co przede wszystkim?

– Po pierwsze poziom zawodników jest o wiele wyższy. Świadomość taktyczna też. To wszystko ma odzwierciedlenie w poziomie gry naszych drużyn. Kiedy zaczynałem grać, to w Europie reprezentowały nas Kędzierzyn i Częstochowa, na tym koniec. Przy dobrych wiatrach te drużyny prezentowały się z niezłej strony, ale nic wielkiego nie osiągały. Kędzierzyn raz zdobył brązowy medal Ligi Mistrzów na turnieju w Opolu, co było wielkim wydarzeniem, dużą niespodzianką. Z biegiem lat polskie drużyny coraz częściej grały w Final Four, odgrywały duże role, zdobywały medale. Teraz w Lidze Mistrzów regularnie grają trzy nasze zespoły. Na bardzo dobrym poziomie. Do PlusLigi trafiają światowe gwiazdy. To efekt większych możliwości finansowych. Liga jest bardziej atrakcyjna, bardziej profesjonalna, zagraniczni zawodnicy widzą, że jest mocna, fajna, wszyscy uważają ją za trzecią siłę w Europie. Ze świetnymi kibicami, z mocną telewizją, która pokazuje praktycznie wszystkie mecze.

Są takie rzeczy, które wspominasz z początków PlusLigi, myśląc sobie, że bardzo zdziwiłyby współczesną siatkarską młodzież?

– Na pewno młodzi zdziwiliby się w jak małych halach się grało. Urania w Olsztynie i hala w Sosnowcu były jednymi z największych, a teraz są jednymi z najmniejszą liczbą miejsc. Na pewno też byliby zaskoczeni, w jakich zajazdach stawaliśmy na posiłki. Dzisiaj dużo większa jest świadomość zawodników dotycząca diety i różnych możliwości rozwoju.

Zachowanie publiki chyba też było inne? Bodaj Marcin Prus opowiadał, że lata temu widział na trybunach ludzi walących łyżkami w garnki.

– Publiczność była niesamowicie żywiołowa. W Olsztynie Urania zawsze była pełna. Ta hala mieści bodajże 2700 widzów, więc to nie jest powalająca liczba, ale atmosfera była niezapomniana. W ogóle czas w Olsztynie ma w mojej głowie specjalne miejsce, bo to moje miasto. Zabrakło mi tam tylko chociaż jednego spektakularnego sukcesu, mistrzostwa albo Pucharu Polski. Wiele razy byliśmy o krok, ale nie daliśmy rady. Sukcesy przyszły później w Rzeszowie. I tam kibice też byli rewelacyjni. Cztery i pół tysiąca ludzi robiło chyba jeszcze większy kocioł, ci fani wiele razy pomagali nam się podnieść. Gdańsk też zawsze będę wspominał jak najlepiej. Sala ma aż 10-tysięczne trybuny, a jak mieliśmy sezon z wicemistrzostwem i Pucharem Polski, to regularnie przychodziło po pięć tysięcy ludzi, a dwa razy był komplet – na jednym z półfinałowych meczów ligi z Bełchatowem i na finale pucharu z Resovią.

To już była publika w pełni ucywilizowana?

– Tak, ale też wspaniała. Czuło się falę energii od nich, naprawdę dzięki nim dostawało się skrzydeł. Na kadrze też zawsze było rewelacyjnie. Ludzie się zjeżdżają z całej Polski i wychodzą z meczu bez gardeł, zdzierają je do zera. Natomiast co do dziwnych sytuacji, o które pytałeś, to ze swoich początków pamiętam, jak na derby ziemi opolskiej między Kędzierzynem a Nysą wniesiona została trumna z napisem “Świętej pamięci….” i nie pamiętam czy tam była Nysa, czy Kędzierzyn, już nie wiem, kto to komu zrobił.

Czy to z przyjściem Raula Lozano do reprezentacji Polski również w naszej siatkówce klubowej dokonał się największy skok w rozwoju?

– Rzeczywiście przyjazd Raula zmienił takie sprawy jak wyposażenie siłowni dla nas czy choćby sposób rozpracowywania rywali. Czasami wspominamy odprawy taktyczne z kolegami pamiętającymi dawne czasy. To śmiesznie wyglądało. Sami oglądaliśmy jakiś wyrwany set i bardziej opieraliśmy się na swoich wspomnieniach o stylu gry jakiegoś rywala niż na twardych danych. To było bardziej “wydaje mi się, że on tak gra”, to było sięganie do – tak to nazwijmy – prywatnej bazy danych. Od przyjścia Raula wszyscy zaczęli korzystać z programów do robienia statystyk i zwracać uwagę na mnóstwo rzeczy w grze rywala, których się wcześniej nie zauważało.

Czas Lozano to był Twój najlepszy czas w karierze?

– Miałem takie momenty, że bardzo dobrze czułem się w każdej ze swoich trzech klubowych drużyn, czyli i w Olsztynie, gdzie grałem wtedy, gdy trenerem kadry był Raul, i później w Resovii oraz w Treflu. W Olsztynie przez siedem lat byłem podstawowym zawodnikiem. Byłem wtedy młody, mocny, wysoko skakałem i statystyki pokazywały, że ciężko było przeciwdziałać moim atakom. A kiedy dodatkowo nauczyłem się zagrywać z wyskoku i zrobiłem z tego swoją mocną broń, bo grało mi się jeszcze fajniej. Po przejściu do Rzeszowa w zagrywce stałem się regularny, czego jeszcze w Olsztynie mi brakowało. Ale tam miałem różne okresy.

Dlaczego?

– Współpraca z trenerem Travicą układała się ciężko. Powiedzmy najdelikatniej, że to była postać mało mi sprzyjająca. I nie tylko mi. Na przygotowaniach koledzy mówili mi, że jest dziwny, ale wydawało mi się, że przesadzają. Jednak czas pokazał, że nie szanował wszystkich zawodników, a dla tych, którzy byli dla niego mało istotni, był przykry. Jak już odszedł, to w pierwszym sezonie pracy z Andrzejem Kowalem zdobyliśmy mistrzostwo, a w drugim je obroniliśmy. Rozgrywałem wtedy praktycznie wszystkie mecze i czułem się bardzo mocny. Za to ostatni okres w Rzeszowie był dla mnie frustrujący, bo prawie nie grałem. Dlatego do Gdańska trafiłem spragniony grania. Andrea Anastasi z tego skorzystał, a ja znowu się pokazałem z najlepszych stron. Zaczęło też o sobie dawać znać doświadczenie. Wtedy miałem najlepszy okres gry w bloku. Długo dopisywało mi zdrowie, dopiero w przedostatnim sezonie zmagałem się pierwszy raz w karierze z dokuczliwym bólem kolana, a w ostatnim zaczął mnie zastępować Bartek Mordyl, zresztą bardzo udanie. Zacząłem już wtedy dostrzegać, że moja skoczność i szybkość są mniejsze. Dalej potrafiłem grać skutecznie, bo korzystałem z doświadczenia. Ale wiedziałem, że po fantastycznych latach będzie trzeba kończyć.

Powiedziałeś, że nie po drodze było Ci z Travicą, a czy to samo powiesz o Danielu Castellanim? Dlaczego w 2009 roku zrezygnowałeś z gry w kadrze, którą wtedy on prowadził?

– Z Danielem mamy bardzo dobre relacje. Kiedy się widzimy, to zawsze bardzo sympatycznie sobie rozmawiamy. Natomiast wtedy sytuacja była taka, że do kadry przyszła nowa fala. Dołączyli Piotrek Nowakowski i Karol Kłos, Marcin Możdżonek zaczął być postacią pierwszoplanową, a byli jeszcze Daniel Pliński, Łukasz Kadziewicz i byłem ja. Trener miał kilku bardzo dobrych środkowych i musiał z kogoś zrezygnować. Zabrał mnie na pierwsze tournee w Lidze Światowej, pojechaliśmy do Brazylii i Wenezueli, ale wszedłem w tych meczach tylko raz na końcówkę jednego, przegranego seta. Widziałem, że Daniel mnie odstawia i uznałem, że skoro mam dwójkę małych dzieci, to nie chcę spędzać całych wakacji na kadrze i w niej nie grać, tylko wolę spędzić czas z rodziną i dodatkowo odpocząć oraz przygotować się do ligi. Przygoda w kadrze jest fantastyczna, ale móc spędzić trochę czasu ze swoimi małymi dziećmi to też wyjątkowa sprawa, coś, co się może przydarzyć tylko raz w życiu. Uznałem, że moja rola w kadrze będzie jeszcze bardziej marginalizowana i powiedziałem trenerowi, co chcę zrobić. A Daniel Castellani miał o jeden problem mniej. Nie było żadnego drugiego dna.

Patrząc na swoją karierę w reprezentacji czujesz niedosyt? W 2006 roku zdobyłeś srebro mistrzostw świata w Japonii, a później nie było Cię w żadnej z tych kadr, które osiągały kolejne sukcesy.

– Moja przygoda w kadrze to 120 meczów, dzięki którym wiele razy czułem się doskonale. Grałem ze świetnymi rozgrywającymi – z Andrzejem Stelmachem, Pawłem Zagumnym, Pawłem Woickim, Łukaszem Żygadłą. Wiele razy na imprezach głównych nie byłem zawodnikiem, który wychodził w pierwszej “szóstce”, ale w Lidze Światowej i innych turniejach dostawałem mnóstwo możliwości do pogrania i rozegrałem wiele wspaniałych meczów, które miło wspominam.

Który wspominasz najchętniej?

– Pamiętam, jak w Belgradzie graliśmy z Kubą. Dałem tam osiem bloków i skończyłem bardzo dużo piłek w ataku.

Blokowałeś Wilfredo Leona?

– On jeszcze wtedy nie grał, ale grał Osmany Juantorena i jego zatrzymywałem. To był chyba rok 2005.

Pewnie to był turniej finałowy Ligi Światowej – 3:2 dla Polski i rzeczywiście osiem Twoich bloków.

– Tak, to ten mecz.

Leon zaczął wielkie granie bardzo szybko, błyszczał już na MŚ 2010, mając tylko 17 lat, ale w 2005 roku faktycznie nie mógł grać, bo był dopiero 12-latkiem.

– Rzeczywiście. W każdym razie fajnych wspomnień zostało mi tak dużo, że zawsze będę dobrze myślał o latach w kadrze.

A dlaczego nigdy nie wyjechałeś z PlusLigi? Nie było ofert z Włoch czy Rosji? Zawsze prezentowałeś przecież dobry poziom i miałeś końskie zdrowie.

– Oferty się zdarzały, przy czym te z Włoch nie były superkonkurencyjne finansowo. Ciekawsze pod tym względem były oferty z Turcji, ale też się jednak nie zdecydowałem. Natomiast co do mojej długowieczności, to na pewno pomogły dobre geny i tak samo ważna była moja filozofia. Zawsze mocno pracowałem na wszystkich treningach i nigdy nie chodziłem z głową w chmurach.

Nigdy?

– Tylko jako bardzo młody chłopak myślałem, że jestem najlepszy i wszyscy na mnie czekają. Ale szybko zobaczyłem, że tak nie jest i sam sobie wszystko ułożyłem w głowie. Bardzo szybko zrozumiałem, jakie są moje mocne strony, a jakie słabe. Taka samoświadomość jest bardzo potrzebna. Dzięki niej niejednokrotnie grałem przeciw lepszym ode mnie, a z nimi wygrywałem, bo wiedziałem jak mogę to zrobić.

Czyli już w momencie debiutu w kadrze, w wieku 23 lat, wiedziałeś co masz, a czego nie?

– Możliwe że jeszcze tę wiedzę zdobywałem. Sam debiut pamiętam szczerze mówiąc średnio, dużo lepiej w mojej pamięci zachowały się czasy juniorskie. W 1999 roku zdobyłem brązowy medal mistrzostw świata. Byliśmy wtedy w kadrze razem m.in. z Michałem Bąkiewiczem i Arkiem Gołasiem.

Jako środkowy potwierdzasz powszechną opinię, że Gołaś ze wszystkich, współczesnych polskich środkowych miał największy talent?

– Jeśli mam odpowiedzieć szczerze, to Arek był dużym talentem, miał wspaniałe warunki, ale nie powiedziałbym, że stawiam go wyżej niż Kubę Kochanowskiego, Karola Kłosa czy Piotrka Nowakowskiego. Piotrka to wręcz stawiam na równi z Roberlandym Simonem, to są najlepsi środkowi świata. Arek był wspaniałym chłopakiem, świetnym kolegą, ale muszę być szczery.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSprawa Aleksieja Nawalnego. Rosjanie chcą przyjechać do Niemiec
Następny artykułZP.272.16.2020 OGŁOSZENIE O ZAMÓWIENIU