Sebastian Łupak: Barszcz ukraiński się powoli gotuje, a my zacznijmy od wspomnień z dzieciństwa. Mała Olenka z tatą w szoferce, pędząca przez Ukrainę….
Weronika Olena Marczuk: Tata pracował dla tak zwanej Bakaleyi – to była radziecka centrala delikatesów. Mieli tam kawior, koniaki, suche kiełbasy, konserwy z krabami. Jak na czasy Sojuzu – luksus. Tata rozwoził to po sklepach. Jak dostał komandirowku, żeby jechać za głęboki Ural, to brał mnie ze sobą.
A szkoła?
Byłam mądrą dziewczynką i w pierwszej klasie zrobiłam z wyprzedzeniem program kilku lat. Nudziłam się strasznie na lekcjach. Nauczycielka mówiła rodzicom, żeby mnie gdzieś zabierać. Więc jak tata jechał w trasę na dłużej, to jechałam z nim.
Zjechałam z nim całą Ukrainę i połowę ZSRR. Tata organizował mi z tyłu spanie, muzyczka grała – bajka. Wokół przepiękne krajobrazy, ciekawi ludzie.
Czasem prosiłam, żeby się zatrzymał, bo na drodze pojawił się jeżyk. Więc musiałam go wycałować i zabrać ze sobą do domu. Albo opatrzyć rannego kotka. Tak ratowaliśmy z tatą świat.
Ale bywało gorzej. Raz na postoju jakieś zbiry spod ciemnej gwiazdy próbowały okraść nasze auto. Wtedy tata chwytał za siekierę. Było ostro. Bronił mnie i samochodu. Prawdziwy był z niego kozak.
Dzieciństwo z Związku Radzieckim było ponure czy wesołe?
Nie kojarzę, żeby było ciężko. Moja babcia Polina przeżyła horror: wielki głód (hołodomor), wojna. Ale nam powodziło się lepiej. Tata potrafił załatwić dobre jedzenie, miał zawsze auto pod ręką, mama pracowała w wydziale paszportowym. Wszystkim pomagała, więc wdzięczni ludzie zawsze się odwzajemniali.
Z drugiej strony wychowano mnie bardzo surowo: zarabiać na siebie zaczęłam robótkami z mamą w wieku 14 lat.
Babcia mieszkała na wsi, jeździliśmy do jej ogrodu, do sadu, robiliśmy weki i kompoty na zimę. Byłam dzieckiem i nie rozumiałam, co to jest Żelazna Kurtyna. Dopiero jak miałam 16-17 lat, przejrzałam na oczy i zrozumiałam, że sowiecki komunizm to był jednak nienormalny system.
W swojej nowej książce wspomina pani smaki dzieciństwa: karp złapany gdzieś w Dnieprze, podany z majonezem; arbuz z czarnym chlebem, salo, czyli ukraińska słonina. Prosta kuchnia…
Dlaczego naród ukraiński trwa, mimo że tyle przecierpieliśmy? Bo stara mądrość głosi, że człowiek zawsze musi mieć przy sobie kawałek chleba i kawałek sala – grubej słoniny. Wtedy przeżyje, bo to jest pożywne i kaloryczne. Nasze babulki żyją po sto lat.
Ładnie pani tę słoninkę opisała w swojej książce…
Chciałam taką właśnie książkę o smakach napisać.
Co roku latem zabieram grupę znajomych do Ukrainy. Jedziemy do Kijowa, bierzemy łódkę na Dnieprze i szukamy dzikich zakamarków między wyspami w środku czteromilionowej metropolii. Potem chodzimy uliczkami Starego Miasta, do cerkwi i restauracji.
Niestety wszystkich nie wezmę na taką wycieczkę, dlatego napisałam tę książkę – przewodnik po ukraińskich smakach, miejscach, historii. Taki ukraiński przekładaniec. Zapraszam czytelników do stołu, żeby zjeść, zaprzyjaźnić się i porozmawiać. Przy stole nie ma waśni, bo nawet nie wypada.
Ta książka to także podsumowanie 30 lat pani życia w Polsce…
Przyjechałam do Polski zielona, można powiedzieć, że taka postkomunistyczna, a nawet trochę prorosyjska dziewczyna. Bez specjalnej świadomości, czym była historia tej części Europy, czym był bolszewizm, NKWD, stalinizm. Często płakałam, awanturowałam się, gdy uczyłam się w Polsce wszystkiego od nowa.
Na początku byłam tu sama. Nie było tu wielu Ukraińców. Emigracja kosztowała mnie wiele cierpienia. Nawet język polski wydawał się koszmarnie trudny i nie do opanowania. Ale postanowiłam, że będę dobrą Polką i dawałam z siebie wszystko. Pracowałam dzień i noc, byłam dobrą żoną i macochą, z drugą lokatą na uniwersytecie na 1500 osób, wyróżnioną na aplikacji radcowskiej. Obawiałam się, żeby nie daj Boże nikt mnie nie wytknął palcem, że jestem gorsza, bo z Ukrainy.
Dziś Ukraińców w Polsce są już ponad 2 miliony…
I oni mają poczucie, że jest tu fajnie, bo jest – pod warunkiem, że robią swoje i nie wypowiadają się na żadne istotne tematy.
A powinni się wypowiadać?
Powoli zaczną.
Ukraińcy nie zajmują raczej kluczowych stanowisk czy funkcji. Wszyscy w firmach wiedzą, że Ukraińcy z nimi pracują, ale nie zwracają na nich specjalnej uwagi. Kogoś tam na produkcję przysłała agencja zatrudnienia, ktoś przez rok przychodzi sprzątać twoje biuro, a ty nie wiesz, jak ma na imię. Oczywiście są wyjątki.
Dlaczego w żadnej polskiej firmie nie obchodzi się ukraińskich świąt, skoro pracuje w nich tylu Ukraińców? Warto tych ludzi zacząć bardziej zauważać i doceniać. To zaowocuje, jak każda inwestycja w dobre relacje.
Oczywiście, można Ukraińców zamknąć w gettach – niech trzymają się razem w swoich enklawach ukraińska fryzjerka, ukraińska kosmetyczka i ukraińska opiekunka do dziecka. Ale czy to jest dobra droga? Moim zdaniem nie.
Dziś połowa zagranicznych studentów w Polsce to Ukraińcy. Oni będą tworzyć za chwilę elitę tego kraju i współtworzyć to państwo. Trzeba ich dopuścić do ważnych polskich spraw – do polityki i kultury, do Sejmu, do kierowniczych stanowisk. Oni muszą być pełnoprawnymi członkami tego społeczeństwa, a nie tylko dodatkiem przydatnym do układania towaru na półce.
Pani się czuje Polką czy Ukrainką?
Jestem formalnie Polką ukraińskiego pochodzenia. Mam obywatelstwo polskie, bo w Ukrainie nie można mieć dwóch. Całe swoje dorosłe życie spędziłam w Polsce, to moje życie, moja ziemia, a także rodzina i dziecko. Ale tak, jak nie można wybrać, czy bardziej kocha się mamę czy tatę, tak ja kocham obie moje ojczyzny.
Zwraca pani w książce uwagę, żeby mówić “w Ukrainie”, a nie “na Ukrainie”. Co to właściwie za różnica?
Mówimy “w Polsce”, “w Niemczech”, “w Rosji”, ale “na Ukrainie”. Dlaczego? Fraza “na Ukrainie” historycznie mogła świadczyć, że Ukraina była własnością Polski czy Rosji. Jedziemy na naszą działkę, na naszą ziemię i na naszą Ukrainę.
Ukraińcy zresztą też do niedawna tak o sobie mówili, a niektórzy wciąż to robią. Ale od 30 lat kraj ma własną państwowość i musimy się przestawić mentalnie. W Polsko–Ukraińskiej Izbie Gospodarczej, gdzie teraz pracuję, wszyscy już mówimy “w Ukrainie”.
Oczywiście nikogo nie zmuszamy, ale to tak samo, jak z moim imieniem.
No właśnie nie! Na Weronikę w Polsce mówią zdrobniale Wera. Ja tego nie znoszę! W Ukrainie Wera to zupełnie inne imię, należące do trójcy Wera, Nadjeżda i Lubow [wiara, nadzieja i miłość – red.] Ale ja nie chcę być Werą, tylko Weroniką. Więc albo Wero, przez o, albo Nika, bo tak się na Wschodzie skraca to imię. I jeśli ktoś szanuje moje odczucia, to nie mówi do mnie Wera, prawda?
Tak samo, jeśli ktoś zechce uszanować odczucia mieszkańców Ukrainy, to być może nie od razu, ale powoli się przestawi na mówienie “w Ukrainie”, czym podkreśli swoje uznanie dla niepodległego państwa.
A propos niepodległości: są doniesienia, że separatyści z Doniecka i samozwańczych republik zaczęli ćwiczenia wojskowe. Nie boi się pani, że wojna z Rosją znów wybuchnie i dotknie pani rodziny?
Boję się każdego dnia od siedmiu lat. Dzwonię do rodziny, przyjaciół, śledzę wiadomości. Nie da się od tego odciąć. Informacje z frontu to w Ukrainie codzienność – świeże groby młodych ludzi, kobiet i mężczyzn. Teraz codziennie są wiadomości o ruchu rosyjskich wojsk na granicy – nie wiemy, czy to jest poważne i jak bardzo. Wszyscy się boją, ale też wiedzą, że się nie poddadzą, dlatego idą ryzykować życiem.
Od lat współorganizuję pomoc dla dzieci z domów dziecka w Ukrainie, w tym dla jednego w Mariupolu. Codzienność tych dzieci to kolejne bombardowania i ucieczki do schronu. Dzwonią do mnie i mówią, że nie wiedzą, co będzie dalej.
Problem w tym, że jakoś przez tyle lat nikt tak naprawdę nie pomógł Ukraińcom zrobić porządku z tą agresją. Być może to, co się dzieje dziś na polskiej granicy z Białorusią, to dobry manewr, odciągający uwagę od głównego planu Putina. Oby nie!
Ma się pani o kogo martwić? Duża rodzina tam została?
Mama jest z dziewięciorga rodzeństwa, tata z pięciorga, więc ciotek i wujków mam mnóstwo. Trzymamy się bardzo blisko. Mamy taką bazę – wieś pod Kijowem, gdzie się spotykamy. Do tego jestem kumą, czyli matką chrzestną, dziewięciorga chrześniaków. Odczuwam to czasowo i finansowo (śmiech), ale dbam o nie jak o swoje.
No to co? Może na koniec poczęstuje mnie pani prawdziwym barszczem? Bo w Polsce chyba takiego autentycznego nie potrafimy zrobić?
Oczywiście, że nie! (śmiech) W Polsce akcent kładzie się na wywar z buraków. Gotujecie buraki w wodzie. W moim otoczeniu to jest zakazane. Jak do barszczu trafi gotowany burak – nie przyznajemy się do barszczu, bo wtedy to tylko zupa buraczana.
Nasz burak nie może być gotowany. On musi być usmażony ze specjalną zasmażką. Dopiero wtedy trafia do barszczu. Wtedy barszcz jest pomarańczowy i to jest znak, że jest autentyczny.
W Ukrainie każda rodzina ma swój barszcz. Nigdy jeszcze nie spotkałam dwóch takich samych. Ja gotuję inaczej niż moja mama, a mama inaczej niż moja ciotka. Każdy odnajduje swoje małe smaczki: z papryką, z pomidorami, z ziołami, słoniną, różnie przyprawiany. Nawet jak mamy ten sam przepis, to i tak zawsze będzie inaczej.
A kto w pani rodzinie gotuje najlepszy barszcz?
Najlepszy robi akurat moja mama – na żeberkach wieprzowych. Ja w Polsce robię barszcz wege. No, ale jak mama przyjedzie i zrobi swój barszcz na mięsku, to raczej nikt nie odmówi (śmiech). Przepis jest w książce.
Barszcz to nasze dziedzictwo narodowe. Jeden z moich książkowych rozmówców, Ievhen Klopotenko, gwiazda ukraińskiej gastronomii, rozpoczął w UNESCO proces zastrzeżenia barszczu ukraińskiego jako potrawy narodowej. Bo Ukraińcy są coraz bardziej świadomi swojej historii, swojego języka i swojej kuchni. Walczą o swoje! Mimo wielu błędów i potknięć, za to, co udało się Ukraińcom zrobić przez 30 lat niepodległości, należy im się medal.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS