Znacie to przykre, ciągnące się przez cały seans wrażenie, że wszystkie elementy filmu są całkiem jaskrawe, oprócz głównego bohatera, który jest bezbarwny niczym lakier do paznokci? Właściwie to równie dobrze mogłoby go nie być, a już w ogóle najlepiej by się stało, aby jego irytująca osoba zastąpiona została przez inną, znacznie ciekawszą, dotąd drugoplanową postać.
Frodo
Na początku z chęcią przyczepimy się ekranizacji dzieła wielkiego Tolkiena. Sytuacja wygląda tak – jest pierścień, który trzeba zniszczyć w ogniu Mordoru. Do tej położonej hen daleko krainy trzeba iść piechotą (to wymóg – w innym wypadku zarówno książka, jak i film kończyłyby się zaskakująco szybko). W takiej sytuacji misji tej podjąć się mogą krasnoludy – fachowcy w rozłupywaniu ogrzych czaszek, elficcy specjaliści od kamuflażu i posyłania strzał w dupska sługusów Saurona czy też na przykład ujeżdżający kilkutonowego orła czarodziej, którego magiczne sztuczki wcale nie ustępują epickim trikom Jezusa. Ale nie! Wyślijmy na tę wyprawę grupkę niezgrabnych i głupiutkich karzełków z płaskostopiem i nadwagą. Niech sobie człapią, sieroty. Żeby było jeszcze trudniej, to na czele tej żałosnej wyprawy postawmy Froda – smutnego knypka z wyjątkowym pechem – a to go ukąsi kilkumetrowy pająk, a to paskudnie okaleczy go jakiś wredny Nazgul, a to odgryzie mu palec Gollum…
O wiele bardziej od oglądania kilkunastu (w nierozszerzonej wersji trylogii) godzin marszu hobbitów, wolelibyśmy dowiedzieć się, co działo się z Gandalfem po jego długiej walce z Balrogiem. Z tego co pamiętamy to czarodziej zmarł w wyniku zmęczenia i odniesionych ran, ale po śmierci trafił do Valinoru – królestwa leżącego w odległych zaświatach, zamieszkanego przez nieśmiertelne byty. Stamtąd, uzyskawszy nowe ciało, oddelegowany został z powrotem do Śródziemia. Mimo że dla reszty bohaterów wszystko to odbyło się w mgnieniu oka, to dla Gandalfa jego astralna podróż trwała wiele tysięcy lat. Gdy Peterowi Jacksonowi skończy się literacki materiał na kolejne filmy – zawsze może puścić wodze wyobraźni w tym temacie…
Neo
A oto bezbarwny bohater, który z racji posiadania wyjątkowego pecha uznany został za mesjasza-samobójcę skłonnego wykonać najbardziej niebezpieczną misję w historii ludzkości (pierścieniowa eskapada Frodo się przy tym chowa). Biedak dwoi się i troi, aby nikt w niego nie zwątpił. W pewnym momencie upodabnia się do Chrystusa – zaczyna nawet latać i wskrzeszać zwłoki. Jest przy tym tak do bólu smętny i wyblakły, że właściwie to trudno nawet było uronić łzę po jego męczeńskiej śmierci.
Żałujemy, że więcej uwagi nie poświęcono komuś, z kim znacznie łatwiej można by się utożsamiać. Cypher to człowiek, który w przeciwieństwie do reszty świadomych ludzi wcale nie chce się obudzić i opuścić syntetyczny twór zwany Matrixem. Świat rzeczywisty jest przecież zły, niebezpieczny i kontrolowany przez bezduszne maszyny. Lepiej więc spać w bezpiecznym kokonie. Ta najbardziej chyba ludzka postać wcale nie wydaje się być szczęśliwa z powodu wybrania przez siebie niebieskiej pastylki…
Pożerając stek zwierza się Agentowi Smithowi: „Wiem, że ten stek nie istnieje i wiem, że gdy wkładam jego kęs do ust, Matrix mówi mojemu mózgowi, że jest on soczysty i pyszny. Teraz, po dziewięciu latach, wiesz z czego zdałem sobie sprawę? Ignorancja to błogosławieństwo”.
Dylemat dotyczący skutków „zdejmowania sobie klapek z oczu” jest naszym zdaniem bardziej godny uwagi niż fajerwerki i wyginanie łyżeczek za pomocą siły własnej wiary.
Luke Skywalker
Pierwsze „Gwiezdne wojny” to jedno z tych dzieł, które nigdy się nie zestarzeją i nawet w dniu swoich setnych urodzin film w dalszym ciągu będzie miał swoich oddanych fanów (a co za tym idzie – osoby z prawami do lucasowej trylogii będą mogły po raz n-ty czerpać profity z publikacji kolejnych odświeżonych wersji filmu). Jedyny problem mamy z głównym bohaterem. Zupełnie nie rozumiemy czemu spośród kosmicznych zakapiorów, wiekowych mędrców Jedi, cwaniackich kosmitów i płatnych zabójców, na centralną postać wybrano letniego niczym pomidorowa z ryżem, wątłego sierotę o aparycji heterosceptyka.
Chłopina nie ma absolutnie żadnych cech filmowego herosa. I niby mamy uwierzyć, że po błyskawicznym treningu gość ze ślamazarnej cipy zamieni się w kiziora wymachującego świetlnym mieczem niczym stary fechmistrz? I że jeszcze gdzieś tam po drodze, bez większego przeszkolenia, ruszy na czele gwiezdnej floty ażeby rozpierdzielić w drobny mak Gwiazdę Śmierci? Tak, wiemy – „Ukrytą on moc w sobie ma. Wojownikiem wielkim zostanie.”
Powiedzmy sobie szczerze – Luke to ślamazarna klucha i wafel z kazirodczymi zapędami. Tak w każdym razie wypada na tle Hana Solo, który to naszym skromnym zdaniem, powinien być głównym bohaterem gwiezdnej trylogii. Han to cwaniak, choleryk, cynik, drań i wyrachowany kobieciarz na zawołanie rzucający z rękawa czerstwymi sucharami. Poza tym ma fajne, włochate stworzonko, które robi „Ahhhhrrrrrr uhrrrr „.
Skąd te rozlazłe, bezbarwne postacie? Ano ze średniowiecznych moralitetów, gdzie po raz pierwszy (dokładnie w XV wieku) pojawiło się określenie „everyman” – człowiek o uniwersalnych cechach, z którymi każdy może się utożsamić. W praktyce – jeśli mając paletę wielu barw wzięlibyśmy po trochu z każdej i zmieszali, to wyszedłby nam kolor szary i nijaki. I właśnie tacy są opisani powyżej bohaterowie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS