A A+ A++

I stało się! Można rzec, nareszcie! Po raz pierwszy od zakończenia wojny i upadku komunizmu, po dziesięcioleciach realizacji polityki pod dyktando Moskwy, to znów wedle woli Berlina, polski rząd przemówił własnym głosem i otwarcie wystąpił w obronie żywotnych interesów kraju i narodu. I nie chodzi bynajmniej tylko o kwestię reparacji, lecz coś znacznie, znacznie więcej.

Dobra pamięć bywa dokuczliwa. Niemcy chcieliby, aby świat zapomniał o ich zbrodniczej przeszłości. I prawie im się udało stworzyć wizerunek „mocarstwa moralnego”, obrońców demokracji i praworządności, odpowiedzialnych partnerów w ponadgranicznych stosunkach i bezinteresownych przyjaciół…, gdyby tylko nie ta „rządząca w Polsce, nacjonalistyczna partia PiS” – jak to ujął wczoraj tygodnik „Die Zeit” – która „na początku września zażądała od Niemiec 1,32 bln. euro za szkody wynikłe z wojny”… Atoli sprowadzanie noty dyplomatycznej do pieniędzy jest wielkim uproszczeniem. Ten wyrażony liczbowo rachunek nie dotyczy tylko przeszłości, stanowi przede wszystkim sygnał na przyszłość o fundamentalnym wręcz wydźwięku politycznym i gospodarczym.

Co dotyczy samych ze wszech miar uzasadnionych roszczeń, Niemcy rutynowo w płomiennych przemówieniach polityków przyznają się do winy, jednakże ani myślą sięgać do kasy. Sam raport o zbrodniach i niepowetowanych stratach, które nasz kraj poniósł w rezultacie napaści i wyniszczającej okupacji, z czym de facto borykamy się do dziś, ma wielorakie znaczenie, dalece wykraczające poza zadośćuczynienie finansowe.

Lekcja historii

Jakie wyobrażenie mają Niemcy i inne państwa szerokiego świata o morderczym wyniszczeniu Polski podczas drugiej wojny światowej? Mikre, albo żadne. Niemcy mają w tym swój walny, twórczy wkład, dość wspomnieć sprzedany do ponad stu krajów, teleserial pt. „Nasze matki, nasi ojcowie”, w którym wojna rozpoczyna się od napaści III Rzeszy na… Rosję, a sprawcy są kreowani na… ofiary, czy np. film „Walkiria” z Tomem Cruise’m w roli dzielnego „antyfaszysty”-zamachowca na Hitlera, pułkownika Clausa von Stauffenberga, w rzeczywistości zadeklarowanego nazisty, piszącego w listach z podbitej Polski do żony, że żyje tu „niewyobrażalny motłoch, do wykorzystania jedynie jako parobki dla niemieckich chłopów”.

W ten sposób, w oczach przeciętnych Francuzów niemiecka okupacja Polski wyglądała tak, jak w Paryżu, gdzie oficerowie Wehrmachtu robili sobie zdjęcia na tle wieży Eiffela, pili szampana i korzystali usług francuskich prostytutek. O pojęciu nawet najbardziej prominentnych, niemieckich polityków na temat barbarzyństwa w Polsce świadczy najdobitniej fakt, że prezydent Roman Herzog przybył na rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego sądząc – co sam przyznał – że jedzie na obchody zbrojnego zrywu w żydowskim getcie.

Raport polskich strat, zaprezentowany w rocznicę wybuchu II wojny światowej w odbudowanym Zamku Królewskim w Warszawie i wynikająca stąd nota dyplomatyczna polskiego rządu odbijają się szerokim echem i pozwalają uzmysłowić sobie przez różnojęzyczną opinię publiczną ogrom cierpień i skali spustoszenia naszego kraju, jako największej ofiary nazistowskich Niemiec. Rzecz jasna, Niemców nie cieszy przypominanie im tej ponurej przeszłości. Minister spraw zagranicznych Annalena Baerbock (Zieloni) apeluje, aby „patrzeć we wspólną przyszłość”, by nasze relacje „w duchu partnerstwa” cechowała „dobrosąsiedzka współpraca”, bo „jedność Europy…”, bo „wspólna odpowiedzialność…” itd., itp. Innymi słowy, żeby było tak jak było.

Partnerstwo „made in Germany”

A jak było? Jak do tej pory wyglądało to dobrosąsiedztwo i niemieckie partnerstwo? Dość przypomnieć kilka symptomatycznych faktów, jak:

— próba podważenia granicy na Odrze i Nysie w rozmowach 2+4 przez kanclerza Helmuta Kohla (co sam przyznał, uznał ją „pod naciskiem Amerykanów”, możliwość odpisywania od podatku przez niemieckie firmy łapówek przy zdobywaniu kontraktów i inwestycjach poza granicami, spowalnianie procesu integracji Polski z UE i NATO;

— blokowanie przez kanclerza Gerharda Schrödera dostępu polskich firm do działalności w RFN oraz Polaków do niemieckiego rynku pracy (Niemcy znieśli te blokadę, jako ostatni kraj w UE), blokowanie włączenia Polski do układu z Schengen (o zniesieniu kontroli na wewnętrznych granicach państw członkowskich wspólnoty), storpedowanie (wespół z Francją) Traktatu Nicejskiego, co osłabiło siłę polskiego głosu w unii, odrzucenie przez Schrödera dołączenia Polski do gremium tzw. unijnych decydentów (obok Niemiec, Francji, Wlk. Brytanii, Włoch i Hiszpanii), budowa niemiecko-rosyjskiej, gazowej okrężnicy Nord Stream na dnie Bałtyku;

— sprzeciw podczas kadencji kanclerz Angeli Merkel w sprawie amerykańskiej tarczy antyrakietowej i stałych baz NATO w Polsce, a także wobec dozbrajania polskiej armii i ćwiczeń sojuszu na naszym terenie („machanie szabelką i drażnienie Rosji”), rozbudowa gazociągu Nord Stream 2, zaangażowanie się po stronie polskiej opozycji dla odsunięcia rządu PiS od władzy, nagradzanie i finansowe wspieranie działań opozycji, aktywne forsowanie unijnych restrykcji za rzekome łamanie praworządności w naszym kraju (postulat „zagłodzenia Polski” – niemieckiej wiceszefowej Parlamentu Europejskiego Katariny Barley), czy próby wymuszenia na Polsce przyjmowania nielegalnych imigrantów;

— …i za kadencji urzędującego kanclerza Olafa Scholza – patrz wyżej, do czego można dodać sprzeciwy wobec kluczowych inwestycji dla naszego kraju, w tym budowy CPK, regulacji Odry oraz energetyki jądrowej, blokowanie z powodu reformy sądownictwa należnych Polsce wypłat z tytułu popandemicznego, Krajowego Planu Odbudowy („Nie wypłacimy żadnych pieniędzy”- niemiecka przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen).

To tylko garść faktów, znamionujących one dobrosąsiedztwo i partnerstwo „made in Germany”. Pominę milczeniem wielką falę dyskredytujących nas tzw. Polenwitze – niewybrednych kawałów, co notabene stało się przedmiotem rządowej interwencji, obraźliwe spoty reklamowe, jak np. sieci Media Markt z Polakami kradnącymi ekspedientom spodnie, czy autobusowych reklam ze sloganem: „Nowa Polka babci”, werbujących do pracy w Niemczech…

Traktatowy bal w Berlinie

Ale było pięknie… – w świat szły zdjęcia, a to kanclerza Kohla w pojednawczym uścisku z premierem Tadeuszem Mazowieckim w Krzyżowej, to premiera Leszka Millera kopiącego piłkę ze Schröderem na stadionie w Gelsenkirchen, to kolacje z tymże prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego we włoskiej restauracji, wspólne balowanie w Berlinie (co podkreślił kanclerz: „zorganizowane na życzenie strony polskiej”), usłużne naprowadzenie zamroczonej premier Ewy Kopacz przez Merkel po czerwonym dywanie wiodącym ku wejściu do Urzędu Kanclerskiego, liczne medale, laudatia i cmokanie w dłoń pani kanclerz przez premiera Donalda Tuska… – oj, było tego, było, „show must go on…”.

Postawa Niemców mnie nie dziwi, jak mawiał pierwszy, „żelazny kanclerz” Otto von Bismarck: „Nasza powinnością jest robienie polityki dla Niemiec”. Z pewnością będą też bronili się rekami i nogami przed rozliczeniem się z ponurej, wojennej przeszłości. Wszak mamy nowy rozdział w niemiecko-polskich stosunkach, zwracają uwagę przy różnorakich okazjach. No, to porozmawiajmy, o tym nowym rozdziale, czyli o dwóch traktatach, zawartych przez nas z Niemcami po upadku komunizmu.

Pierwszy, to tzw. traktat graniczny z listopada 1990 roku, w którym zjednoczone Niemcy uznały granicę z Polską „za ostateczną i nienaruszalną, teraz i w przyszłości” oraz, że „Polska i Niemcy nie mają żadnych roszczeń terytorialnych i że roszczeń takich nie będą wysuwać również w przyszłości”.

Aliści, podczas konferencji prasowej minister Baerbock i szefa polskiego MSZ Zbigniewa Raua znalazł się niemiecki korespondent, który zahaczył (przyjmijmy, że z własnej woli…) w nawiązaniu do noty dotyczącej reparacji za szkody wojenne, że ekwiwalentem dla naszego kraju miałyby być przyznane nam tereny zachodnie – w domyśle: jeśli wy żądacie jakichś odszkodowań, to my też…

Ten absurdalny argument, niestety powielany przez niektórych polityków polskiej opozycji jest demagogiczny, powodowany niewiedzą, złą wolą, bądź głupotą. Po pierwsze, pacta sunt servanda, układ graniczny ma niepodważalny, ponadczasowy charakter. Po drugie, Polska po II wojnie światowej nie zyskała na terytorium, lecz per saldo straciła około jedną czwartą obszaru w zostawieniu ze stanem sprzed wojny. Po trzecie, nasz kraj został doszczętnie zrujnowany, inteligencja wymordowana, a na domiar znaleźliśmy się w sowieckiej strefie wpływu, co zahamowało nasz rozwój w kolejnym półwieczu. Mówienie o „rekompensacie” jest próbą rozbudzenia emocji i strachu, a przede wszystkim odwrócenia uwagi od meritum sprawy, ujętym w nocie dyplomatycznej polskiego rządu.

Göring wiecznie żywy

Inaczej rzecz ma się z drugim traktatem, tzw. dobrosąsiedzkim, zawartym w 1991 roku. Punkt 3 artykułu 38 tegoż dokumentu brzmi: „Traktat niniejszy obowiązuje przez dziesięć lat. Ulega on automatycznemu przedłużeniu na okresy pięcioletnie, jeżeli żadna ze stron nie wypowie go w drodze notyfikacji”.

Mówiąc wprost, ów dokument nie stanowi dziś żadnej podstawy do naszych przyszłych, bilateralnych stosunków z Niemcami, nie tylko może, lecz wręcz powinien ulec renegocjacji. Jego rdzeń stanowią zobowiązania np. odnośnie do wspierania przez Niemcy polskich starań o członkostwo w UE itp. komunały o potrzebie rozwijania współpracy gospodarczej, naukowej i kulturalnej. Poza tym zawiera krzywdzące zapis, w którym zróżnicowana jest z fatalnymi skutkami mniejszość niemiecka w Polsce, oraz obywatele przyznający się do polskiego pochodzenia w Niemczech. Ci pierwsi korzystają z wszelkich praw, z budżetowych dopłat i mogą mieć reprezentantów w polskim parlamencie, ci drudzy postawieni zostali w pozycji dziadów proszalnych; bez statusu mniejszości Polakom w Niemczech nie przysługuje nic.

W kwestii formalnej, według danych z niemieckiego spisu powszechnego z 2011 roku, związki z Polską potwierdziło około 2 mln obywateli. Byłaby to wielka siła polityczna, gdyby nią była. I tego Niemcy obawiają się najbardziej. Polska mniejszość została zdelegalizowana i zlikwidowana dopiero po wybuchu wojny, na mocy rozporządzenia kancelarii III Rzeszy z 27 lutego 1940 roku, nazywanego potocznie „dekretem Göringa“. Skasowano ogromny majątek Polonii (różnorakie nieruchomości, banki, spółdzielnie, szkoły, bursy, obiekty sportowe itd.), a około 2 tys, jej działaczy wysłano do obozów koncentracyjnych na śmierć. W tym roku Związek Polaków w Niemczech obchodzi stulecie istnienia, ale „dekret Göringa” obowiązuje do dziś, oficjalnego uznania mniejszości jak nie było, tak nie ma.

Za mniejszości narodowe w Niemczech uznane są: duńska, fryzyjska, serbołużycka, oraz… przybyłych z Indochin Synti i Romów. Tej ostatniej prawa mniejszości przyznano dopiero w 1997 roku. Kwestia przywrócenia Polakom ich przedwojennego statusu traktowana była przez kolejne rządy jak śmierdzące jajo. W czasie, gdy szefem polskiej dyplomacji był Radosław Sikorski wydano nawet w MSZ wewnętrzny okólnik, w który zakazano używania terminu „mniejszość polska w Niemczech”… Ten dokument jest zapewne do odnalezienia w archiwum ministerstwa, pisałem o tym kiedyś i publikowałem kopię tego pisma.

Pomnik w budowie

Co ważne, żaden z tych dwóch wspomnianych traktatów nie ujmuje kwestii reparacji. Nie tylko w tej sprawie należałoby oczekiwać w naszym kraju ponadpartyjnej jedności. Tymczasem ze strony opozycji wydobywa się osobliwy dwugłos, że: może i roszczenia są słuszne, ale nie teraz…, albo, że należałoby zrezygnować z reparacji, bo jakoby kiedyś Polska się ich zrzekła, a poza tym mamy przecież dobre stosunki z Niemcami…

Po pierwsze Polska nie była wolnym krajem i nikt za nas nie miał prawa zrzekać się czegokolwiek, ani sowieci, ani narzucone przez nich siłą, namiestnicze władze w PRL. Po drugie, nawet wedle obowiązującego wówczas prawa nie było formalnie takiego zrzeczenia się przez stosowne instancje. Po ostatnie, sami Niemcy nie uznają aktów podpisanych przez byłą NRD, a także dawne Niemcy Zachodnie pod aliancką kuratelą, stąd wymóg zawarcia nowego traktatu granicznego z Polską, ratyfikowanego przez zjednoczoną Republikę Federalną w 1990 roku.

Ma rację minister Rau, gdy podkreśla, że w stosunkach Polski i Niemiec musi być położony nowy fundament. Jeśli chcemy mówić o dobrym sąsiedztwie i rzeczywistym partnerstwie, a nie kiczu pojednania, musi być dokonany rachunek nie tylko za krzywdy wojenne, lecz także krytyczne résumé dotychczasowych błędów, niedociągnięć i destruktywnych niejasności. Zrobili to np. Francuzi w renegocjowanych przez nich układach z Niemcami. Nie może być zadowalania się okolicznościowymi duserami i poklepywaniem po ramionach, ani z powodu powołania jakiejś nowej fundacji, która miałaby młodym Niemcom przybliżyć, co ich matki i ojcowie wyczynili w naszym kraju, ani z wzniesienia jakiegoś pomnika na rzecz polskich ofiar.

A propos, pomnik w budowie jest akurat doskonałą ilustracją stanu naszego „dobrosąsiedztwa i przyjaznej współpracy” – upamiętnienie około sześciu milionów polskich ofiar przyrzekały wszystkie rządy w RFN. I co? I nic. Mają okazałe pomniki ofiary holokaustu, mają je inne nacje, mają je nawet (i to kilka) geje prześladowani w II wojnie światowej, a Polacy? A Polacy w rozumie…

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułTre Valli Varesine 2022. Tadej Pogacar po defensywnym wyścigu
Następny artykułMałgorzata Rozenek-Majdan gorzko o relacjach z kobietami: “W życiu zdecydowanie krzywdziły mnie kobiety”