A A+ A++

W dzisiejszych czasach bardzo często spotykam się powtarzającymi się opiniami na temat monotonii w kinach. Przy wielu największych hollywoodzkich produkcjach przewijają się opinie traktujące o tym, że „przecież to już było”, albo po prostu zarzuty stwierdzające odtwórczość i swoistą monotonię – zarówno w treści, jak i budowie produkcji. I patrząc na takie uniwersa jak MCU (w dużej mierze), czy Fast, trudno jest odmówić sztampowości. 

I właściwie tego typu opinie pojawiają się dosłownie przy każdy możliwym gatunku filmowym. Niezależnie, czy mówimy o pozycjach w ramach kina sensacyjnego, czy o produkcjach przygodowych, czy nawet komediach i dramatach. Wielokrotnie istnieje przeświadczenie, że w pewnych aspektach wszystko zostało już zrobione, a wiele ścieżek nie tylko przetartych, ale wręcz przeoranych. 

Na szczęście pojawiają się czasem pozycje, przy których, choćby się bardzo chciało, naprawdę trudno o takie zarzuty. Niekiedy do kin wchodzą takie tytuły, które potrafią tak przeorać głowę, że kilka następnych dni zajmuje dochodzenie do siebie. I taki przykład chciałbym zaprezentować Wam przy okazji tego wpisu. Pozwolę sobie napisać o filmie, który doceniłem nie tylko ja, ale szereg innych osób – o czym najlepiej świadczą niedawne nominacje. 

Wszystko wszędzie naraz 

Mowa oczywiście o filmie „Everything Everywhere All at Once” od Dana Kwana i Daniela Scheinerta, który debiutował w marcu ubiegłego roku (u nas, w Polsce, premiera przypadła na kwiecień). I dość powiedzieć, że błyskawicznie okazał się ogromnym hitem pod względem przyjęcia ze strony krytyków i widzów. Recenzenci rozpływali się nad tym, jak nietypowo został skonstruowany i jak zaskakująco udało się wszystko na końcu ze sobą spleść. 

Zacznijmy jednak od początku – opowieść skupia się na pewnej kobiecie w średnim wieku, Evelyn Wang. I jest ona… Cóż, szarą mieszkanką społeczeństwa. Nie wyróżnia się absolutnie niczym, a barki powoli wysiadają jej od pracy w publicznej pralni oraz tego, jak wielki ciężar codziennego życia musi na nich dźwigać. Właściwie trudno jej znaleźć spokój, albo jakikolwiek cel – funkcjonuje z dnia na dzień, próbując jakoś przetrwać. 

Jakby tego było mało, okazuje się to sporym problemem, albowiem natłok problemów powoli ją przygniata, a podczas łatania jednych kłopotów, pojawiają się dwa inne. Można zwariować i bardzo często rzeczywiście do tego dochodzi. Początkowo wydaje się, że u kobiety umysł również zaczyna wysiadać, ale prawda okazuje się iście zakręcona. To, co wydaje jej się chorobą umysłową i zwidami, okazuje się… Prawdą. 

Pomieszanie z poplątaniem 

I tu w gruncie rzeczy zaczyna się film, a dramat z elementami jeszcze większego dramatu, zmienia się w istną mieszankę gatunkową. Aby nie spoilerować zbyt wiele – na pewnym etapie pojawia się wątek multiwersum, a wtedy zabawa wchodzi na wyższe obroty. Trudno stwierdzić, czym jest ów film od tego momentu. Produkcją sensacyjną? Kinem akcji rodem z azjatyckich lat 70.? A może komedio-dramatem? Nie wiem! 

To jest w tym wszystkim najlepsze. W pewnym momencie trudno się połapać, ale wchodzi magia kina i sprawia, że przestajemy się nad tym zastanawiać. Choć osobiście bardzo często mam tak, że podczas seansu, częścią mózgu pozostaję poza filmem i analizuję to, co widzę, pod względem realizatorskim i teoretycznym. Tu kompletnie o tym zapomniałem, ten film jest tak dynamiczny i przepełniony zawartością, że nie można stracić skupienia nawet na moment. 

Zdaję sobie w tym wszystkim sprawę, że dla wielu może być to minus. Cóż, jestem skłonny to zrozumieć. Sam znam wiele osób, które takie zagrywki traktują jak wady, ale jako fan japońskiej popkultury, do mnie to przemawia. Zresztą – pamiętacie wyśmienity „Parasite”, który tchnął potężny powiew świeżości w kinematografię? Tu czuć inspirację takimi klimatami i dzieje się naprawdę wiele. 

Jakby tego było mało, bardzo trudno jest odgadnąć, co stanie się za moment i w jakim kierunku podążą ścieżki fabularne. A gdy dołożyć do tego oniryczne – niemal psychodeliczne – sceny związane z podróżowaniem między wymiarami, to mamy prawdziwe dzieło. Uwierzcie, że to, co zaserwowano nam w „Doktor Strange w Multiwersum Obłędu”, blednie przy zabawie obrazem w „Everything Eveywhere at Once”.

Dajcie mi tego więcej! 

I powiem Wam, że jedenaście nominacji do Oscarów nie jest dla mnie żadnym zaskoczeniem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że trudno będzie zgarnąć choćby kilka z nich, ale już na tym etapie możemy mówić o ogromnym wyróżnieniu dla całej obsady – zarówno aktorów, jak i producentów. Choć przez niemal dwie godziny wydaje się, że niemożliwe będzie, aby to spiąć, to koniec końców konkluzja robi robotę. 

Osobiście byłem tym filmem (i dalej jestem) oczarowany, ale muszę w ramach zakończenia zaznaczyć, iż rozumiem, że komuś nie będzie się on podobał. Czasem można odnieść wrażenie, że próbowano tu wepchnąć zbyt dużo i przez to główny wątek w pewnym sensie się rozmył. Tytuł filmu nie tylko dobrze oddaje jego fabułę, ale także w jakimś stopniu całą budowę i koncepcję na jego prowadzenie. 

Jeśli jednak wciąż nie spróbowaliście – zaryzykujcie. Jest szansa, że się odbijecie, ale jest też taka, że się zakochacie, a wybór najlepszej produkcji 2022 roku będzie dla Was znacznie prostszy. To na pewno nie film dla każdego, ale jeżeli jakimś cudem jesteście w grupie, do której trafi, to – wierzcie mi – mówimy o prawdziwej perełce pod wieloma względami. Co więcej, to jedno z tych dzieł, które z każdym kolejnym seansem odkrywa się na nowo. 

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułНацполіція почала формувати штурмові бригади для деокупації України
Następny artykułSFERANET S.A.: Wpływ istotnej kwoty z umowy pożyczki z podmiotem dominującym