A A+ A++

Już od czasu studiów miałam dość wyraźny program na swoją drogę rynkową – mówi malarka dr Anna Szprynger.

Nie tylko w czasach zarazy trudno być artystą tworzącym w zgodzie z samym sobą. Niepoddającym się modom i oczekiwaniom mniej wyrobionych klientów?

Od wielu lat jestem aktywną uczestniczką polskiego rynku sztuki. Miałam okazję przyjrzeć mu się od mrocznego środka i pomimo niechęci, staram się odnaleźć w tym świecie najlepiej jak potrafię.

Już od czasu studiów miałam dość wyraźny program na swoją drogę rynkową, bo zdałam sobie sprawę, że bez strategii pozostanę tylko malarką hobbystką, a na to nigdy nie było mojej zgody.

Mój zawód, choć należy do magicznej i dość efemerycznej sfery sztuki, jest jednak nadal zawodem, który przy rozsądnym zarządzaniu może pozwolić przeżyć.

Nie jestem z rodziny związanej ze sztuką ani nie studiowałam w dużym ośrodku artystycznym, przez co nie znalazłam miejsca w żadnym kręgu instytucjonalno-artystycznym. Ale zawsze wiedziałam, że najważniejsze to szanować swoją pracę i nie pokazywać jej w przypadkowych i niededykowanych sztuce miejscach.

Warto sprawdzić: Malarka, czyli żona malarza. Kobieta w sztuce to margines

Ale początki były imponujące – wystawy w BWA Lublin, Galeria XX1, Galeria Krytyków Pokaz, Galeria Klimy Bocheńskiej…

Po moich początkowych, dość rozpaczliwych próbach, zaznaczając, że „modne” galerie odrzucały wtedy całkowicie sztukę nieprzedstawiającą, zaczęłam współpracować z Abbey House, co pozwalało mi malować obrazy bez żadnych ingerencji z zewnątrz, przy jednoczesnym przerzuceniu żmudnych promocyjnych obowiązków na firmę. Czas trudny, wizerunkowo destrukcyjny, ale jednocześnie pozwalający na skupieniu na malarstwie. Też dzięki nieudolnej i ostentacyjnej promocji, jaką miałam, choć wiele wspaniałych drzwi zatrzasnęło się przede mną na dobre, to jednak inne się otworzyły. Czasem trzeba przegrać bitwę, by wygrać wojnę.

Czyli jednak są „plusy ujemne”?

W trakcie kontraktu zostałam zauważona przez cenioną historyczkę sztuki dr Bożenę Kowalską, na której sympozja jeździłam przez kilka lat. Jej zainteresowanie skupia się na twórcach uprawiających abstrakcję geometryczną. Poznałam tam grupę dojrzałych artystów europejskich, z którymi przyjaźń trwa do dziś, i choć nie bezpośrednio, to jednak te relacje nadal przekładają się na moją aktywność wystawową. Również Abbey House, pomimo braku zrozumienia z ich strony, co jest ważne, a co kompletnie bez znaczenia, wsparł mnie organizacyjnie i logistycznie w kilku ważnych dla mnie wystawach (PGS Sopot, Galeria EL w Elblągu czy Muzeum Narodowe w Gdańsku).

Po zakończeniu współpracy od razu trafiłam pod skrzydła Mariusza Rytla, który wraz z ojcem Michałem prowadzi firmę Art Rytel. To idealna współpraca jak na warunki polskie. Mariusz reprezentuje moje interesy w trudnych negocjacjach z domami aukcyjnymi, rozmawia z galeriami i innymi handlarzami sztuką, którzy od pewnego czasu interesują się moimi obrazami. Mamy jedną strategię cenową i pełną lojalność wobec siebie. Też wiem, że mogę liczyć na jego pomoc w transporcie obrazów czy organizacji wystaw, ale też jak będę chora, to Mariusz podrzuci leki. To nieocenione wsparcie, bo przecież mój zawód wymusza samotność.

Nie jest to norma w relacjach artysta–marszand… A jak ocenia pani współpracę z domami aukcyjnymi?

Współpracujemy ze wszystkimi, ale najlepszą i najbardziej klarowną relację mamy z Sopockim Domem Aukcyjnym i Artinfo. Rzetelnie i terminowo realizują swoje zobowiązania.

Od dłuższego czasu coraz więcej osób kupuje przez internet, teraz sytuacja wręcz zmusza do wirtualnego kontaktu. Czy zgłaszają się do pani kolekcjonerzy z propozycją zawarcia bezpośredniej transakcji?

Osób, które kontaktują się ze mną przez stronę internetową czy przez znajomych, jest garstka. Może nie jest to dla nich wielki interes, bo uważam, że obraz ma swoją konkretną wartość, nieważne czy na aukcji, czy w galerii, czy u mnie w pracowni, to zawsze staram się zachować jeden rząd wielkości. Mimo wszystko nie płaczę z powodu małego zainteresowania, bo jednak bezpośredni kontakt z klientem jest ogromnie stresujący. Handlować obrazem, w którym zawarło się cząstkę duszy, jest bardzo trudne.

Ale mimo różnych przeciwności po raz kolejny los uśmiechnął się do pani i parę miesięcy temu pokazała pani swoje prace w Nowym Jorku?

W październiku ub. roku miałam wystawę w nowojorskiej Slag Gallery. Trafiłam tam dzięki współpracy Sławka Góreckiego (właściciela nowojorskiej galerii Green Point Projects i warszawskiej Piękna Gallery) z Iriną Protopopescu, właścicielką Slag i ważną postacią w amerykańskim świecie sztuki. Jest to dla mnie nowe doświadczenie, całkiem inne, bo i rynek kompletnie mi nieznany. Chciałabym znaleźć tam dla siebie miejsce na dłużej, na co jest nadzieja, bo jeśli koronawirus nie pokrzyżuje wszystkich planów, to kolejna wystawa ma się odbyć w 2020 na Manhattanie, w nowej siedzibie Slag, w zagłębiu galeryjnym na Chelsea, w bezpośrednim sąsiedztwie galerii Larry’ego Gagosiana czy Davida Zwirnera.

Warto sprawdzić: Ich prace osiągają zawrotne sumy. Kompas Sztuki 2020

Czy Nowy Jork to pierwsze zderzenie z rynkiem innym niż krajowy?

Nie, ale moje wcześniejsze międzynarodowe przygody w większości nie miały charakteru komercyjnego. Zawsze uważałam, że każda wystawa w dobrym miejscu podnosi wartość obrazów i prędzej czy później przełoży się na korzystniejszą sprzedaż na rodzimym rynku.

W 2016 roku zaczęłam współpracę z absolutnie oderwanym od rynku stowarzyszeniem Kabinet architektury z czeskiej Ostrawy, z którymi do dziś zrealizowałam wiele wspaniałych projektów. To stowarzyszenie skupia się na promocji wiedzy o architekturze, ale sztuka, którą się zajmuję, jest im bardzo bliska i zechcieli pracować nad projektami spod znaku abstrakcji geometrycznej. Zrobiliśmy moje wystawy w Ostrawie, Kutnej Horze i Bratysławie, Kabinet był partnerem przy projektach w Wiedniu i w Warszawie, a ponadto współkuratorowaliśmy kilka wystaw moich geometrycznych przyjaciół. Dzięki Kabinetowi przeżyłam przygodę rzeźbiarską na sympozjum w słowackim Popradzie i namalowałam wielkoformatowy obraz dla czeskiego miasteczka Velká Bystřice. Spędziłam też inspirujące dni w Ostrawie na rezydencji organizowanej przez wielką odlewnię stali.

Pomimo dużych wystaw w Polsce i różnych, całkiem malowniczych działań na świecie najwyżej sobie cenię wiedeńskie doświadczenie w Lindner Gallery Wien w 2017 roku. To galeria, którą wymarzyłam sobie tuż po studiach, przypadkowo natrafiając na jej profil na jednym z międzynarodowych portali o sztuce. Jest to malutka galeria w centrum Wiednia, prowadzona przez blisko 80-letniego Petera Lindnera, który niewzruszony trendami rynkowymi, od zawsze zajmuje się sztuką konkretną i tą, która wpisuje się w język geometrii.

Trafiłam do niego dzięki austriackim przyjaciołom z sympozjów Bożeny Kowalskiej i po tym, jak Peter zobaczył na żywo moją wystawę w Ostrawie, zaprosił do pokazania prac u siebie. Było to dla mnie wielkie wyróżnienie i spełnienie marzeń. I choć w życiorysie nie wygląda to spektakularnie, to wciąż uważam wystawę w Wiedniu za swój największy sukces. Okazało się tam, że świat sztuki nie musi być brudny, antypatyczny i skoncentrowany na pieniądzach. Cała moja relacja z Lindnerem oparła się na współodczuwaniu pewnych wartości estetycznych zarówno z nim, jak i z jego klientami. Nie było tam prostackiego targowania, presji cenowej czy nawet analizy moich wcześniejszych sprzedaży na artprice. Było to wspaniałe doświadczenie, które później powtórzyło się na targach Art Bodensee i przy mniejszych projektach, które wokół Lindner Gallery się działy. Okazało się, że można i tak – bez ekonomicznej przemocy i aroganckiej postawy galerzysty wobec artysty.

Do istotnych zdarzeń w moim życiorysie zaliczyłabym też nagrodę na Salon Réalités Nouvelles w 2013 roku, mimo iż impreza ta ma już lata świetności za sobą. Salon ma wspaniałą historię i uznałam, że skoro zajmuję się abstrakcją geometryczną, to powinnam spróbować sił w tym najstarszym wydarzeniu skupionym na sztuce nieprzedstawiającej.

Może nie tak prestiżowego jak kiedyś, ale dla artysty reprezentującego ten kierunek jest potwierdzeniem słuszności wyboru języka, jakim się posługuje, który nie jest tak oczywisty dla wszystkich…

Trzeba pamiętać, że sztuka spod znaku geometrii nie we wszystkich krajach znajduje większy oddźwięk. We Francji nigdy tak naprawdę nie znalazła swojego miejsca (nie licząc twórczości François Morellet), a wyparł ją tak odległy od moich preferencji taszyzm. Za to w Niemczech, Austrii, Holandii sztuka konkretna ma bardzo silne znaczenie. W Republice Czeskiej, na Węgrzech i Słowacji jest mniej matematyczna, za to częściej sięga do kinetyki i zabaw optycznych. Częściej też skupia się n … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPodstawówki trochę mniej puste [ Szkoły i uczelnie ]
Następny artykułNowe ognisko w powiecie. Jeden z przypadków dotyczy kolejnej dużej firmy