Magda Bukowska: Ostatnie dni przed zamknięciem granic spędziłeś w Gruzji. Do Polski miałeś wrócić dopiero 17 marca, czyli – co dziś już wiemy, kiedy wszystkie loty skasowano. W ostatniej chwili zmieniłeś zdanie.
Jakub Deryng-Dymitrowicz: Fakt. Można powiedzieć, że wróciłem do Polski ostatnim samolotem. Ostatnim, który zgodnie z rozkładem odleciał z Kutaisi do Wrocławia. Bilet za niewielką dopłatą, jeszcze bez problemu przebukowałem poprzedniego dnia. Wiem, że osoby, które starały się zrobić to samo kilka godzin później, już nie dały rady. Było takie obłożenie strony, że system rezerwacyjny po prostu nie wydolił. Nie można się też było dodzwonić na infolinię.
Razem z nami do Polski tym ostatnim samolotem wracała grupa Polaków, którym nie udało się zmienić rezerwacji przez internet czy telefon. Przyjechali na lotnisko na żywioł i dostali ostatnie wolne miejsca. Naprawdę ostatnie. Samolot był pełny. Było bardzo wielu Polaków, ale nie tylko. Zaskoczyło mnie jak wielu Gruzinów było na pokładzie. Oni już też wiedzieli, że to ostatnia szansa, żeby dołączyć do rodzin w Polsce czy innych krajach Europy. Nie wyglądało to tak, jakby byli tam przez przypadek.
Taki ogólnoświatowy wybuch paniki, ale też szeroko zakrojonych działań wprowadzanych przez kolejne państwa, nastąpił kiedy byłeś już w Gruzji. Jak tam wyglądała sytuacja?
Jeśli pytasz o kwestie organizacyjne, wprowadzone zalecenia i procedury, to pierwszy szok przeżyłem na lotnisku w Kutaisi. We Wrocławiu właściwie wszystko wyglądało normalnie, zwyczajnie, jak zawsze. W Gruzji zupełnie inaczej. Bardzo duża liczba obsługi naziemnej, policja, służby sanitarne, szczegółowa kontrola pasażerów, pomiar kamerą termowizyjną, personel nie tylko w maskach, ale też często w okularach ochronnych, a nawet kombinezonach.
Przestraszyłeś się?
Bardziej zdziwiłem. Latam do Gruzji regularnie, więc ten kontrast między wcześniejszymi przylotami, a tym, był ogromnym zaskoczeniem. Strachu nie było chyba dlatego, że ludzie tam mają w sobie wyjątkowe ciepło i serdeczność. Nawet w trudnych sytuacjach, ukryci za maskami, nadal się uśmiechają, są pomocni, otwarci, dają takie poczucie bezpieczeństwa. Szybko zresztą się okazało, że przez te trzy godziny lotu, nie wydarzyła się w Gruzji żadna wyjątkowa sytuacja. Oni po prostu bardzo szybko wprowadzili środki prewencji. Szkoły zamknęli znacznie wcześniej niż my, choć pojawiły się dopiero pierwsze przypadki zakażenia. Szybciej też zaapelowali do mieszkańców o zmianę zachowań i nawyków. W urzędach, choć pracowały normalnie i nikt nie odwoływał naszych spotkań, zadbano o to, by wszędzie był dostęp do środków dezynfekujących. Wyznaczono też osoby odpowiedzialne za to, by wszyscy goście z tych środków korzystali. Choć w Gruzji wirus wówczas dopiero się pojawił, a w republice Adżarii, w której byliśmy, nie stwierdzono ani jednego przypadku, Gruzini po prostu dmuchali na zimne, nie popadając jednak w panikę.
Czyli wciąż spotykali się, bawili razem, przytulali?
Nie do końca. Znam ten kraj i tych ludzi od lat, ale spotkanie z nimi w tak szczególnych okolicznościach, jeszcze dobitniej uświadomiło mi jak są niezwykli. Na zewnątrz twardzi, miękcy w środku. Ich reakcja na wirusa, dokładnie pokazała ich mentalność i siłę, którą wykształciła w nich trudna historia. Wciśnięci między dwa mocarstwa, Rosję i Turcję, niemal zawsze żyli w zagrożeniu, w konfliktach zbrojnych, okupacji. Tu tylko najmłodsze dzieci nie pamiętają już wojny. Myślę, że takie doświadczenia ich zahartowały. Sprawiły, że doskonale potrafią radzić sobie w kryzysie, stosować do zaleceń, przestrzegać wytycznych, błyskawicznie dopasowywać do nowych realiów, nie tracąc przy tym tego pięknego miękkiego środka. Mimo, że mają mentalność południową i znacznie bliżej im do Włochów czy Greków, w kryzysowych sytuacjach potrafią wykazać się samodyscypliną, która nam kojarzy się raczej z takimi narodami jak Niemcy.
Nie było więc uścisków, “misiaczków” i pocałunków, a raczej ukłon czy żółwik, ale też nie było takiego dystansu emocjonalnego. Fizycznie metr od siebie, ale w sercu razem. Razem ze sobą, razem z nami – gośćmi. Niezwykłe doświadczenie i cenna lekcja. Z jednej strony lekcja szybkiego reagowania – np. natychmiast zamknięta granica z Iranem, czy powszechny dostęp do płynów dezynfekujących, z drugiej strony lekcja tego, jak pięknie można się jednoczyć w kryzysie, nawet jeśli, aby ten kryzys pokonać, musimy się od siebie fizycznie oddalić.
Powrót do Polski i naszych realiów był pewnie trudny?
W takich chwilach chcesz być z bliskimi, więc był przede wszystkim wyczekiwany. Docierały też do mnie oczywiście wiadomości od rodziny i przyjaciół, jak się rozwija sytuacja. Czytałem informacje pojawiające się w mediach, myślałem, że wiem, jak to wygląda. Okazuje się, że jednak nie. Pewnie w kontrze do tego zdroworozsądkowego, ale nie grobowego nastroju w Gruzji, w Polsce groza tej sytuacji dotarła do mnie znacznie silniej. Na lotnisku, zwykle gwarnym, gdzie ludzie się witają, dzielą emocjami, ktoś coś głośniej powie, dzieci biegają beztrosko. Tym razem cisza absolutna. Ludzie nie tylko się od siebie odsuwali, ale nawet za bardzo na siebie nie patrzyli, nie uśmiechali. Tu po prostu było czuć strach, taki strach podszyty jakąś formą paraliżu. To uderzyło mnie najsilniej.
Ale w kwestii jednoczenia się w obliczu nieszczęścia Polacy chyba mają w sobie coś, co łączy nas z Gruzinami?
Zdecydowanie. Robimy to inaczej. Jesteśmy poważniejsi, trudniej nam zachować taką pogodę ducha, trudniej się uśmiechać, ale pięknie ruszamy do pomocy. To, ile inicjatyw pojawiło się w mediach społecznościowych, ile informacji o takich akcjach trafiło do mnie od znajomych, jest po prostu wzruszające. W wielu ludziach pandemia uruchomiła ich najpiękniejsze cechy. Schowali ego do kieszeni, zaczęli myśleć o tym, jak wesprzeć osoby w gorszej sytuacji, dzielić się jedzeniem, wspierać służbę zdrowia. Myślę też, że mało kto się spodziewał, że niepokorni Polacy tak szybko i bez protestów zastosują się do zaleceń, by zostać w domu, przeorganizują swoje życie, nauczą się pracować zdalnie. Chyba większość z nas naprawdę stanęła na wysokości zadania i dobrze zdała ten obywatelski egzamin.
Nie pracujesz w hotelu czy biurze podróży, ale twoja działalność jest ściśle związana z branżą turystyczną. Sytuacja jest więc dla ciebie podwójnie trudna.
Wszyscy wiemy, że dla szeroko rozumianej branży turystycznej to olbrzymi cios. I to cios, po którym długo będziemy się podnosić. W tej chwili problemem jest brak możliwości przemieszczania i ryzyko zarażenia, ale nawet, gdy te problemy uda się już rozwiązać, trudno liczyć na to, że ludzie szybko “wyjdą z domu”. I nie mówię tylko o dalekich podróżach, ale nawet wyjściach do kina, restauracji czy weekendowych wypadach nad morze. Z jednej strony jeszcze przez pewien czas będzie w nas strach, z drugiej wszyscy odczujemy ekonomiczne skutki koronawirusa. Będziemy musieli z czegoś zrezygnować. Zrezygnujemy więc z tego, co nie jest niezbędne, z różnych form luksusu, a podróże należą do tej właśnie kategorii.
Cała branża będzie też musiała zastanowić się, jak dostosować swoją ofertę dla powracających klientów.
Co to znaczy?
Takie kraje jak Włochy, szczególnie mocno dotknięte wirusem, z pewnością będą dłużej podnosić się po kryzysie i nie będą raczej kierunkiem chętnie wybieranym przez turystów. Mogą za to zyskać te państwa, które dobrze poradziły sobie w sytuacji pandemii. Myślę, że znacznie chętniej będziemy też wybierać tzw. niedrogie destynacje, bo będą one dla nas zwyczajnie bardziej dostępne. Poza tym trudno o lepszy adres, jeśli po ciężkich chwilach, szukamy miejsca gdzie można się zrelaksować, odpocząć i odnaleźć taką prostą uczciwą radość życia.
To wszystko o czym teraz mówimy to jednak pieśń przyszłości. Nikt z nas nie wie, jak sytuacja na świecie się rozwinie, jak długo będziemy mierzyć się z wirusem i co on nam przyniesie. Dziś wiemy na pewno tylko tyle, że niesie ból, strach i kryzys ekonomiczny. A co my wyciągniemy z tej lekcji? Czy staniemy się życzliwsi, mniej egocentryczni, bardziej empatyczni, wrażliwsi na potrzeby natury? Zobaczymy! Moja córka zadała mi pytanie, czy nie wydaje mi się, że ta sytuacja to po prostu reakcja przyrody na to, jak bardzo ją niszczymy. Że już nawet ten krótki czas bez samolotów z mniejszą liczbą samochodów i autobusów sprawił, że poziom zanieczyszczeń jest mniejszy. Może ma rację i to faktycznie jest lekcja pokory dla człowieka wobec siły natury. Obyśmy wyciągnęli z niej wnioski i gdy już będziemy znów mogli cieszyć się odkrywaniem świata, będziemy potrafili robić to rozważniej i mądrzej.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS